Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dłonie, wyciągnięte do niego niewinnym ruchem dziecka sięgającego po zabawkę.
— To dla ciebie — wyszeptała, zwracając oczy na Heysta. — Nie zabijaj nikogo.
— Nie zabiję! — rzekł Heyst, biorąc sztylet i kładąc go jej ostrożnie na piersiach, w chwili gdy ręce jej opadały bezsilnie.
Słaby uśmiech znikł z wyrazistych warg Leny, a głowa osunęła się głębiej w poduszki, przybierając majestatyczną bladość i nieruchomość marmuru. Ale po rysach, które zdawały się zastygać już na zawsze w swej nowej piękności, przebiegło straszne choć lekkie drżenie. Spytała głośno ze zdumiewającą siłą:
— Co mi jest?
— Jesteś ranna, kochanie — rzekł Heyst spokojnym głosem. Davidson odwrócił się przy tych słowach i oparł czoło o słup w nogach łóżka.
— Ranna? To też zdawało mi się że mię coś uderzyło.
Grzmot przestał wreszcie warczeć nad Samburanem i świat materjalnych kształtów już się nie wstrząsał w blasku wynurzających się gwiazd. Duch Leny, gotów już z pod nich ulecieć, radował się swym tryumfem, wierząc w zwycięstwo odniesione nad śmiercią.
— Już nigdy — szepnęła. — Już nigdy tak nie będzie! Ukochany mój — zawołała słabym głosem — uratowałam cię! Dlaczego nie weźmiesz mnie w ramiona i nie uniesiesz daleko od tej głuszy?
Heyst pochylił się nisko nad Leną, klnąc swą przesubtelnioną duszę, której szatański krytycyzm wobec życia zatrzymywał nawet w tej chwili szczery okrzyk miłości na ustach. Nie śmiał dotknąć Leny, a ona nie miała już siły zarzucić mu rąk na szyję.