Przejdź do zawartości

Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

szepnęła głosem cichym jak tchnienie, kryjąc zdumienie i niepokój. — Co macie z tem wspólnego?
— Wszystko — zabrzmiał krótko w odpowiedzi cichy, dobitny szept Ricarda. Pomyślał że ta dziewczyna jest naprawdę jedyną jego nadzieją. Niezatarte wrażenie gwałtownego uścisku wciąż w nim trwało, rozwijając się w pewien rodzaj sentymentu, który sprawia że mężczyzna nie może być obojętnym dla kobiety, którą raz trzymał w ramionach — choćby wbrew jej woli — a cóż dopiero jeśli darowała mu zniewagę. Wówczas wytwarza to między nimi pewnego rodzaju węzeł. Czuł wyraźną potrzebę zaufania jej, stanowiącą subtelny rys męskości — tę prawie fizyczną potrzebę zaufania, która nie wyłącza napadów najbrutalniejszych podejrzeń.
— Tu chodzi o zdmuchnięcie mu łupu z przed nosa — rozumie pani? — ciągnął szeptem z nowym odcieniem poufałości. Patrzył wprost na nią. — To ten oswojony, gruby opój, Schomberg naprowadził nas na jego ślad.
Tak dojmującem jest poczucie bezradności wobec ucisku i prześladowań, że Lena, która bez chwili wahania odparła dziki napad, nie potrafiła stłumić dreszczu na sam dźwięk wstrętnego nazwiska.
Ricardo zaczął szeptać jeszcze szybciej i poufniej:
— On chce się wam odpłacić — wam obojgu — przy tej sposobności; powiedział mi to. Leciał na panią. Byłby oddał wszystko co ma w te ręce, które o włos mnie nie udusiły. Ale pani nie chciała go, prawda? Ani rusz, co? — Zatrzymał się. — I zamiast tego — wolała pani wyjechać z baronem?
Zauważył lekkie poruszenie jej głowy i podjął szybko: