Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/222

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

strzeń — od jakiegoś czasu wszyscy troje przestali udawać że jedzą — i odrzekł z roztargnieniem:
— Przecież każdy to widzi. — Wyprostował się nagłe i odsłonił wszystkie zęby w uśmiechu pełnym niezwykłego okrucieństwa, któremu zaprzeczała uprzejmość jego tonu. — O, mój szef to jest człowiek, który powie panu coś na ten temat. Chciałbym żeby pan się zdecydował pójść do szefa. On odrabia za nas obu wszystkie gadania. Zaprowadzę pana do niego dziś wieczorem. Szef nie czuje się dobrze i nie może się zdecydować na wyjazd, póki z panem nie pomówi.
Heyst podniósł wzrok i spotkał się z oczami Leny. Miał wrażenie, że za niewinnym ich wyrazem kryje się usilna chęć podszepnięcia mu czegoś. Wydało mu się że skinęła nieznacznie głową, potakując. Dlaczego? Jaki w tem mogła mieć cel? Czy to był podszept niejasnego instynktu? A może poprostu złudzenie jego zmysłów? Ale wśród szczególnych komplikacyj, które wdarły się do jego życia, wobec zwątpienia, pogardy i niemal rozpaczy, z jakiemi się do siebie odnosił, gotów był poddać się nawet złudnym pozorom, byle wywiodły go z ciemności tak nieprzeniknionych, że zaczynała go już ogarniać obojętność.
— Więc — powiedzmy że się zgadzam.
Ricardo nie skrywał zadowolenia, które zainteresowało Heysta przez chwilę.
— Nie chodzi im chyba o moje życie — pomyślał. — Cóżby im z niego przyszło.
Spojrzał przez stół ku Lenie. Wszystko jedno, czy skinęła głową czy nie. Jak zwykle gdy patrzył w jej nieświadome oczy, ogarnęła go tkliwa litość. Postanowił że pójdzie do Jonesa. Jej skinienie — złudne czy rzeczywiste — czy było wskazówką czy też wytworem