Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mania. — Czyżby on mógł tak dalece wtajemniczyć Chińczyka w swoje sprawy aby umożliwić mu kradzież? — dowodził gorąco. — O czem jak o czem, ale przecież o tym interesie trzymałby język za zębami. Tam wchodzi w grę co innego. Ale co?
— Ha, ha, ha! — rozległ się upiorny, zgrzytliwy śmiech pana Jonesa. — Nie byłem jeszcze nigdy w takiej śmiesznej sytuacji — ciągnął grobowym, jednostajnym głosem. — To ty, Marcinie, wciągnąłeś mię w to wszystko. Ale i moja w tem wina. Powinienem był — tylko że doprawdy zanadto byłem znudzony żeby pomyśleć nad tem rozsądnie. A twojemu sądowi wierzyć nie można. Jesteś raptus!
Z ust Ricarda wydarło się przekleństwo pełne żalu. Szef mu nie wierzy! Nazywa go raptusem! Był prawie bliski płaczu.
— Proszę ja pana, odkąd wyleli nas z Manili, słyszałem jak pan mówił więcej niż ze dwadzieścia razy, że trzeba nam dużo forsy żeby obrobić wschodnie wybrzeże. Ciągle mi pan powtarzał że na początek musimy grubo przegrać, aby wciągnąć jak się patrzy wszystkich tych urzędników i obwiesiów portugalskich. Przecież pan wciąż się martwił, skądby wygrzebać porządny kawał grosza! Dużoby nam pomogło kwaszenie się w tem zgniłem mieście holenderskiem i gra po dwa pensy z przeklętymi dziadowskimi urzędnikami z banku i tym podobną hołotą. No więc sprowadziłem pana tutaj, gdzie można dobrać się do gotówki — i to grubej — dodał przez zaciśnięte zęby.
Zapadło milczenie. Każdy z nich patrzył w inny kąt pokoju. Nagle pan Jones tupnął lekko i skierował się ku drzwiom. Ricardo dopędził go na dworze.
— Niech pan się oprze na mojem ramieniu —