Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

która najwidoczniej miała władzę budzenia w mężczyznach wstrętnego szaleństwa. Władza jej została wypróbowana już w dwóch wypadkach: na ohydnym hotelarzu i drugi raz na tym wąsatym mężczyźnie. Pan Jones wpatrywał się w niego z odrazą raczej niż gniewem, a śmiercionośna prawa ręka drgała mu w kieszeni. Stracił z oczu cel całej wyprawy w nagłem i przytłaczającem poczuciu grożącego mu niebezpieczeństwa. To poczucie rozjątrzyło pana Jonesa; ale objektem jego wściekłości nie był ten wąsaty mężczyzna. W chwili gdy Heyst myślał, że życie jego nie jest warte i szeląga, usłyszał że Jones zwraca się do niego bez sztucznej, impertynenckiej omdlałości lecz z wybuchem gorączkowego zdeterminowania.
— Niech pan posłucha: zawrzyjmy rozejm — rzekł pan Jones.
Heyst zanadto był zgnębiony aby się zdobyć na uśmiech.
— Czy ja walczyłem z panem? — zapytał ze znużeniem. — Jakże pan może się spodziewać że przypiszę jakiekolwiek znaczenie pańskim słowom? Wydaje mi się pan wynaturzonym, nieczułym bandytą. Nie posługujemy się tym samym językiem. Gdybym panu powiedział z jakiej przyczyny tu jestem i mówię do pana, nie uwierzyłby mi pan, ponieważby pan nie zrozumiał. Przyczyną tą nie jest w żadnym razie miłość do życia, z którem już dawno wziąłem rozbrat — choć może nie dość zupełny; ale jeśli chodzi o pańskie życie, powtarzam panu że z mojej strony niebezpieczeństwo nie groziło panu ani przez chwilę. Nie mam żadnej broni.
Pan Jones przygryzł dolną wargę w głębokiej zadumie. Upłynęła dobra chwila nim spojrzał na Heysta.