Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

niemożność skoczenia Heystowi do gardła stanowiła w obecnej sytuacji zbyt ciężką próbę. Ricardo nie śmiał wyjść na polankę. Poprostu nie śmiał.
— Jeśli spotkam tego draba — myślał — to nie wiem co się stanie. Nie jestem siebie pewien.
Do największej pasji doprowadzała go właśnie niemożność przeniknięcia Heysta. Ricardo dość był inteligentny aby cierpieć nad swemi brakami. Nie, nie umiał Heysta przeniknąć. Zabić go było niezmiernie łatwo: warknięcie i skok — ale to właśnie było zabronione. Jednakże nie mógł tkwić bez końca pod żałobną tablicą.
— Muszę stąd odejść — pomyślał.
Ruszył naprzód, czując lekki zawrót głowy wskutek wytężonego panowania nad sobą, i ukazał się otwarcie na polance przed domkami, jak gdyby wracał właśnie z pomostu; można było przypuszczać, że chodził tam by rzucić okiem na łódź. Ogarnął go blask słońca — bardzo jaskrawy, bardzo cichy i bardzo palący. Naprzeciw niego stały trzy domki. Ten, na którego werandzie wisiała derka, znajdował się najdalej; obok niego stał domek niezamieszkany; najbliższy zaś, z grządkami kwiatów u stóp werandy, krył tę nieznośną dziewczynę, która pozostała niewidzialną, drażniąc go tem tak dotkliwie. To była przyczyna, dla której oczy Ricarda przywarły do tego budynku. Dziewczynę z pewnością łatwiej da się „spenetrować“ niż Heysta. Niechno ją tylko zobaczy — wystarczy jedno spojrzenie — i będzie wiedział czego się trzymać; przez to zaś zbliży się do celu — zrobi pierwszy realny krok. Ricardo nie widział innej drogi. A dziewczyna mogła każdej chwili ukazać się na tej werandzie!
Nie ukazała się jednak; ale, jak ukryty magnes,