Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

że wyczerpał już swoją żywotność, że nawet jego powieki zapadły się jeszcze głębiej w kościstych jamach. Tylko cienkie, jadowite, cudownie zarysowane brwi zlekka ściągnięte, zdradzały wolę i zdolność ukąszenia — jakieś śmiertelne, nieprzezwyciężone zło.
— Owoce! Oszust! — powtórzył Heyst obojętnie i prawie bez pogardy. — Zadajecie sobie niezmierny trud pan i pański wierny giermek — aby zgnieść pusty orzech. Niema tu żadnych „owoców“, jak to sobie wyobrażacie. Jest tylko kilka funtów, które możecie wziąć, jeśli chcecie: i ponieważ pan nazwał siebie bandytą...
— Ta-a-ak! — przeciągnął pan Jones. — Raczej bandytą niż oszustem. Otwarta walka przynajmniej!
— Bardzo pięknie! Tylko pozwoli pan sobie powiedzieć, że niema na świecie dwóch bardziej obałamuconych bandytów — na całym świecie.
Heyst wypowiedział te słowa z taką siłą, że pan Jones zesztywniał i stał się jak gdyby jeszcze cieńszy i wyższy w stalowo-niebieskim szlafroku, na tle bielonej ściany.
— Obałamuconych przez głupiego, łajdackiego hotelarza! — ciągnął dalej Heyst. — Znęcił was, jak się nęci dzieci obietnicą łakoci.
— Ja nie rozmawiałem wcale z tą wstrętną bestją — mruknął kwaśno pan Jones — ale przecież potrafił przekonać Marcina, który wcale nie jest głupi.
— Przypuszczam że musiał bardzo pragnąć aby go przekonano — rzekł Heyst uprzejmym tonem, tak dobrze znanym na wyspach. — Nie chciałbym dotknąć pana wzruszającej wiary w pańskiego — pańskiego towarzysza, ale to musi być najbardziej łatwowierny ze wszystkich bandytów na świecie. Co pan sobie właści-