Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/202

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jakby tchu nie mógł złapać. Panował jednak nad głosem, robiąc tylko krótkie pauzy między słowami.
— Nie wiesz? Chciałem zobaczyć się z Wangiem. Chciałem — tu znów zabrakło mu oddechu, ale już po raz ostatni. — Wziąłem cię z sobą, bo nie mogłem zostawić ciebie bez opieki wpobliżu tych ludzi. — Nagle zerwał z głowy korkowy hełm i cisnął go o ziemię. — Nie! — krzyknął gwałtownie. — Wszystko to razem zanadto jest potworne. To wprost nie do zniesienia! Nie mogę ciebie obronić. Nie mam na to sposobu.
Patrzył na nią przez chwilę, a potem pośpieszył podnieść kapelusz, który potoczył się był dość daleko. Wrócił i spojrzał jej w twarz; była bardzo blada.
— Powinienem przeprosić cię za ten wybryk — rzekł, wkładając z powrotem kapelusz. — Taki napad dziecinnej porywczości! I doprawdy, czuję się poprostu jak dziecko — w swojej głupocie, w swojej bezsilności, w swojem niedołęstwie — we wszystkiem — tylko nie w strasznej świadomości zła, które wisi nad twoją głową — nad tobą!
— Oni na ciebie czyhają — szepnęła.
— Oczywiście; ale niestety...
— Niestety co?
— Niestety, nie powiodło mi się z Wangiem — rzekł. — Nie potrafiłem wzruszyć serca tego syna niebieskiej krainy — o ile serce posiada. Oświadczył mi ze strasznym chińskim rozsądkiem, że nie może puścić nas przez barykadę, ponieważ będziemy ścigani. Wang nie lubi bójek. Dał mi do zrozumienia, że zastrzeli mię raczej własnym moim rewolwerem bez najmniejszego skrupułu, byle tylko nie narazić się z mego powodu na niesmaczną i brutalną walkę z obcymi