Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.



X

Lena przeszła obok Heysta jakby oblepiona dosłownie jakimś tajemniczym, posępnym i niszczącym blaskiem, w który się miała pogrążyć. Kotara w drzwiach sypialni opadła za nią sztywnemi fałdami. Bezmyślny wzrok Ricarda zdawał się śledzić muchę pląsającą przed nim w powietrzu.
— Prawda jak ciemno na dworze? — mruknął.
— Jednak dość jasno, abym mógł widzieć jak ten pański człowiek tam się kręci — rzekł Heyst powściągliwym tonem.
— Niby Pedro? Z trudem można go nazwać człowiekiem; gdyby nie to, nie lubiłbym go tak jak go lubię.
— Bardzo pięknie. Więc nazwijmy go pańskim szacownym wspólnikiem.
— Aha! Szacowny to on jest — sprawia się dobrze. W bójce można mieć z Piotra wielką pociechę. Jak nie warknie, jak się nie rzuci z zębami — o rety! Więc pan nie życzy sobie żeby się tu kręcił?
— Nie życzę sobie.
— Chce pan żeby stąd poszedł? — dopytywał Ricardo z przesadną naiwnością, którą Heyst przyjmował spokojnie; ale powietrze w pokoju wydawało się cięższe z każdem wymówionem słowem.
— Waśnie. Chcę żeby stąd poszedł. — Heyst zmuszał się do spokojnego tonu.
— E, to nic wielkiego. Możemy się obejść bez