Przejdź do zawartości

Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tekturową twarz Wanga, która poruszała cienkiemi wargami i wykrzywiała się nienaturalnie. Lena była za daleko od nich aby słyszeć rozmowę prowadzoną zwykłym głosem. Czekała cierpliwie na jej koniec. Czuła plecami ciepło skały; od czasu do czasu powiew chłodniejszego powietrza zdawał się spływać z góry na jej głowę; u jej stóp wąwóz pełen po brzegi roślinności rozbrzmiewał nikłym, sennym szumem owadziego życia. Spokój panował dokoła. Lena nie zauważyła chwili, w której twarz Wanga znikła z pomiędzy liści, zabierając z sobą nierzeczywiste ręce. Spostrzegła ze zgrozą, że ostrza włóczni wysuwają się zwolna z powrotem. Włosy powstały jej na głowie, ale nim zdążyła krzyknąć, Heyst, który wyglądał jak wrośnięty w ziemię, odwrócił się nagle i zaczął iść ku niej. Wielkie jego wąsy niezupełnie zasłaniały uśmiech przykry i niepewny; a gdy zbliżył się do niej na odległość ramienia, wybuchnął ostrym śmiechem:
— Ha, ha, ha!
Patrzyła na niego, nie rozumiejąc. Nagle przestał się śmiać i rzekł krótko:
— Wracajmy skądeśmy przyszli.
Weszła za nim w las. Wieczór się zbliżał i las napełnił się już mrokiem. W oddali ukośny snop promieni między drzewami zamykał widok. Zresztą wszędzie panowała ciemność. Heyst zatrzymał się.
— Nie mamy powodu się spieszyć, Leno — rzekł zwykłym swym tonem pełnym pogody i uprzejmości. — Nie powiodło się nam. Przypuszczam że wiesz, a przynajmniej domyślasz się, w jakim celu tam poszliśmy?
— Nie wiem, drogi mój — rzekła i uśmiechnęła się, spostrzegając ze wzruszeniem, że piersi jego falują