Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ja także wolałbym nie wiem co, niż być niewolnikiem za pensję. Tylko że tym cudzoziemcom nie można wierzyć. Szkoda pani dla niego. Człowiek, który ograbił najlepszego swojego kompana! — Lena podniosła głowę; Ricardo ciągnął dalej, szepcąc pośpiesznie, zadowolony z wrażenia jakie wywarł: — Tak. Ja wiem o nim wszystko. Może pani sobie wyobrazić jak on potraktuje kobietę po pewnym czasie.
Nie wiedział że napełnia przerażeniem jej serce. Lecz siwe oczy tkwiły wciąż w jego twarzy, śledząc go nieruchomo, jakby sennie, z pod białego czoła. Zaczynała rozumieć. Słowa Ricarda nabierały w jej świadomości określonego, strasznego znaczenia, które stawało się coraz jaśniejszem pod wpływem jego przekonywających słów:
— Pani i ja jesteśmy stworzeni aby się porozumieć. Jednakowe pochodzenie, jednakowe wychowanie — tak mi się zdaje. Pani nie jest oswojona. Ja także! Wepchnęli panią do tego zgniłego świata hipokrytów. Mnie także!
Jej milczenie i nieruchomość pełna lęku przybierały w jego oczach wyraz zasłuchanej uwagi. Spytał nagle:
— Gdzie to jest?
Zmusiła się do szeptu:
— Co takiego?
W poufnym jego tonie zabrzmiało podniecenie:
— No łup — zdobycz — forsa. Trzeba mu to zdmuchnąć z przed nosa. Musimy to dostać; ale nie przyjdzie to łatwo i pani musi nam pomóc. No? Czy on to trzyma w domu?
Jak to często bywa u kobiet, jej władze umysłowe