Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— No? Czemu nie idziesz? Zapomniałeś ludzkiej mowy, co? Nie wiesz co znaczy łódź?
Si, łódź — wybełkotał niepewnie potwór.
— No więc ruszaj tam — do łodzi u pomostu. Marsz! Siedź tam, albo leż, albo rób co ci się podoba byleś nie zasnął — póki nie usłyszysz że cię wzywam; wtedy biegnij tutaj. Rozkaz! Precz! wynoś się — vamos! Nie, nie tędy — przez frontowe drzwi. Bez fochów!
Pedro usłuchał z niezgrabnym pośpiechem. Gdy wyszedł, błysk bezlitosnej dzikości zagasł w żółtych oczach Ricarda i fizjognomja jego przybrała — pierwszy raz tego wieczoru — wyraz domowego kota, który czuje że się nim zajmują.
— Jeśli pan chce, może pan sprawdzić, czy nie idzie prosto w stronę krzaków. Za ciemno, co? Więc może pan pójdzie z nim aż do łodzi.
Heyst uczynił niewyraźny ruch przeczący.
— Nie wątpię że pójdzie do łodzi; ale skąd pewność że tam zostanie? Na to nie ma żadnej gwarancji.
— Tum cię czekał! — Ricardo wzruszył ramionami z filozoficznym spokojem. — Nic na to nie poradzę. Nikt nie może zaręczyć, że nasz Pedro zostanie w jakiemś miejscu dłużej niż mu się będzie chciało, chyba że mu się w łeb palnie; ale mówię panu: on ma święty respekt przede mną. Przybieram zawsze taką wściekłą minę, kiedy do niego mówię. A jednak nie chciałbym go za nic zastrzelić, broń Boże! — chyba w takim napadzie wściekłości, kiedy człowiek strzela do ulubionego psa. Niechże pan słucha. To jasne jak na dłoni. Nie dałem mu przecież żadnego znaku żeby zrobił co innego. Nie ruszy się z pomostu. No więc pójdzie pan teraz?