Przejdź do zawartości

Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Niech mi pan wierzy, że naopowiadano panu wstrętnych łgarstw — zauważył Heyst.
— Oczywiście, pan musi tak mówić, — to zupełnie naturalne. W gruncie rzeczy nie słyszałem bardzo wiele. Właściwie słyszał to Marcin. To on zbiera informacje i tak dalej. Chyba pan nie przypuszcza, że rozmawiałem z tem bydlęciem Schombergiem więcej niż to było konieczne. Zwierzał się Marcinowi.
— Głupota tej kanalji jest tak wielka, że staje się aż groźną — rzekł Heyst jakby do siebie.
Myśl jego zwróciła się machinalnie ku Lenie wędrującej przez las, osamotnionej i struchlałej. Czy ją kiedy zobaczy? Poczuł że traci panowanie nad sobą. Ale pokrzepiła go trochę myśl, że jeśli Lena usłuchała jego poleceń, nie jest prawdopodobnem aby ci ludzie ją znaleźli. Nie wiedzieli że wyspa ma jeszcze innych mieszkańców. Heyst przypuszczał że gdy już z nim skończą, zanadto im się będzie spieszyło aby tracić czas na pogoń za jakąś przepadłą dziewczyną.
Wszystko to przeleciało błyskawicznie przez głowę Heysta, tak jak się myśli w chwili niebezpieczeństwa. Spojrzał badawczo na pana Jonesa, który oczywiście nie zdjął ani na chwilę wzroku ze swej ofiary. Heyst powziął nagle przekonanie, że ten wyrzutek społeczeństwa z wysokich sfer, to zatwardziały, bezlitosny łotr.
Drgnął na dźwięk głosu pana Jonesa.
— Naprzykład opowiadanie, że Chińczyk uciekł z pańskiemi pieniędzmi, byłoby z pańskiej strony zupełnie bezcelowe. Człowiek, mieszkający na wyspie sam na sam z Chińczykiem, postara się ukryć dobrze tego rodzaju majątek — tak aby nawet sam djabeł...
— Oczywiście — mruknął Heyst.
Pan Jones wytarł sobie po raz drugi lewą ręką