Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Nóż leżał na jej kolanach. Lekkiem poruszeniem nóg ukryła go w fałdach sukni i złożyła ręce ze splecionemi palcami na kolanach, które zacisnęła rozpaczliwym ruchem. Groźny przedmiot znikł nareszcie z widoku. Poczuła że pot oblewa ją całą.
— Ja tam nie będę się krył z tobą jak ten nicpoń, ten laluś, ten kpiarz. Będziesz moją dumą i moim kompanem. Czy to nie lepszy los niż gnić na tej wyspie dla pańskiej przyjemności i czekać aż ten Szwed puści cię kantem?
— Będę czem tylko pan zechce — rzekła.
W upojeniu podpełzał coraz bliżej za każdem jej słowem, za każdem poruszeniem.
— Daj mi nogę — żebrał nieśmiałym szeptem w pełnem poczuciu swej władzy nad nią.
Niech się dzieje co chce, myślała Lena, byle tylko rozbroić i uniemożliwić mord — póki siły nie wrócą do jej członków, póki nie zdobędzie się na decyzję. Odporność jej osłabła wskutek łatwości z jaką jej przyszło zwycięstwo. Wysunęła nieco stopę z pod brzegu sukni; Ricardo rzucił się na nią chciwie. Nie zdała sobie nawet z tego sprawy. Myślała o lesie, do którego Heyst kazał jej uciekać. Tak, las — tam należało ujść z groźnym łupem, żądłem pokonanej śmierci. Ricardo obejmował jej nogę w kostce, przyciskając raz po raz usta do podbicia, szepcząc zdyszane słowa nakształt szlochów, wydając dźwięki wyrażające jak gdyby zmartwienie i rozpacz. Żadne z nich nie słyszało grzmotu, który warczał w oddali, modulując gniewnie potężny swój głos. Cały świat nazewnątrz wstrząsał się nieustannie wokół martwej ciszy pokoju, gdzie profil ojca Heysta, ujęty w ramy, patrzył surowo w przestrzeń.