Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

czasu, wysiadł natychmiast na brzeg — sam, naturalnie, przez delikatność.
— Przyszedłem w samą porę aby być przy śmierci tej biednej dziewczyny, opowiadałem już o tem ekscelencji — ciągnął Davidson. — Nie będę mówił, co działo się potem z Heystem. Rozmawiał ze mną. Zdaje się że jego ojciec miał lekkiego bzika i przewrócił w głowie synowi jeszcze w czasach wczesnej młodości. Ciekawy był człowiek z tego Heysta. Ostatnie słowa, które powiedział do mnie gdy wyszliśmy na werandę, były:
— „Ach, panie Davidson — biada człowiekowi, którego serce nie nauczyło się zamłodu ufać, kochać — i pokładać w życiu nadzieję!“
— Gdy staliśmy tam, chwilę przedtem nim go opuściłem — powiedział mi bowiem że chce pozostać sam ze swoją zmarłą — usłyszeliśmy burkliwy głos, wołający od strony krzaków porastających wybrzeże:
— „Czy to pan, proszę pana?“
— „Tak, to ja“.
— „Ojej! Myślałem że ten łotr skończył już z panem. Stanął dęba i o mało co nie dał mi rady. Od tej chwili skradałem się tędy i owędy, szukając pana“.
— „A ja tu jestem“ — wrzasnął nagle drugi głos, poczem rozległ się strzał.
— „Tym razem nie chybił go“ — rzekł do mnie Heyst z goryczą i odszedł do pokoju.
— Wróciłem na pokład, tak jak Heyst sobie tego życzył. Nie chciałem być natrętem wobec jego cierpienia. Później, około piątej rano, kilku z moich majtków przybiegło do mnie z krzykiem, że pali się na wybrzeżu. Wylądowałem oczywiście natychmiast. Główny dom był w ogniu. Żar nie pozwolił nam się zbliżyć.