Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Nagle Ricardo poczuł kopnięcie nogi którą pieścił — kopnięcie tak gwałtowne pod szyją, że pchnięty wstecz znalazł się odrazu w wyprostowanej, klęczącej pozycji. Wyczytał grożące mu niebezpieczeństwo z kamiennych oczu Leny i w chwili gdy zrywał się na nogi, posłyszał wyraźnie na tle groźnego ryku burzy krótki odgłos strzału, który częściowo ogłuszył go jak uderzenie. Odwrócił rozpaloną głowę i ujrzał Heysta stojącego we drzwiach. Mignęło mu przez głowę, że ten drab stanął dęba. Przez jakąś część sekundy patrzył w oszołomieniu na podłogę, szukając noża. Nie mógł go dojrzeć.
— Dźgnij go ty! — zawołał do Leny ochrypłym głosem i rzucił się naoślep ku tylnym drzwiom.
Był to odruch samozachowawczego instynktu, ale rozum mówił Ricardowi że nie ujdzie żywy z pokoju. Jednak dopadł drzwi, które rozwarły się z hukiem pod jego ciężarem, i natychmiast zatrzasnął je za sobą. Wówczas oparł się o nie ramieniem, z rękami na klamce, ogłuszony i samotny wśród nocy pełnej wstrząsów i mrukliwych gróźb, i usiłował się opamiętać. Starał się zdać sobie sprawę czy dostał tylko jeden postrzał. Ramię jego było mokre od krwi cieknącej z głowy. Obmacał czaszkę nad uchem i stwierdził że został tylko draśnięty, ale nagłość całego zajścia pozbawiła go sił na chwilę.
Cóż u djabła dzieje się z szefem, że pozwala grasować temu drabowi? A może szef — już nie żyje?
Cisza panująca w pokoju przerażała go. Nie było mowy aby mógł tam wrócić.
— Ale ona potrafi dać sobie radę — mruknął.