Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ach tak! Więc odchodzisz teraz? — rzekł Heyst, opierając się plecami o tylną poręcz fotelu, z książką na kolanach.
— Tak. Ja nie lubić. Jeden człowiek, dwa człowiek, trzy człowiek — niedobrze! Ja teraz pójść.
— Co cię tak wystrasza? — spytał Heyst, a przez głowę mignęła mu nadzieja, że może uzyska jakieś wyjaśnienie od tego stworzenia, stanowiącego z nim taki kontrast i odnoszącego się do świata z prostotą i bezpośredniością, do których własna jego dusza nie była zdolną. — Dlaczego odchodzisz? — ciągnął dalej. — Przecież jesteś przyzwyczajony do białych. Znasz ich dobrze.
— Tak. Ja znać — przyznał niezbadany Wang. — Ja dużo wiedzieć.
W rzeczywistości wiedział tylko czego sam chce. Postanowił usunąć się wraz z kobietą Alfuro wobec niepewnych stosunków, które zapanowały wśród tych białych. Pedro był pierwszym powodem podejrzeń Wanga. Chińczyk widywał już przedtem dzikich ludzi. Docierał swego czasu jako wędrowny kupiec aż do kraju Dajaków, wzdłuż jednej czy dwóch rzek borneańskich. Był także w głębi Mindanao, gdzie ludzie żyją na drzewach jak dzikusy nie lepsze od zwierząt; ale kudłata bestja w rodzaju Pedra o wielkich kłach i dzikim pomruku, przechodziła jego pojęcia o stworzeniach, które można uważać za ludzkie. Silne wrażenie, które Pedro wywarł na Wangu, stało się dla Chińczyka pierwwszą podnietą do ściągnięcia rewolweru. Refleksje o niepewności położenia wogóle i o niebezpieczeństwach grożących Numerowi Pierwszemu przyszły później, gdy już zawładnął rewolwerem i pudełkiem z nabojami, które wyjął z szuflady stołu w salonie.