Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ale tak na czysto?
— Nie. Żałowałem że ciebie niema. Włóczysz się gdzieś przez cały ranek i wracasz bez tchu. Cóż to znów znaczy?
— Nie zmarnowałem czasu — rzekł Ricardo. — Nic się takiego nie stało. Może... może rzeczywiście biegłem trochę za prędko. — Dyszał wciąż głośno, ale nie z powodu szybkiego biegu; wrzał cały od kłębiących się myśli i uczuć długo tłumionych, które wyzwoliły się teraz pod wpływem rannej przygody. Odchodził prawie od zmysłów. Gubił się w labiryncie groźnych i ponętnych możliwości. — Więc rozmowa trwała długo? — spytał aby zyskać na czasie.
— Niech cię wszyscy djabli! Czy słońce nie pomieszało ci we łbie? Dlaczego wytrzeszczasz na mnie oczy jak bazyliszek?
— Przepraszam pana bardzo. Nie czułem że wytrzeszczam oczy — usprawiedliwiał się dobrodusznie Ricardo. — To przeklęte słońce mogłoby nadwerężyć czaszkę jeszcze grubszą od mojej. Pali, bo pali. Uf! Za co pan ma człowieka — za salamandrę?
— Powinieneś był tu zostać — rzekł pan Jones.
— Czy ta bestja chciała stanąć dęba? — spytał szybko Ricardo z prawdziwym niepokojem. — Toby było fatalne. Trzeba obchodzić się z nim jak z jajkiem jeszcze najmniej parę dni. Mam swój plan. Tak mi się zdaje, że w parę dni wyszperam mnóstwo rzeczy.
— Tak? a jakim sposobem?
— No naturalnie że śledząc go — odrzekł zwolna Ricardo.
Pan Jones odmruknął:
— To nic nowego. Ciągle tylko śledzisz. A możebyś się tak trochę pomodlił?