Przejdź do zawartości

Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jakiemś nieodgadnionem błaganiem i dziwnym wyrazem ślepej naiwności.
— Tak — rzekł Heyst z nad stołu, oparłszy końce palców o niepokalany obrus. — Istota o przedpotopowej szczęce — kudłata jak mastodont i zbudowana jak przedhistoryczna małpa — nakryła do stołu. Czy ty śnisz, Leno? Czy ja śnię? Chciałbym się uszczypnąć, ale wiem że nic tego snu nie usunie. Trzy nakrycia. Wiesz, to ten niższy osobnik ma przyjść — pan, który ruchami bark podczas chodu i budową twarzy przypomina jaguara. Ach, ty nie wiesz co to jaguar? Przecież przypatrzyłaś się dokładnie tym dwóm ludziom. Więc, uważasz, to ten niższy ma być naszym gościem.
Skinęła głową na znak że rozumie. Nacisk słów Heysta postawił jej Ricarda jak żywego przed oczy. Nagła niemoc, niby fizyczne echo walki z tym człowiekiem, odjęła władzę jej członkom. Leżała bez ruchu w fotelu, przerażona tym objawem — gotowa modlić się głośno o siły.
Heyst zaczął chodzić po pokoju.
— Nasz gość! Jest przysłowie — zdaje mi się że rosyjskie — gość w dom, Bóg w dom. O święta cnoto gościnności! Ale to ściąga na człowieka kłopoty — tak jak i każda inna cnota.
Lena wstała niespodziewanie i przegięła wtył smukłe ciało, podnosząc nad głową ramiona. Zatrzymał się i popatrzył na nią ciekawie, milcząc, poczem mówił dalej:
— Śmiem twierdzić, że Bóg nie ma nic wspólnego z taką gościnnością i z takimi gośćmi!
Lena zerwała się aby walczyć z obezwładnieniem, aby przekonać się czy ciało będzie jej posłuszne. I tak