Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nic złego, choć ja to nie żartuję, kiedy co do czego przyjdzie.
Podciągnął nogawkę piżamy, żeby pokazać przytroczony nóż. Spojrzała nań, nie poruszywszy głową, i szepnęła z pogardliwą goryczą:
— Aha — z tem cackiem w moim boku. Inaczej się nie da.
Potrząsnął głową z uśmiechem pełnym wstydu.
— Niech pani posłucha. Już jestem spokojny. Prawdę mówię. Nie potrzebuję tłumaczyć — pani mnie rozumie. Teraz wiem że z panią tak nie można.
Milczała. Spokojny jej, wzniesiony wzrok miał wyraz posępnej cierpliwości, który go wzruszył jak przeczucie jakiejś niepojętej głębi. Dodał niepewnie:
— Nie będzie pani przecież robiła gwałtu o ten mój głupi napad.
Zaprzeczyła głową nieznacznie.
— No, z pani to cud jest prawdziwy! — mruknął poważnie, z większą ulgą aniżeli mogła przypuszczać.
Oczywiście, gdyby porwała się do ucieczki, wsadziłby jej nóż w plecy aby uciszyć krzyki; ale wówczas wszystko byłoby na nic, cały interes wziąłby w łeb, i wściekłość szefa — szczególniej gdyby się dowiedział o przyczynie, — byłaby bezgraniczna. Kobieta, która nie robi gwałtu o tego rodzaju napad, przebaczyła już w duszy. Ricardo nie podlegał drobnym próżnostkom. Ale jasnem było, że jeśli przeszła nad tem do porządku, nie mógł być dla niej tak bardzo odrażający. Pochlebiło mu to. A przytem zdawało się że ona wcale się go nie lęka. Poczuł prawie że czułość dla tej dzielnej, pięknej dziewczyny, która nie uciekła przed nim z krzykiem.
— Będziemy jeszcze przyjaciółmi. Ja się pani nie