Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Więc jeśli do mnie nie należysz, jeżeli ciebie tu niema, gdzie jesteś? — krzyknął Heyst. — Rozumiesz mię bardzo dobrze!
Potrząsnęła zlekka głową. Czerwone wargi, na które patrzył w tej chwili — równie czarujące jak głos, który z nich się dobywał — wyszeptały:
— Słyszę co mówisz; ale co znaczą twoje słowa?
— Znaczą, że mógłbym dla ciebie kłamać, a może nawet się poniżyć.
— Nie, nie! nie rób tego nigdy! — rzekła z pośpiechem, a oczy jej nagle błysnęły. — Znienawidziłbyś mnie potem.
— Znienawidziłbym cię? — powtórzył Heyst, wróciwszy do zwykłego, uprzejmego tonu. — Nie! Pocóż wypowiadasz przypuszczenie najmniej prawdopodobne — narazie. Ale muszę ci wyznać, że... jak to nazwać? że ukryłem prawdę. Najpierw — ukryłem przerażenie wywołane nieprzewidzianemi skutkami mojej idjotycznej dyplomacji. Czy rozumiesz mię, moja droga dziewczynko?
Nie rozumiała najwidoczniej słowa: dyplomacja. Heyst zdobył się na żartobliwy uśmiech, który stanowił dziwny kontrast z jego zmęczonym wyrazem twarzy. Skronie zapadły mu się zlekka, twarz wydawała się szczuplejszą.
— Widzisz, Leno, w dyplomatycznem powiedzeniu wszystko jest prawdziwe prócz uczucia, które zdaje się je dyktować. Nie byłem nigdy dyplomatą w stosunku do ludzi — bynajmniej nie ze względu na nich, ale wskutek pewnego szacunku dla swoich własnych uczuć. Dyplomacja nie idzie w parze ze szczerą pogardą. Mało dbałem o życie a jeszcze mniej o śmierć.
— Nie mów tak!