Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Pan chce oszczędzić mu przykrości? — zadrwił sekretarz tak gorzkim tonem, że pan Jones szczerze się zdumiał.
— Jakto, przecież to była twoja myśl, u djabła!
— A czy ja mówię że nie moja? — odparł nadąsany Ricardo. — Ale mam już potąd tego pełzania na brzuchu. Dość tego! Muszę wydostać dokładne wskazówki gdzie trzyma łup, a potem go dźgnę. Na nic więcej nie zasłużył.
Zbudzone namiętności Ricarda pożądały zarówno krwi jak i czułości; tak, czułości. Coś w rodzaju tkliwego niepokoju przenikało mu i łagodziło serce gdy myślał o dziewczynie, ulepionej z tej samej co i on gliny. A jednocześnie zazdrość zaczęła go kąsać z chwilą gdy obraz Heysta wdarł się w jego namiętne marzenia o szczęściu.
— Twoja brutalna dzikość jest wprost ordynarna, mój Marcinie — rzekł pan Jones z pogardą. — Nie rozumiesz nawet o co mi chodzi. Chcę się nim trochę pobawić. Spróbuj tylko wyobrazić sobie nastrój takiej gry! ten człowiek z kartami w ręku — co za krwawa ironja! Cieszę się z tego zawczasu. Tak, każę mu przegrywać pieniądze, zamiast zmusić go do oddania ich. Ty, naturalnie, zastrzeliłbyś go odrazu, ale ja będę się rozkoszował tem wyrafinowanem szyderstwem. To człowiek z najlepszego towarzystwa. Ludzie, którzy wyszczuli mię z mojej sfery, bardzo byli do niego podobni. Jaki wściekły będzie i jaki upokorzony! Przeżyję z pewnością rozkoszne chwile, obserwując go przy grze.
— A jeżeli stanie dęba? Ta zabawa może mu się nie spodobać.