Przejdź do zawartości

Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

łym wzrokiem i wyprężoną szyją, trzymając wciąż ramię wyciągnięte w stronę kotary — znikł w tylnych drzwiach. Znalazłszy się na dworze, obiegł dom naokoło i wyłonił się niewinnie między dwoma domkami, gdzie zaczął się wałęsać. Ktokolwiekby wyszedł z domków, musiałby go tam dostrzec — spokojnego Chińczyka, snującego się leniwie i zajętego co najwyżej nie podanem dotąd śniadaniem.
A tymczasem Wang postanowił właśnie wtedy, że zerwie wszelkie stosunki z Numerem Pierwszym, człowiekiem nietylko bezbronnym lecz już nawpół pokonanym. Aż do owego ranka Wang nie był zdecydowany jak postąpić, ale podsłuchana walka rozstrzygnęła wątpliwości. Numer Pierwszy był człowiekiem skazanym na zagładę — jedną z tych istot, którym niedobrze jest pomagać. Chodząc po dworze z miną pełną doskonałej obojętności, Wang dziwił się że żaden odgłos nie dochodzi go z willi. Przypuszczał że biała kobieta stoczyła tam walkę ze złym duchem, który naturalnie ją zabił. Nic widzialnego bowiem nie wydostało się z domku, śledzonego nieznacznie przez skośne oczy Wanga. Blask słońca i cisza panowały tam wszechwładnie.
Ale wewnątrz domu cisza w wielkim pokoju nie wydałaby się wrażliwym uszom doskonałą. Zmącił ją szmer tak słaby, że ledwie można go było nazwać widmem szeptu z za kotary.
Ricardo, obmacując sobie gardło z czułą troskliwością, wyszeptał z uznaniem:
— Ale palce to masz panna ze stali. O rety! Muskuły jak u jakiego siłacza.
Na szczęście dla Leny napad Ricarda był tak nagły — okręcała właśnie dwa ciężkie warkocze naokoło