Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

czór, na tę chwilę. A teraz jest już bez sił; patrz, jakie spokojne!
Zrobił krok naprzód, ale jasny jej głos zabrzmiał rozkazująco:
— Ani kroku dalej!
Zatrzymał się z uśmiechem idjotycznego ubóstwienia na ustach, z radosnem posłuszeństwem mężczyzny, który mógł każdej chwili porwać ją w objęcia i rzucić na ziemię.
— Ach! gdybym był dziś rano ścisnął cię za gardło i zrobił co mi się podobało, nie dowiedziałbym się nigdy jaka jesteś! A teraz wiem. Jesteś cudem! A i ja także — w swoim rodzaju. Mam siłę i mam rozum. Gdyby nie ja, bylibyśmy już nieraz przepadli. To ja obmyślam wszystko, to ja układam plany dla mego pana. Ale znudził mi się już stary — brrr! A twój znudził ci się także, prawda? Ty, ty!
Dygotał cały. Wyrecytował litanję pieszczotliwych słów, bezwstydnych i tkliwych, i nagle zapytał:
— Dlaczego nic do mnie nie mówisz?
— Bo moją rolą jest słuchać — rzekła, uśmiechając się do niego zagadkowo, z rumieńcem na policzkach i wargami zimnemi jak lód.
— Ale odpowiesz mi na pytanie?
— Tak — odrzekła, a oczy jej rozszerzyły się, jak gdyby się czemś nagle zainteresowała.
— Gdzie ten łup? Czy wiesz?
— Nie! Jeszcze nie wiem.
— Ale przecież tu jest gdzieś schowany łup, na który warto się połakomić?
— Tak mi się zdaje. Ale kto wie? — dodała po chwili.
— Wszystko jedno! — odparł niedbale. — Mam