Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Dom, las, polanka — wszystko drżało nieustannie; ziemia, a nawet i niebo, wstrząsały się ciągle i jedyną nieporuszoną rzeczą w dygocącym wszechświecie było wnętrze oświetlonego pokoju a w nim kobieta w czerni, siedząca w świetle ośmiu świec. Padał na nią jaskrawy, nieznośny blask, od którego bolały oczy; ten blask zdawał się przepalać mózg Heysta promieniami piekielnego żaru. W chwilę później olśniony jego wzrok dostrzegł Ricarda siedzącego opodal na podłodze i zwróconego plecami do drzwi, ale niezupełnie; widać było z boku jego podniesioną twarz i oczy, zapatrzone w nieprzytomnem uniesieniu i zachwycie.
Chwyt twardych szponów pana Jonesa odsunął Heysta nieco wtył. Wśród huku grzmotów, które wzbierały potężnie i znów ginęły wdali, Jones szepnął mu szyderczo do ucha: „Naturalnie!“
Wielki wstyd ogarnął Heysta — bezsensowne i obłąkane poczucie winy. Jones ciągnął go wciąż dalej w mrok werandy.
— To jest coś poważnego — mówił, sącząc upiorny jad prosto do ucha Heysta. — Musiałem nieraz zamykać oczy na drobne jego wybryki; ale to jest coś poważnego. Znalazł swoją bratnią duszę. Dusze cuchnące błotem, bezwstydne i przebiegłe! I ciała także z błota — z rynsztokowego błota! Mówię panu, że nie nam mierzyć się z podłym motłochem. Nawet ja dałem się prawie nabrać! Prosił mię aby pana zatrzymać, póki nie da sygnału. Nie pana będę musiał zastrzelić ale jego. Nie zniósłbym go teraz przy sobie nawet pięciu minut.
Potrząsnął zlekka ramieniem Heysta.
— Gdyby pan nie wspomniał przypadkiem o tej istocie, nie dożylibyśmy obaj świtu. Zabiłby pana wy-