Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zaostrzyły się wobec grozy niebezpieczeństwa. — Potrząsnęła głową przecząco.
— Nie.
— Na pewno?
— Na pewno — odrzekła.
— Aha! Tak właśnie myślałem. Czy ten drab wierzy pani?
Znów potrząsnęła głową.
— Wstrętny hipokryta — rzekł z przejęciem i zauważył: — Ale on to pewnie należy do oswojonych, co?
— Niech pan się sam lepiej przekona — rzekła.
— Proszę mi zaufać. Muszę tego dożyć że będziemy przyjaciółmi. — To było powiedziane z dziwnym wyrazem kociej galanterji. Dodał, badając teren: — Ale możnaby doprowadzić go do tego, żeby pani zaufał, co?
— Żeby mi zaufał? — rzekła tonem który był bliski rozpaczy, a który Ricardo wziął za szyderstwo.
— Niech pani trzyma z nami — nalegał. — Niech pani kopnie tę całą przeklętą hipokryzję. Wprawdzie on pani nie wierzy, ale może i tak udało się pani już coś przewąchać, co?
— Może — wymówiła wargami, które zdawały się szybko zamarzać.
Ricardo patrzył teraz na spokojną jej twarz z pewnym rodzajem szacunku. Był nawet trochę onieśmielony jej spokojem, jej oszczędnością słów. Odczuła kobiecym instynktem wrażenie, które wywarła — wrażenie że wie bardzo dużo i że trzyma całą wiedzę w rezerwie. To wyszło tak jakoś samo z siebie. Zachęcona tem, wprowadzona na drogę obłudy, która jest ucieczką słabych, uczyniła świadomie bohaterski wysiłek i przymusiła do uśmiechu sztywne, zimne wargi.
Obłuda — ucieczka słabych i tchórzliwych, lecz