Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Gruba afera? — powtórzył Heyst ze szczerem zdumieniem. — Mój Boże! Tego o co wam chodzi bardzo tu jest mało — i wogóle nie ma tu nic wartościowego.
— Naturalnie że pan musi tak mówić, — ale my słyszeliśmy zupełnie co innego — odparł natychmiast pan Jones z tak okropnym grymasem, że niepodobna było uważać go za rozmyślny.
Twarz Heysta sposępniała. Zmarszczył brwi.
— Co pan słyszał? — zapytał.
— Mnóstwo rzeczy, proszę pana, mnóstwo rzeczy — oświadczył pan Jones. Usiłował powrócić do swego omdlewającego tonu pełnego wyższości. — Słyszeliśmy naprzykład o niejakim Morrisonie, pańskim dawnym wspólniku.
Heyst nie mógł pohamować lekkiego ruchu.
— Aha! — rzekł pan Jones z upiorną radością na twarzy.
Stłumiony grzmot był podobny do echa odległej kanonady odbywającej się gdzieś pod horyzontem, a obaj mężczyźni zdawali się jej przysłuchiwać w posępnem milczeniu.
— Skończy się na tem, że ta djabelska potwarz doprawdy pozbawi mię życia — pomyślał Heyst.
Potem roześmiał się nagle. Pan Jones przysłuchiwał mu się jak złowrogie widmo.
— Niech się pan śmieje ile się panu podoba — rzekł. — Ja, który zostałem wyszczuty z mojej sfery przez wysoce moralnych osobników, nie widzę nic zabawnego w tej historji. Ale otośmy się zeszli, panie Heyst — i będzie pan musiał teraz zapłacić za swoją zabawę.