Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

chodzącego ode mnie — u stóp schodów — a potem przyszedłby i wsadziłby mi ten sam nóż między żebra. On nie ma przesądów. Im podlejsze pochodzenie, tem większa swoboda tych prostych natur!
Wciągnął ostrożnie świszczący dech i szepnął z niepokojem:
— Przejrzałem go nawskroś; widzę teraz, że o mało co nie wystrychnął mnie na dudka.
Wyciągnął szyję aby zajrzeć bokiem do pokoju. Heyst zrobił także krok naprzód pod lekkim naciskiem tej szczupłej ręki, obejmującej mu ramię cienką, kościstą obręczą.
— Patrz pan! — plótł cieniutkim głosem — z upiorną poufałością — szkielet zwarjowanego bandyty prosto do ucha Heysta. — Patrz pan na tego prostodusznego Acisa, który całuje sandały nimfy zanim dobierze się do jej ust! Zapomniał o wszystkiem i nie słyszy groźnej fujarki Polifema rozlegającej się już blisko — gdybyż ją mógł usłyszeć! Niech pan się trochę pochyli.