Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Aha, ty wiedzieć dużo o białych — ciągnął Heyst zlekka szyderczym tonem; po chwili zastanowienia zdał sobie sprawę, że niema co myśleć o odzyskaniu rewolweru, czyto zapomocą perswazji, czy gwałtowniejszych środków. — Takie to i gadanie; poprostu boisz się tamtych białych ludzi!
— Ja nie bać się — zaprzeczył Wang chrapliwie, zadarłszy głowę, co nadało jego wyprężonej szyi szczególnie niespokojny wygląd. — Ja nie lubić — dodał spokojniej. — Ja baldzo choly.
Przytknął rękę do piersi w okolicy mostka piersiowego.
— To być jedno wielkie łgarstwo — rzekł Heyst spokojnie i stanowczo. — To nie po męsku. I jeszcze po ukradzeniu mego rewolweru!
Postanowił nagle że będzie o tem mówił, ponieważ szczerość nie mogła już pogorszyć sytuacji. Nie przypuszczał ani przez chwilę, że Wang ma rewolwer przy sobie, i przemyślawszy całą sprawę, doszedł do wniosku iż Chińczyk nie zamierzał nigdy użyć broni przeciwko niemu. Wang drgnął zlekka, zaskoczony tym bezpośrednim zarzutem i rozerwał kurtkę na piersiach, wyrażając ostentacyjnie gwałtowne oburzenie.
— Ja nie mieć. Patrzeć! — krzyknął na całe gardło w udanym gniewie.
Bił się gwałtownie w nagie piersi; odsłonił żebra, dyszące znieważoną cnotą; gładki jego brzuch falował oburzeniem. Zaczął targać szerokie niebieskie spodnie, które trzepotały się wkoło żółtych ud. Heyst obserwował go spokojnie.
— Nie powiedziałem wcale że masz go przy sobie — zauważył, nie podnosząc głosu; — ale rewolwer znikł z miejsca, gdzie go schowałem.