Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/271

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Pozostałe dwa domki zapaliły się jeden za drugim jak łuczywo. Do samego południa nie można było posunąć się dalej niż do końca pomostu u brzegu.
Davidson westchnął spokojnie.
— Pan chyba jest pewien, że baron Heyst nie żyje?
— Jest już tylko popiołem, ekscelencjo — rzekł Davidson, sapiąc zlekka — i on, i ta dziewczyna. Rozmyślanie nad martwem jej ciałem było pewnie nad jego siły — a ogień wszystko oczyszcza. Chińczyk, o którym mówiłem ekscelencji, pomagał mi na drugi dzień w poszukiwaniach, gdy zgliszcza nieco ochłodły. To, co znaleźliśmy, upewniło nas o losie Heysta. Ten Chińczyk to nie jest zły człowiek. Powiedział mi że szedł lasem za Heystem i za dziewczyną z litości — a także i przez ciekawość. Potem obserwował domek Heysta, póki nie zobaczył że Heyst wychodzi po obiedzie i że Ricardo wraca sam. Gdy tak kręcił się naokoło domku, przyszło mu na myśl że lepiej puścić łódź z prądem, aby te łotry nie dostały się drogą okrężną do wsi — przez wodę i nie zaatakowały mieszkańców od strony morza strzałami z rewolwerów i karabinów. Uważał że te djabły zdolne są do wszystkiego. Więc ruszył spokojnie wzdłuż pomostu, a gdy wskoczył do łodzi by ją odczepić, kudłaty człowiek, który prawdopodobnie w niej drzemał, porwał się z miejsca, warcząc — i wówczas Wang zastrzelił go. Potem odepchnął łódź tak daleko, jak tylko mógł — i odszedł.
Nastąpiła pauza. Wkrótce Davidson podjął znów spokojnym tonem:
— Niech Bóg zaopiekuje się tem co ogień oczyścił. Wiatr i deszcz zajmą się popiołami. Trupa tego