Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

poprostu instynktowną odpornością, gdyby nie prośby i nalegania Heysta. Wobec tej charakterystycznie męskiej troskliwości uczuła kobiecą potrzebę ustąpienia i słodycz poddania się jego woli.
— Zrobię wszystko co zechcesz — rzekła.
Gdy wstała z krzesła, obezwładniło ją osłabienie; ogarnęło ją i zatopiło jak ciepła woda, szumem wzburzonych fal tętniąc w uszach.
— Musisz mi pomóc — rzekła szybko.
Gdy ją objął ramieniem — co mu się bynajmniej rzadko nie zdarzało — doznała szczególnej przyjemności, wspierając się na nim. Osunęła się całym ciężarem w ten mocny, opiekuńczy uścisk i dreszcz przeszedł ją całą na myśl, że to ona teraz będzie go osłaniała; że stanie się opiekunką mężczyzny, który był dość silny aby ją unieść w ramionach, jak czynił to właśnie w tej chwili. Heyst bowiem podniósł Lenę z ziemi w chwili gdy przekroczył próg jej pokoju; uznał że będzie prościej i prędzej nieść ją parę ostatnich kroków. Zanadto był niespokojny aby zdawać sobie sprawę z fizycznego wysiłku. Uniósł ją wysoko w ramionach i ułożył na łóżku, jak się układa dziecko w kołysce. Potem siadł na brzegu posłania, pokrywając niepokój uśmiechem, który nie znalazł oddźwięku w sennych, nieruchomych jej oczach. Ale, poszukawszy jego ręki, chwyciła ją skwapliwie, i w chwili gdy ściskała ją ze wszystkich sił, sen, którego potrzebował jej organizm, chwycił ją nagle — jak dziecko w kołysce — z ustami rozchylonemi przez kojące, pieszczotliwe słowo, które pomyślała, ale którego nie miała już czasu wymówić.
Zwykłe, płomienne milczenie ciężyło nad Samburanem.