Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ricardo krążył po pokoju jak gdyby nie miał żadnych trosk i zaczął podśpiewywać urywki jakichś melodyj. Usłyszawszy to, pan Jones podniósł złośliwe brwi. Sekretarz ukląkł przed starą skórzaną walizą, pogrzebał w niej i wydobył małe lusterko. Zaczął przypatrywać się swojej fizjognomji w milczącem skupieniu.
— Chyba się ogolę — zadecydował, wstając.
Rzucił ukośne spojrzenie na pana Jonesa; powtórzyło się to kilka razy podczas golenia, które nie trwało długo. Skończywszy tę operację, Ricardo wciąż jeszcze spoglądał ukradkiem na szefa, spacerując po pokoju i nucąc urywki nieznanych jakichś melodyj. Pan Jones siedział zupełnie nieruchomo; zacisnął cienkie wargi, oczy zaszły mu mgłą. Twarz jego wyglądała jak rzeźba.
— Więc pan chce spróbować szczęścia w grze z tym tchórzem? — rzekł Ricardo, zatrzymując się nagle i zacierając ręce.
Pan Jones nie zdradzał żadnym znakiem że go słyszy.
— No i dlaczegożby nie? Można sobie urządzić ten eksperyment. Pamięta pan, w tem meksykańskiem mieście — jak to się ono nazywało? — tego bandytę, którego schwytali w górach i skazali na rozstrzelanie? Grał w karty przez pół nocy z klucznikiem i szeryfem. Przecież ten człowiek jest także skazańcem. Niechże dostarczy panu trochę rozrywki. Do djabła, wielki pan musi się trochę od czasu do czasu zabawić! Pan był wprost nadzwyczajnie cierpliwy.
— A ty zrobiłeś się nagle nadzwyczajnie lekkomyślny — zauważył pan Jones znudzonym głosem. — Co ci się stało?