Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

powlokła dziwnie ponurym cieniem wszystko dokoła. Heyst wskazał Lenie stromą, nierówną ścieżkę biegnącą po zboczu wzgórza. Przecinała ją barykada z drzew, prymitywna przeszkoda, której wzniesienie w tem miejscu musiało kosztować wiele trudu.
— Oto zapora rzucona na drogę cywilizacji — objaśnił Heyst swym uprzejmym tonem. — Tym biedakom z tamtej strony wzgórz nie podobał się postęp, gdy zjawił się u nich w postaci mego towarzystwa — choć miał to być wielki krok naprzód, jak twierdzili niektórzy z wiarą, która ich zawiodła. Postęp zawrócił z tej drogi, lecz barykada pozostała.
Wspinali się powoli. Chmura wędrowała dalej, zostawiając za sobą jeszcze więcej blasku na obliczu świata.
— Ta barykada jest bardzo śmieszna — ciągnął Heyst — ale powstała przecież jako wynik szczerego lęku — lęku przed nieznanem i niepojętem. Można powiedzieć że jest w pewien sposób tragiczna. I pragnąłbym z całego serca, Leno, żebyśmy się znaleźli po tamtej stronie.
— Stój, stój! — krzyknęła nagle, chwytając go za ramię.
Na barykadzie, do której się zbliżali, leżał stos świeżo ściętych gałęzi. Liście na nich były jeszcze zielone; łagodny wietrzyk spłynął z nad barykady i poruszył je lekko. Lena dojrzała wśród listowia kilka włóczni sterczących z gąszczu i to ją tak przeraziło. Spostrzegła je nagle. Choć nie błyszczały, widziała je z niezmierną wyrazistością, nieruchome, i złowrogie.
— Musisz mię teraz puścić samego Leno — rzekł Heyst.
Trzymała go uparcie za ramię, ale Heyst zdołał