Przejdź do zawartości

Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Nastało krótkie milczenie. Szczęki Ricarda ruszały się złowrogo pod skórą. Jego senne, okrutne oczy błądziły z lubością po pokoju. Heyst pohamował nagły ruch, zastanowił się chwilę i powiedział:
— Musi pan trochę poczekać.
— Poczekać trochę! poczekać! Za co on ma człowieka — za drewnianą figurę? — mruknął półgłosem Ricardo.
Znalazłszy się w sypialni, Heyst zamknął z trzaskiem drzwi za sobą. Ponieważ wyszedł z oświetlonego pokoju, nie mógł z początku nic zobaczyć, doznał jednak wrażenia że Lena wstaje z podłogi. Na jaśniejszem nieco tle otwartego okna głowa jej zarysowała się nagle bardzo niewyraźnie — jako nieuchwytna sylwetka ciemna i okrągła, bez twarzy.
— Leno, ja już idę. Idę zmierzyć się z tymi łajdakami. — Zdziwił się, czując dwoje ramion opadających mu na barki. — Myślałem że ty...
— Tak, tak! — szepnęła pośpiesznie.
Nie przytuliła się do niego, ani też nie usiłowała przyciągnąć go do siebie. Ręce jej leżały na barkach Heysta; zdawało mu się że Lena patrzy w ciemności w jego twarz. Zaczął teraz rozróżniać i jej twarz — owal bez żadnych rysów — i zobaczył wreszcie ją całą: czarną postać o nieokreślonych konturach.
— Ty masz czarną suknię, prawda, Leno? — zapytał prędko i tak cicho, że ledwie go mogła usłyszeć.
— Tak; stary gałgan.
— To dobrze. Włóż ją zaraz.
— Ależ dlaczego?
— Nie dla żałoby! — W jego zlekka ironicznym