Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

słońce ziemi, jakby płynął z tajemnej głębi ognistego jej serca; niebo ochłodło już bowiem i słońce stoczyło się nisko, rzucając w stronę domku cienie pana Jonesa i jego giermka — jeden smukły, drugi krępy i szeroki.
Dwaj goście przystanęli i patrzyli przed siebie. Aby podtrzymać fikcję choroby, Jones, wielki pan, oparł się o ramię Ricarda, sekretarza, którego kapelusz sięgał mu do ramienia.
— Widzisz ich? — szepnął Heyst Lenie do ucha. — Oto są ci posłowie z dalekiego świata. Oto masz ich przed sobą — przemyślne zło i instynktowną dzikość — ramię w ramię. Brutalną siłę mają w pogotowiu. Godna siebie trójca; jakże mam ich powitać? Przypuśćmy że jestem uzbrojony; czy mógłbym zastrzelić teraz tych dwóch tak jak stoją? Czy byłbym do tego zdolny?
Nie odwracając głowy, Lena poszukała ręki Heysta, ścisnęła ją i już jej nie puściła. Mówił dalej z żartobliwą goryczą:
— Nie wiem. Zdaje mi się że nie byłbym do tego zdolny. Jest we mnie jakaś cecha, która nakłada na mnie bezsensowny obowiązek, abym unikał nawet pozoru morderstwa. Nie pociągnąłem nigdy za cyngiel i nie podniosłem ręki na nikogo — nawet we własnej obronie.
Urwał, poczuwszy silniejszy uścisk jej dłoni.
— Ruszają z miejsca — szepnęła.
— Czyżby chcieli przyjść tutaj? — zaniepokoił się Heyst.
— Nie, nie idą w naszą stronę — rzekła Lena i znów zamilkli. — Wracają do siebie — rzekła wreszcie.
Śledziła ich jeszcze czas jakiś, poczem puściła rękę Heysta i odeszła od zasłony. Wrócił za nią do pokoju.
— Widziałaś ich — zaczął. — Wyobraź sobie tylko wrażenie, którego doznałem, gdy wylądowali o zmierz-