Przejdź do zawartości

Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

układała włosy, podniósłszy nagie ramiona. Jedno z nich połyskiwało perłową bielą; drugie, niemal czarne, odcinało się nieskazitelnemi linjami na tle kwadratowego otworu okna, nie osłoniętego firanką ani okiennicą. Siedziała tam, zajęta układaniem ciemnych włosów — nieświadoma obserwujących ją oczu — narażona na niebezpieczeństwo, bezbronna — i kusząca.
Ricardo cofnął wtył głowę i przycisnął łokcie do boków; pierś zaczęła falować mu konwulsyjnie, jak gdyby mocował się lub biegł; zakołysał się łagodnie wtył i naprzód. Opanowanie jego wyczerpało się; musiał dać ujście swojej naturze. Instynkt pchający go do dzikiego skoku nie dał się już okiełznać. Gwałt czy morderstwo — wszystko mu było jedno, byleby mógł wyzwolić uciśnionego ducha dzikości, trzymanego na wodzy tak długo. Spojrzał szybko przez ramię — czego nie zaniedba nigdy lew czy tygrys przed skokiem, jak świadczą o tem myśliwi polujący na grubego zwierza — i rzucił się z pochyloną głową wprost na zasłonę. Poderwana gwałtownie tkanina spłynęła powoli w pionowe fałdy i znieruchomiała, wisząc bez drgnienia w cichem, gorącem powietrzu.