Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Dobry przyjaciel — rzekł z prostotą. — Weź i zważ go w ręku — zaproponował.
W chwili gdy się pochyliła aby wziąć nóż z jego ręki, zapalił się błysk w jej tajemniczych oczach — czerwony błysk wśród białej mgły, która spowijała porywy i tęsknoty jej duszy. Dopięła celu! Żądło śmierci znalazło się w jej rękach; jad żmii, która wkradła się do jej raju, był oto w jej mocy, a łeb gadu prawie że pod jej stopą. Ricardo, wyciągnięty na macie pokrywającej podłogę, przysuwał się wciąż bliżej i bliżej do krzesła na którem siedziała.
Wszystkie jej myśli skupiły się w jednym wysiłku; jak zatrzymać przy sobie tę broń, która zdawała się wcielać wszelkie niebezpieczeństwa i wszelkie groźby na tej ziemi opanowanej przez śmierć. Lena odezwała się z cichym śmiechem, którego radosne uniesienie uszło uwagi Ricarda:
— Nie spodziewałam się że mi pan kiedy tę rzecz powierzy!
— Dlaczegożby nie?
— Z obawy abym znienacka nie ugodziła tem pana.
— Dlaczegożby? Za tę ranną historję? Nigdy w życiu! Ty się nie będziesz mścić za to. Przebaczyłaś mi przecież. Ocaliłaś mnie! I wzięłaś nade mną górę. Zresztą coby ci z tego przyszło?
— Nic — przyznała.
Czuła w głębi serca, że nie umiałaby użyć sztyletu; że gdyby przyszło do walki, musiałaby rzucić go i bronić się gołemi rękoma.
— Posłuchaj: kiedy puścimy się w świat, będziesz mnie zawsze nazywała mężem. Słyszysz?
— Tak — rzekła, zbierając siły do walki, w jakiejkolwiekby nadeszła postaci.