Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

poprosił łagodnie lecz stanowczo. — Nie trzeba zdradzać naszej gry. Chory człowiek może wyjść sobie na dwór po zachodzie słońca żeby zaczerpnąć trochę świeżego powietrza. O tak, doskonale. Ale dokąd pan chce iść? I dlaczego pan wyszedł?
Pan Jones zatrzymał się.
— Doprawdy że sam nie wiem — wyznał głuchym szeptem, patrząc z natężeniem w stronę willi Numeru Pierwszego. — To nie ma żadnego sensu — oświadczył jeszcze ciszej.
— Wróćmy lepiej, proszę pana — zaproponował Ricardo. — Ale cóż to znowu? Te zasłony nie były przedtem spuszczone. Założę się że ta chytra, przebiegła, knująca bestja szpieguje nas z poza nich.
— Czemubyśmy nie mieli tam pójść i przekonać się co w trawie piszczy? — rzekł pan Jones niespodzianie. — Będzie musiał się z nami rozmówić.
Ricardo opanował się i nie drgnął z przerażenia, lecz przez chwilę nie mógł dobyć głosu. Tylko instynktownie przycisnął do boku rękę szefa.
— Nie, proszę pana. I cóżby pan mógł mu powiedzieć? Chce pan dogrzebać się prawdy w jego kłamstwach? Jakże pan go zmusi do gadania? Jeszcze nie czas dobierać mu się do skóry. Chyba pan nie myśli że będę się ociągał z robotą? Chińczyka zastrzelę naturalnie jak psa, gdy go tylko spostrzegę, ale co się tyczy tego przeklętego Heysta, godzina jego jeszcze nie wybiła. W tej chwili jestem rozsądniejszy od pana. Wracajmy do domu. Przecież jesteśmy tu wystawieni na niebezpieczeństwo. Gdyby tak przyszło mu do głowy strzelić do nas! To przecież nieobliczalny, fałszywy tchórz!
Pan Jones dał sobie przemówić do rozsądku i wró-