Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

lej. — I ty myślisz, że byłabym się zgodziła? Możesz uczynić ze mną, co ci się podoba — ale nie to. Nie to!
Heyst patrzył w ciemne nawy lasu. Tak wielki spokój panował dokoła, że nawet ziemia pod ich nogami zdawała się w mroku ziać ciszą.
— Dlaczego się oburzasz? — tłumaczył. — Przecież do tego nie doszło. Przestałem namawiać Wanga. I znaleźliśmy się tutaj, odepchnięci. Nietylko nie mamy sił aby odeprzeć zło, ale niezdolni jesteśmy do zawarcia umowy z szacownymi posłami, nadzwyczajnymi wysłańcami świata, z którym — zdawało się — skończyliśmy na długi czas. Źle z nami, Leno, bardzo źle!
— To dziwne — rzekła w zamyśleniu. — Źle? Tak, zdaje mi się, że jest źle. Ale nie wiem tego napewno. A ty — co ty myślisz? Mówisz, jakbyś w to nie wierzył.
Spojrzała na niego poważnie.
— Doprawdy? Otóż to właśnie! Nie umiem rozmawiać. Oddaliłem się od wszystkiego przez analizowanie. Rzekłem ziemi, która mię nosiła: „Ja jestem ja, a ty jesteś cieniem“. I tak jest — zaiste! Ale widać nie można bezkarnie takich słów wymawiać. Oto mieszkam na cieniu zaludnionym przez cienie. Jak bezradnym jest człowiek wobec cieni! Jakże je zastraszyć, przekonać, oprzeć się im albo przeciwstawić? Straciłem wszelką wiarę w rzeczywistość... Daj mi rękę, Leno.
Patrzyła na niego w zdumieniu, nie rozumiejąc.
— Daj rękę — krzyknął.
Usłuchała; pochwycił ją z chciwością aby podnieść do ust, lecz nagle puścił ją znowu. Patrzyli na siebie czas jakiś.
— Co ci, kochany? — szepnęła nieśmiało.