Zygzaki/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zygzaki
Wydawca M. Glücksberg
Data wyd. 1886
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ZYGZAKI.
POWIEŚĆ
PRZEZ
J. I. KRASZEWSKIEGO.

TOM I.

WARSZAWA.
NAKŁADEM MICHAŁA GLÜCKSBERGA.

1886.


Дозволено Цензурою
Варшава, 17 Іюля 1886 года.




Warszawa. — W Druk S. Orgelbranda Synów, Krakowskie-Przedmieście Nr. 66.


Donna e vino dolce la sera
E acido la matina...
I.

Godzina była wieczorna, mrok padał. Przez trzy okna wychodzące na ogród, pełen zieloności i kwiatów, wpadały do salonu odbite blaski chmur jaskrawo zabarwionych... Jedno z nich otwarte było i razem ze światła ostatkiem wpuszczało woń drzew rosą wieczorną oblanych.
W tem półświetle, półcieniu, które dozwalało jeszcze dokładnie rozeznać przedmioty, a nadawało im urok jakiś tajemniczego obrazu w harmonijną zlanego całość — pięknie się bardzo wydawała postać niewieścia, na tle bogato i smakownie przybranego salonu.
W wygodnym fotelu, niedaleko od okna, z książką na kolanach, tylko co rzuconą, wsparta na pięknych kształtów rączce białej, bogatemi pierścieniami przystrojonej — siedziała kobieta, średniego wieku — której lata odgadnąć było trudno..... Wystrojona bardzo starannie, ale skromnie zarazem, widać było, że chciała niemal starszą się wydawać powagą swą, niż była, aby na te lata, jakie przybrała, wydawała się jeszcze świeżą i młodą. Był to typ Balzakowski niewiasty lat 40.
Widać było dobrowolne wyrzeczenie się młodości dla uroku, jaki daje w całym blasku występująca dojrzałość. Twarz bardzo regularnych rysów była dziwnie piękna i spokojna, na czole jasnem ani chmurki, usta łagodnie uśmiechnięte, oczy patrzały w tej chwili nie widząc nic, może w przyszłość, w przeszłość może, ale wzrok ich pełen blasku i ognia, a razem intelligencyi i rozumu, znamionował siłę siebie pewną i samoistną... Nieznajomy nic by nie wyczytał z tej twarzy tajemniczej, która była tem czem chciała, bo na niej życie, co się na innym pisze tak dobitnie, nie zostawiło śladów żadnych. Była li szczęśliwą, czy cierpiała? odgadnąć stawało się nie podobieństwem; — to pewna, że czuła się w tej chwili panią siebie i swych losów, i że w poczuciu tem — królowała... Otaczał ją ten majestat niezależności, który dozwalał się domyślać, że ją oddawna zdobyła, że nic jej nie zagrażało.
Pomimo lat czterdziestu, była to piękność w całem tego wyrazu znaczenia, zachowana troskliwie, świeża, nie obawiająca się jasnego dnia, nie potrzebująca uciekać do środków, jakie daje sztuka, która uwodzi tych tylko, co zwiedzionemi być pragną.
Czarne oczy w powiekach kształtnych zawarte, jaśniały młodością, zaoszczędzoną, na twarzy nie było marszczek, tylko uśmiech umiarkowany, powtarzający się znać często, z dwu stron ust różowych, lekko zarysował dwie drożyny któremi przebiegał... Czarny włos gładko przyczesany na skroni, może gdzie już ze srebrnym się mięszał, ale bujny był i połyskujący. Skroń i czoło gładkie jak kość słoniowa, białe sinemi żyłki lekko zabarwione, miały w sobie dziwnie coś majestatycznego i wspaniałego... Owal lica wprawdzie pełny był, lecz nie raził zbytniem rozlaniem, i zachował linie pewne, którym cała budowa i postawa odpowiadała. Wiele wdzięku było w formach, których wiek skazić ani nadwerężyć nie zdołał. Ślicznych kształtów ramiona białe, przeglądały przez koronkową narzutkę, dłoń na której się opierała, z posągu zdała się odjętą.
Znać też wiedziała o tej piękności swej kobieta, bo choć była sama w salonie, choć zamyślona siedziała, instynktowo przybrała pozę malowniczą, nie wyszukaną, nie wymuszoną, a pełną wdzięku wrodzonego, które istoty wybrane przynoszą z sobą od kolebki, a zachowują — do grobu.
Od koronkowej narzutki począwszy, do wystającego z pod sukni trzewiczka, wszystko co okrywało ją, było najstaranniej dobrane i niezwyczajne nie spospolitowane... Strój pochodził z najwykwintniejszego źródła mody, choć surowo chciał być prostym i skromnym...
Salon i jego pani doskonale się godzili z sobą. Mieszkanie urządzone było ze smakiem, a bez blasku; piętno szczególne miał ten pokój, niepodobny do tych pospolitych i wszędzie jednych bawialni, które przypominają hotele wytwornością i trywialnością swoją.
Sprzęty w większej części były stare, na konsolach widać było ciekawe dzieła kunsztu, na ścianach obrazy w ramach nie błyszczących. W jednej stronie na ładnej sztaludze stał śliczny krajobraz, perła zbioru, ulubieniec pani zapewne. Złoto, którego dziś tak nadużywają dekoratorowie. tu świeciło swą nieobecnością, a drewniane rzeźby nie należały do tych wyrobów tandetnych, które już też spowszedniały. Na starożytnej szafie dwa japońskie wazony, w blasku wieczoru może najjaskrawiej występowały... U drzwi portiery, w oknach draperie, potrafiły także nie być podobne do tych, które tapicerowie zawieszają, była w nich fantazya artystyczna, która, czy pani czy komuś co dom urządzał, musiała być właściwą. Nawet kwiaty w koszu i u okien, i różnobarwnych liści rośliny, — ze staraniem i wyborem były ustawione... jakby mieszkańcy tego pieszczonego salonu sami się o to troskali.
Kobieta sama jedna siedząca w fotelu, z książką na kolanach, zapatrzona gdzieś w dal, zdała się zapominać upływający czas, — myślała. dumała, nieporuszona, a ani czoło białe i gładkie, ni usta pół uśmiechnięte, nie zdradzały dum... W błogim spokoju spoczywała, napawając się życiem... Nagle, głębokie westchnienie wyrwało się z jej piersi, obudziła się, wyprostowała, pogładziła włosy, pochwyciła książkę, która się zsuwać zaczęła, i obejrzała po pustym salonie. Mrok nadchodzący dopiero teraz dał się jej uczuć, bo maleńki zegareczek podniósłszy od pasa, poszukała na nim godziny...
W domu panowała cisza.
Na maleńkim stoliczku obok, był piękny dzwonek bronzowy; po namyśle ujęła go ręką białą — potrzymała chwilę, i lekko, słabo zadzwoniła... Chód się dał słyszeć od przedpokoju, wszedł czarno ubrany kamerdyner, mężczyzna nie młody, surowego oblicza, w białej chustce na szyi.
Kobieta zwróciła zwolna twarz ku niemu...
— Nie wiesz, gdzie panna Julia? — spytała...
— Zdaje mi się że jest z panią St. Flour na przechadzce...
— I dotąd nie powróciły?
Kamerdyner ruszył się, aby przekonać o tem....
— A Emil?
— Jeśli się nie mylę, wyjechał konno.
— Sam?
— Wziął z sobą ze stajni kogoś.
— A ksiądz Maryan?...
— Musi być u siebie...
Wszystkie te pytania, powolnie, spokojnie były zadawane, kamerdyner odpowiadał na nie z uszanowaniem wielkiem i równym spokojem; a miał już, dla sprawdzenia tych wiadomości zapewne, wyjść, gdy we drzwiach od drugiego pokoju zaszeleściła suknia, i w milczeniu weszła krokiem mierzonym młoda panienka, za którą w ślad postępowała nie młoda już osoba, wykwintnie ubrana, z resztkami piękności, niegdyś zapewne bardzo świetnej, dziś tylko wielkiem utrzymywanej staraniem.
Kamerdyner widząc je nadchodzące oddalił się powoli i drzwi za sobą zamknął po cichu.
Panienka była blada, dosyć ładna, onieśmielona jakoś, zmęczona, ubrana skromnie i prawie po dziecięcemu... Był to typ wcale do pięknej pani niepodobny, włosy jasne, oczy blade... rzęsy złote, usta bez barwy, policzki bez krwi, rączki długie i chude... Wyprostowana podeszła do fotelu, na którym siedziała pani, przyklękła zlekka przed nią i pocałowała ją w rękę...
Matka (gdyż panna Julia córką jej była) żywo się wyprostowała i z czułością wymuszoną oddała pocałunek na czole dziewczęcia. Pogładziła jej włosy... uśmiechnęła się... Pani St. Flour też następowała z uśmiechem wdzięcznym, choć nie bardzo naturalnym... i skłoniła się nizko...
Lice kobiety z zamyślonego natychmiast stało się wesołem, i uśmiech ten, którego ślady nawet wśród zupełnego uspokojenia na twarzy były widoczne, wystąpił jakby na rozkaz, zimny, wdzięczny — a nic nie mówiący.
— Byłyśmy z hrabianką Julią na przechadzce — odezwała się sznurując usta pani St. Flour — wieczór prześliczny... herboryzowałyśmy trochę... rysować już było późno...
— I nigdzie nie spotkałyście też Emila? co się z nim stało? — przerwała matka...
— Z dala widziałyśmy, że jechał ze służącym ku dąbrowie — odpowiedziała St. Flour.
— A nie dokazywał?...
— O! nie, koń szedł bardzo spokojnie.
W czasie tych pytań i odpowiedzi panienka stała, trochę się na bok usunąwszy, milcząca, z rękami prawidłowo ułożonemi, wyprostowana, patrząc blademi oczyma obojętnie gdzieś, bez celu. Matka nieznacznie kilka razy zmierzyła ją wzrokiem...
Postawa pani St. Flour, niezmiernie pokorna, uśmiech jej — pochylenie, uwaga z jaką chwytała wyrazy z ust hrabinej wychodzące, przekonywały o posłuszeństwie, powolności bez granic, i chęci przypodobania się.
Rozmowa nieco się wstrzymała, gdy drzwi od sieni otwarły się z kolei i niemi, krokiem cichym, ostrożnym, dyskretnym, wsunął się małego wzrostu, w czarnej długiej sukni mężczyzna, okrągluchny, z twarzą pełną, różową — dużemi oczyma — białemi pieszczonemi rączkami, z włosem krótko ostrzyżonym... W jednej ręce trzymał batystową chusteczką, w drugiej czarny kapelusz miękki, z szerokiemi skrzydłami...
Był to wspomniany ksiądz Maryan... który podszedłszy do hrabiny, z pewną gracyą, stanął i nie schylając ciała, uchylił głowę na piersi tylko, witając ją tym ukłonem wyuczonym... Potem kapelusz położywszy, ręce zatarł i dla harmonii znać, bo i hrabina i pani St. Flour miały uśmiechy na ustach, zaczął się w milczeniu sympatycznie uśmiechać.
Hrabina lekko zmrużyła oczy patrząc nań...
— Emila nie ma jeszcze? spytała.
— Lada chwila przybyć powinien... Ten kochany hrabia — jest regularny jak zegarek... obiecał powrócić przed zmierzchem...
— Moja droga St. Flour, każ że podać herbatę...
Ręką wskazała ks. Maryanowi krzesło... Hrabianka Julia usiadła też po cichu, w kątku, złożyła ręce na kolanach i zaczęła patrzeć w okno... W tem dziecku życie zdawało się jeszcze nie rozbudzone... patrząc na nią przypominały się postacie somnabuliczne... chodziła, obracała się, mówiła, jak senna..
Ksiądz przybyły — czy nie śmiał, czy nie umiał sam rozpocząć rozmowy, usiadłszy, patrzał na własne ręce białe, i bawił się świeżuteńką chusteczką. Hrabina też nie spieszyła z bawieniem domownika, i pani St. Flour miała czas wrócić, nim się na nowo rozpoczęła rozmowa. Usiadła na taburecie opodal, szukając oczyma zwierciadła i poprawiając stroju, który był zamłody, zajaskrawy, a nie ładny... Mnóstwo świecidełek go krasiło... Ogromna kamea spinała wstążkę pod szyją, piękny łańcuszek utrzymywał zegarek u pasa, na palcach, nie dosyć kształtnych, ale opracowanych znakomicie i z wielką sztuką, z glansowanemi paznogciami długiemi, świeciły olbrzymich rozmiarów pierścionki.
Ksiądz Maryan z widocznem staraniem, które do zbytku było uderzającem, spuszczał oczy, unikając wejrzeń p. St. Flour, które żwawo biegały, ale nie zdawały się grozić żadnem niebezpieczeństwem...
Blask, któremi połyskiwały, żywy wprawdzie, miał coś z natury tego ognia, którym próchno jaśnieje... świecił, a nie palił wcale.
Właśnie drzwi sali jadalnej, w której zastawiona była herbata, otwierał stary kamerdyner, gdy od sieni wszedł wyprostowany, w rajtroku, ubrany bardzo prawidłowo, z chusteczką w kieszonce na piersiach umieszczonej, spodziewany od dawna hrabia Emil...
Był to młody panicz, wybornie wystylizowany, sztywny, ukrochmalony, baczny na każdy ruch, aby, broń Boże, naturalnym nie był, niezmiernie przyzwoity, — twarzy młodej, ani ładnej, ani brzydkiej, trochę do siostry podobny, a nic a nic do matki... W nim może było więcej życia niż w hrabiance Julii, ale ono starannie się ukrywało i było pokryte takim werniksem nie przebitym, że się bardzo rzadko zdradzało.
Dosyć słusznego wzrostu, kształtny, hrabia Emil miał już w postawie i ruchach ten rodzaj pańskiej dumy, która, przy najpiękniejszych formach — wyszukanej grzeczności, odpycha i trzyma istoty drugorzędne w oddaleniu.
Zbliżając się jednak do matki, hrabia zmiękł jakoś, uśmiech był na porządku dziennym, i przyszedł ją w rękę pocałować, z czułością, która podobną była do wyuczonej. Hrabina się podniosła żywo, płacąc tąż samą monetą, jeszcze wyraziściej, ucałowała w głowę, pogłaskała po twarzy, rysom wszystkim starając się nadać wyraz macierzyńskiego zachwycenia.
— Mój drogi Milciu... ale czy nie za długo trwała ta przejażdżka. Czy koń nie brykał? Ja bo się zawsze boję, gdy jedziesz... Powiadam sobie że te męzkie eksercycye są de rigueur, a serce moje się trwoży! Nie darmo jestem matką.
— I jaką matką! — westchnęła St. Flour — a ksiądz ku niebiosom podniósł oczy, jakby je wzywał na świadectwo.
Emil mruknął coś tak niezrozumiałego pod nosem; uspakajając mamę, że chyba on jeden i jej macierzyńskie serce, zrozumieć to mogło.
Wszyscy wstali, aby przejść do herbaty, i pod przewodnictwem hrabiny, która wyprostowana poszła pierwsza, postępowali ku jadalnej sali, hrabianka z bratem, na ostatku pani St. Flour i ks. Maryan.
Para ta, która została na ostatku, skorzystała z osamotnienia; ks. Maryan spojrzał śmielej na St. Flour, a ta odpowiedziała mu takiem spojrzeniem i minką figlarną, że... ksiądz przerażony oczy spuścił. Ta wymiana wzroków zdawała się zupełnie potajemną, ale ją zdradziło zwierciadło wiszące na ścianie, które odbiło całą scenę w chwili, gdy hrabia Emil właśnie, na nieszczęście, spojrzał na nie.
Widać że go to zaciekawiło w najwyższym stopniu, gdyż mimo flegmatyczności swej — odwrócił głowę, aby dalszy ciąg zobaczyć — ale, jakby zwierciadło skłamało bezczelnie, ksiądz szedł z głową skromnie spuszczoną, a St. Flour już w sufit patrzała. Na twarzy młodzieńca zawiedzionego w ciekawości niepotrzebnej, nie wyraziło się ani zdumienie ani żadne inne uczucie — powrócił natychmiast do sztywności swej zwykłej, i kroczył za hrabiną z powagą następcy tronu.
Herbata podana była z taką wytwornością i znajomością wszelkich prawideł, jak gdyby na nią gości oczekiwano... Ale tu tak być musiało codziennie, hrabina wiedziała co domowi i imieniowi była winna, i nie byłaby ścierpiała najmniejszego zaniedbania. Kryształy, srebra, bielizna, zachwycały świeżością i blaskiem... Serwetki były herbowne, masło herbowne, fotele także.
Pani zajęła fotel gospodyni, i towarzystwo rozsiadło się na miejscach zwykle sobie przeznaczonych... Przy Emilu ks. Maryan, za hrabianką pani St. Flour, która na wezwanie pani zajęła się nalaniem herbaty, już przygotowanej przez kamerdynera.
Sala jadalna z kredensem starym, ze srebrami okazowemi wytwornej roboty, miała naturalnie szereg portretów przodków na ścianach, i wyglądała w obiciu, naśladującem skórę złoconą, bardzo poważnie i pięknie. Na postumencie w pośrodku długiej ściany, stała zbroja całkowita, przedstawiająca rycerza z hallabardą. Po nad nim w ramach czarnych rosło drzewo genealogiczne, wspaniałe, z niezliczonemi już konary... Stopy jego w zamierzchłej tkwiące starożytności... sięgały pono jakichś cudzoziemskich rodów książęcych, o których nikt nigdy nie słyszał, oprócz na tej ścianie.
Toż samo poważne — melancholiczne zamyślenie, które hrabina zachowała będąc samą, towarzyszyło jej tutaj, ubarwione tylko uśmiechem błogim, — którem to Julkę, to Emila, a nawet księdza i panią St. Flour obdarzała.
Każda z osób niem uszczęśliwionych, odpowiadała natychmiast naśladowaniem tego samego uśmiechu, który na ustach Julii przemykał się jak smutny odbłysk jakiś, u Emila nabierał charakteru poważnego, w księdzu namaszczał się pobożnością, u pani St. Flour okrywał poddaństwem i pokorą.
Hrabina wypiwszy pierwszą filiżankę herbaty z gracyą, powolnością i pańską obojętnością jakąś, odchrząknęła do rozmowy. Spytała: Cher Emil’a jak mu się gospodarstwo po drodze wydało, przypominając mu, że zwolna oswajać się z niem potrzeba — przypominała chère Juliette, aby kultywowała talenta... i nie zrażała się trudnościami rysunku z natury... gdyż panience te — talents d’agrément są niezbędne... Prawdę wygłoszoną Emilowi, potwierdził głową, uśmiechem i mruczeniem ks. Maryan, naukę daną pannie Julii, podniosła admiracyjnym aplauzem dobra pani St. Flour, dodawszy do niej parafrazę, bardzo udatną...
Zagadnęła potem hrabina księdza o najnowsze dzieło O. Gratry, z panią St. Flour, o ostatni numer Correspondant. Rozmowa pomimo tak zajmujących przedmiotów, ożywić się w żaden sposób nie mogła. Z dzieci i domowników nikt nie śmiał ani pytać, ani przeczyć, ani samoistniejszego wyrazić zdania. Hrabina widocznie panowała despotycznie nad tym maleńkim światem, w którym opozycyi nie dopuszczała. Badając jej spojrzenie, acz je wiekuisty uśmiech łagodził, natychmiast głowy zmuszało do uchylenia się z pokorą, oczy wbijało w talerze i szerzyło milczącą trwogę.
Herbata uroczysta była już na ukończeniu, i miała prawidłowo zamknąć się podaniem owoców, gdy kamerdyner, który był wyszedł na chwilę, wrócił z przedpokoju z listem, położył go na srebrnej tacce i podał kłaniając się hrabinie.
Zrazu spojrzała nań obojętnie, końcami paluszków, biorąc z pewną ostrożnością, ale rzuciwszy okiem na adres, wstała i postąpiła ku oknu. Żywo jakoś rozerwała kopertę, poszukała w liście podpisu, i twarz jej, mimo panowania nad sobą, zmieniła się tak, iż St. Flour, która to dostrzegła, przerażoną została, w milczeniu podeszła do starego kamerdynera, szepnęła mu słów kilka, które on przyjął ze zwykłem uszanowaniem, i powróciła na swe miejsce.
Białą dłonią potarła czoło.
— A! te nieszczęśliwe interesa! — odezwała się wracając do uśmiechu i powagi, na chwilę straconej — te interesa, których trzeba bądź co bądź — pilnować!! c’est assommant!
Zamilkła trochę — ktoś tam znowu z interesem...
— Możeby panią hrabinę Wilczki wyręczył — szepnęła St. Flour.
— A! nie! nie! są sprawy, których się nie powierza... nikomu.
Westchnęła i zamilkła... zapatrzyła się w okno, schowała list do kieszeni i wnet wstała od herbaty.
Wszyscy natychmiast ruszyli się z krzeseł.
— Ale możecie zostać... czy tu, czy w salonie — odezwała się — ja na jaką godzinę oddalić się muszę. Możeby Julka zagrała co z Emilem, na cztery ręce?
Na to nie było innej odpowiedzi, oprócz pełnego uszanowania i posłuszeństwa milczenia... Julka popatrzała na brata, Emil na nią, i ruszono się do salonu.


II.

Hrabina miała przy swym pokoju gabinet, a raczej rodzaj małego saloniku, w którym gości poufałych i osoby z interesami przybywające przyjmowała. Tu jej gust artystyczny jeszcze w większym występował blasku, ze swobodniejszą fantazyą. Do koła ubierały go stare szafy gdańskie przepyszne, na których gęsto stały delfty, chińskie i japońskie naczynia, stara majolika i szkła weneckie. W dwóch oknach u góry powprawiane były piękne stare szybki z herbami i scenami biblijnemi. W środku stojące biórko, istne arcydzieło stolarskie, heban z kością słoniową, zarzucone fraszkami ślicznemi, zdawało się służyć więcej do ozdoby niż do użytku. Na ścianach pompejańskiego koloru, kilka obrazów jaśniało kolorytem szkoły weneckiej i flamandzkiej. Były to kosztowne oryginały mistrzów, nie wiedzieć jakim trafem tu zbłąkane.
Krzesła wszystkie z wysokiemi poręczami, były rzeźbione, a za siedzenia pod ścianami służyły również misternie ozdobne stare skrzynie poduszkami okryte.
Wszystko aż do wschodniego dywanu na podłodze, świadczyło o guście wykształconym właścicielki. Stary pająk mosiężny, jakby z obrazu Teniersa zdjęty, błyszczał dziwacznemi sploty i kręgami u sufitu.
Na biurku paliła się lampa, z chińskiej wazy przerobiona.
Hrabina weszła... lecz — między salonem, w którym zostawiła dzieci, a gabinetem tym, droga musiała dla niej być prawdziwie krzyżową. Śliczna jej twarz, tak uspokojona i promienna, zbladła trupio, wzrok stał się niemal obłąkanym, ręce drżały, we drzwiach zlękniona spojrzawszy za siebie, czy ją kto nie ściga, padła na najbliższe krzesełko, załamała ręce i spuściła głowę.
Białe piersi poruszały się pod czarną koronką, jakby niemi burza rzucała wewnętrzna.
Dobyła po chwili z kieszeni list i poszła z nim do lampy... czytając drżała, przeczytawszy, zmięty wcisnęła do kieszeni. Najmniejszy szelest ją przerażał. Ręce białe, konwulsyjnie wyprężone, ściskały się i opadały. Oczyma kilka razy z trwogą rzuciła na drzwi. Z salonu dochodził tylko głos fortepianu. Posłuszne dzieci rozpoczynały w tej chwili kwintet Schumana ułożony na cztery ręce; nieszczęsne dzieło, które cały swój charakter namiętny i fantastyczny utracić miało w bezmyślnem wykonaniu przez hrabiankę i hrabiego.
Oczekiwanie wydało się siedzącej pani długiem jak wiek, gdy u drzwi dały się nareszcie słyszeć kroki, i kamerdyner otworzywszy je, wpuścił powolnie wchodzącego mężczyznę.
Hrabina porwała się z zaciśniętemi usty, jakby śmierć nadchodziła. Nieśmiała podnieść oczów.
Gość nie miał w sobie nic takiego nadzwyczajnie przerażającego. Był to mężczyzna, lat może pięćdziesięciu, ubrany bardzo smakownie i wykwintnie, z cudzoziemską, angielską prostotą.
Wyłysiała głowa, rysy dość pospolite, twarz żółta, ogolona i pofałdowana, usta zaciśnięte, oczy szare i zmrużone, nadawały mu charakter jakiś zagadkowy. Można się było domyślać w nim kupca, bankiera, pensyonowanego urzędnika, tylko nie wiejskiego szlachcica naszego kraju.
Trzymał kapelusz i laskę w ręku, a oczy od progu skierowawszy na hrabinę, oderwać ich od niej nie mógł. Ona pobieżnie, szybko zmierzywszy go wzrokiem, zasłoniła twarz i padła na krzesło...
Milczeli oboje. Mężczyzna czekał widocznie uspokojenia hrabiny. Pomimo wzruszenia, które się pewnem drganiem w twarzy objawiło, był panem siebie... Oczy jego tymczasem biegały po pokoju.
Milczenie trwało już zanadto długo — hrabina przerwała je pierwsza, chustkę odejmując od oczów.
— Na Boga! czegóż pan... możesz chcieć odemnie?
Pytanie to znać nieprzyjemnie odbić się musiało w przybyłym, bo się wzdrygnął. Uśmiech ironiczny przebiegł po ustach sinych. Siadł na krześle najbliższem.
— Tego się Maryo łatwo powinna domyśleć — rzekł powoli głosem nieco ochrypłym.
Nie odbierając żadnej odpowiedzi, ciągnął sam dalej, coraz podnosząc głos i ożywiając się w miarę jak mówił.
— Przyznasz mi, że pomimo praw, jakie miałem, nie byłem nigdy natrętnym... Milczałem długo... dopóki nie przekonałem się, że jesteś wolną, i pókim nie zdobył takiego stanowiska, które mi dozwala, jako równemu, upomnieć się o spełnienie obietnic przeszłości.
— Ależ ja wolną nie jestem — odezwała się żywo hrabina, ja mam dzieci, ja mam imię, któremum winna...
Nie dokończyła, twarz ukrywając w chustce. Mężczyzna siedział posępny, wpatrując się w nią bacznie, może starając zbadać o ile ta, którą miał przed sobą, była tą, jaką z przeszłości zapamiętał. Na jego licu nie łatwem do wyczytania, startem latami, cierpieniem może, nawykłem do okrywania się jakąś nieprzebitą zasłoną, ironia i gorycz wypiętnowały się na chwilę.
— Płacz i narzekania na mnie, na nic się nie przydały, rzekł zimno, — powtarzam że przychodzę upomnieć się o prawa... i sądzę że mi ich zaprzeczać nie będziecie. Musiałem się ich zrzec czasowo, myślałem że potrafię nie odwoływać się do nich nigdy, ale człowiek, człowiek jest słaby i głupi.
Lat wiele upłynęło od tych przelotnego szczęścia mojego, sądziłem że o nich zapomnę, że sobie inne stworzę... Niestety! Marya nadto była piękną, serce moje nadto miękkie... poszukiwanie nowego szczęścia, próżne, musiałem wrócić, choćby po rozczarowanie?
— Ale — dodał — ażebyśmy się dobrze zrozumieli, abym nie był wzięty za człowieka, który przychodzi wyłudzić grosz jakiś, wyżebrać pomoc, pod groźbą, muszę się najprzód wytłomaczyć z mojego dzisiejszego położenia. Lat dwadzieścia kilka, piękny kawał czasu, zmieniły je całkowicie. Hołysz i biedak, poszedłem w świat, powracam milionowym panem...
Marya ruszyła ramionami. Poruszenie to nie uszło baczności opowiadającego, który dodał zaraz uśmiechając się:
— Jakkolwiek się to zdaje niepodobnem, jest prawdziwem... Z nauczyciela muzyki, który by był do śmierci chodził boso, lub w butach ciasnych, zwłaszcza, że virtuozem nie był, tylko, na nieszczęście, muzykiem — zostałem skrybentem w domu handlowym. Buchalterya mi się poszczęściła, dostałem się do kassy, bom był za mądry, abym miał kraść, potem weszliśmy w spółkę, naostatek spekulowałem na własną rękę... Byłem ostrożny — szczęściło mi się, dorobiłem się kilku obrotami znacznego majątku. Mógłbym się był ożenić z ładną osiemnastoletnią gąską, ale ta nieszczęsna miłość młodzieńcza, siedziała jak sztylet w piersi mojej...
Nie zgłaszałem się do Maryi, chociaż ciągle, zawsze, o każdym jej kroku byłem zawiadomionym. Przeczekałem żałobę po hrabi... teraz nareszcie...
W ciągu tego opowiadania kobieta miała czas się namyśleć, ochłonąć... może też ono skutkowało jakimś sposobem tajemniczym. Przestrach, który ją był ogarnął, zmienił się w całkiem inne usposobienie, melancholiczne, łagodne, nieokreślonego charakteru, jakby na rozdrożu, z którego przejść mogło i do przerażenia tego, z jakiego powstało, i do czułości, do której się skłaniało nieco.
Z za chusteczki okiem jeszcze nieśmiałem zmierzyła hrabina mówiącego...
— Ale ja nie jestem już — rzekła powoli — tą płochą Maryą z przed lat dwudziestu — jam przeżyła wiele, weszła w inne sfery towarzyskie, wcieliła się w nie; zaciągnęła obowiązki... Jestem ruiną wystygłą, która ani dać szczęścia, ani go mieć już nie może...
— A! Maryo — odezwał się przybyły, wspomnienia mają urok taki, że najsmutniejszą teraźniejszość złocą. I ja ostygłem może, a na myśl tych dni... tych wieczorów, tego szczęścia kradzionego i spożywczego z trwogą, we łzach, staję się innym człowiekiem. Młodość mi powraca...
— Mówmy chłodno, rozważnie, rozsądnie — przerwała hrabina odsłaniając zwolna piękną twarz, w którą z zachwytem zaczął się wpatrywać przybyły. Wrażenie to nie uszło uwagi hrabiny, zarumieniła się z lekka, udając że go nie widzi i nie wie o niem...
— Mów, jak chcesz — Maryo — rzekł gość, — zawsze szczęściem dla mnie będzie słuchać ciebie.
— Tak, miłem czy nie, będzie to co wam powiem, chciejcie mnie posłuchać. Ja mam zdobyte z wielkim mozołem stanowisko na świecie, winnam go wielkiej pracy, zabiegom niezliczonym, latom ofiary, które przeświadczyły żem go stała się godną. Żeniąc się ze mną hrabia, mój biedny mąż — popełnił mezaljans, umiałam zatrzeć ślady i pamięć jego... Nie jestem tą nieświadomą świata i namiętną dzieweczką, którąście znali, jestem hrabiną szanowaną, przyjmowaną, za wzór stawioną... mam dzieci... które kocham... nie ma w świecie siły, któraby mnie zmusiła do wyrzeczenia się położenia, do zmiany go na inne...
— Smutno to przyznać — szydersko odezwał się gość — ale widzę, że albo nie miałem nigdy jej serca...
— A! serce osiemnastoletniego dziecka... mój panie...
— Moje wszakże, choć wyschło, nie zestarzało tak, aby się z niego starły wrażenia pierwsze... mówił mężczyzna... Jadąc tu, śmiałem się sam z siebie... szydziłem, łajałem, a siła jakaś szatańska mnie tu ściągnęła... Wiem, że ja jej dla ciebie mieć dziś nie mogę — ale ty jesteś jeszcze uroczo piękną, zachwycającą...
Ruch, jakim mimowolnie, wyciągnąwszy ręce, zbliżył się do hrabiny, przestraszył ją tak, że się z krzesłem cofnęła... On się uśmiechnął smutnie.
— W niedostatku innego uroku... — przynoszę ten, jaki ma złoto... I on coś znaczy... posłuchaj mnie, Maryo. Nadto mnie obchodziło wszystko, co się ciebie tyczyło, abym się najstaranniej nie wywiedział o położeniu twem, wprzódy nim tu przyszedłem...
Uśmiechnął się gorzko i szydersko, hrabina z trwogą jakąś spojrzała nań, i usiłowała twarzy nadać wyraz spokojny.
— Majątek po hrabi Turskim jest znaczny na oko, ale zadłużony... Winnaś pani wielkiej pilności około interesów, że się on trzyma, że kredyt zachowuje, i że nie runął dotąd...
Dodam, że i piękne jej oczy i śliczne jej usteczka, i cały wdzięk jej — może się także przyczynia...
Hrabina zżymnęła się.
— Proszę bez tych szyderstw niesmacznych, zawołała...
— Nie zaprzeczysz pani, iż względem niektórych kredytorów i uśmiechu użyć było potrzeba... Ja to wiem... Lecz... ratuje się każdy, jak może. W takim składzie rzeczy, wygodniej być by mogło, uśmiechać się jednemu mnie, i na moje barki zrzucić ciężar cały...
— Pan masz zupełnie fałszywe pojęcie o moich interesach — zawołała hrabina — to kłamstwa są! ale gdyby tak nawet było, jakimże prawem pan Alfred Zeller, miałby mnie pomagać?? Nie myślisz pan przecie, abym mój tytuł zamienić mogła na jego nazwisko, i dla tych mniemanych długów, rękę mu moją oddała...
— Więc pani to uważasz za — niepodobieństwo? rzekł Zeller; — niech się pani namyśli dobrze. Ja byłem całe życie namiętnym, jestem nim do dziś dnia, kocham tę Maryę i gorączką uchodzącego życia i wspomnieniem przeszłości, pracowałem dla nadziei otrzymania jej... Przywiedziony do rozpaczy... mogę oszaleć... mogę się dopuścić rzeczy straszliwych!! Nie grożę jej, ale przedstawiam siebie jak jestem... Ja panią kocham!!!
Hrabina przelękła, cofnęła się...
— Niech się pan pomiarkuje, szepnęła zimno, groźby te nie prowadzą do niczego oprócz — pogardy i wstrętu.
Mężczyźnie oczy zapadłe błysnęły, usta się ścięły, zatarł ręce...
— Czy to ma być ostateczna odprawa? — zapytał ponuro.
— Ale chciejże mnie pan zrozumieć — rzekła — powstając i z dumną postawą, która jej dodała krasy i blasku — z góry wpatrując się w przybysza. Błąd młodości odpokutowałam już dosyć — zatarły się jego wspomnienia... Serce moje wystygło... Pamięć tych lat wstydem mnie tylko napawa... Znasz pan położenie moje... mam wszystko do stracenia, nic do zyskania.
— Przepraszam — zawołał śmiejąc się Zeller — pani hrabina masz do zyskania wiele, możesz zdobyć spokój, i dostatek sztuczny, z dnia nadzień kunsztownie utrzymany, zmienić na bogactwo... na obfitość... na zbytek, w którym będziesz opływała.
— I, dodaj pan, na śmieszność, którą się okryję, gdy z chciwości dla mizernego grosza zgodzę się zostać panią Zellerową, tout court — szybko bardzo poczęła hrabina — gdy z towarzystwa do którego należę dziś, przejść będę musiała w te koła, w jakie byś mnie pan wprowadził...
Zeller się rozśmiał złośliwie.
— Dla mizernego grosza! podchwycił — ale to komunał XVIII-go wieku, który dziś jest śmieszny! Grosz wcale nie jest mizernym... mizerne są pretensye do dostatku bez niego... Grosz się zdobywa ciężko i ma wysokie znaczenie...
Trzeba być znakomitym łotrem, lub niepospolitym uczciwcem, aby go zrobić... Co się tyczy tych kół, w któreby weszła ze mną pani Zellerową... nie zdaje mi się, by straciła na zamianie. Jedną komedyę na drugą tylko by zmieniła... a rozmaitość bawi...
Mężczyzna stawał się uszczypliwym, hrabina spojrzała na niego i na zegarek...
— Ale czegóż pan chcesz odemnie? — spytała — o co idzie?
— Mam prawo sięgnąć po jej rękę, i — proszę o nią.
— A ja mam prawo jej odmówić — i — miała dokończyć, gdy Zeller przerwał nagle.
— Niech się pani namyśli... dam czas do namysłu...
— Ja go nie potrzebuję! — szepnęła kobieta rzucając się na krzesło, na którem wprzódy siedziała. Znam pana o tyle, iż ufam, że się nikczemności żadnej dla zemsty nie dopuścisz, — szkalować mnie nie będziesz, jeśli, jak mówisz, kochasz mnie, jeśli pana tu miłość prowadzi, a nie próżność, aby się pochwalić ożenieniem z hrabiną...
— Gdybyś pani była nie tą hrabiną... rzekł Zeller — ale zniesławioną i upadłą nawet... ożeniłbym się z nią, bom namiętności ku niej zwyciężyć nie mógł... Kocham panią, ale to miłość niebezpieczna...
— Pozwól mi pan sądzić, że ona mieszka w głowie jego nie w sercu — odezwała się hrabina. Jakim sposobem po tych latach dwudziestu... możesz pan... ja nie pojmuję...
— Tak, pani możesz tego nie pojmować — spędziłaś te lata w życiu, które tysiącem wrażeń pierwotne zatarło. Moje całkiem było inne. Jam pracował z dnia na dzień mechanicznie, ogłupiająco, myśląc o niej dzień i noc... lat dwadzieścia. Ideał mojej młodości miał czas urosnąć w olbrzyma... Myślałem przychodząc tu, że się rozczaruję — znalazłem go takim, jakim się... nawet nie spodziewałem. Z niedowierzaniem i trwogą spojrzała ku niemu hrabina...
— Ale ja — rzekła — zupełnie jestem wystygłą i radabym tę niedorzeczną skończyć rozmowę.
— Kończymy więc ją — rzekł Zeller smutnie — daję pani czas do namysłu... Proszę o jej rękę... nie potrzebujesz pani zmieniać tytułu — ślub może być sekretny... albo może nie być ślubu... Ja mogę być jej sekretarzem, rządzcą, kuzynem, czem pani zechcesz, a że, jak mi mówiono, stałaś się bardzo pobożną, gotowem przywdziać świątobliwą sukienkę... Kłamać, słowo daję, potrafię, dla pani!!
Rozśmiał się ironicznie... Hrabina zarumieniła się, szarpnęła chusteczką, którą w ręku trzymała, i rozdarła ją.
— Jest to prześladowanie, na które niema... wyrażenia... jest to znęcanie się nad kobietą nieszczęśliwą, niegodne... Uwolń że mnie pan! Z gniewu łzy pociekły po twarzy, które, przypominając sobie, że będzie musiała wyjść do salonu, otarła żywo, i zwróciła się niespokojna do zwierciadła... aby przekonać się, czy to wzruszenie zostawiło po sobie ślady.
Zeller wziął kapelusz w rękę, oparł się o krzesło i, spuściwszy głowę ku ziemi, stał zamyślony.
— Jeśli pani sądzisz, że mnie tak pozbędziesz łatwo — rzekł — mylisz się — daję jej czas do namysłu, choć byś go nie chciała... Za tydzień przyjadę tu znowu. Odprawiony będę się snuł i czekał... będę pracował na to abym mój cel osiągnął...
— To znaczy że mi pan grozisz zemstą i prześladowaniem...
— Nie grożę, spowiadam się — rzekł Zeller. Całe życie zmarnować tak i u celu się rozbić... to niepodobna...
Chwilę stał jakby z sobą walczył, i dodał:
— Ten urok, jaki Marya ma dla mnie, jest mnie samemu niewytłumaczony... Sercem nie mogłaś mnie pani przywiązać do siebie, bo go nie masz... innych jej przymiotów, oprócz ambicyi — nie znam — a szaleję, dla tego wejrzenia, tych ust, tej postaci — tego zagadkowego wdzięku jaki masz dla mnie. Szał to może czysto cielesny... zwierzęcy, bydlęcy... nazwij go jak chcesz — ale z szałami nie ma ratunku, jak burza niszczą!! Nie jestem panem siebie, gdy na nią patrzę... Owa Marya z przed lat dwudziestu... zmieniona tylko rozkwitnieniem, stoi przedemną... Kocham się w niej szalenie.
W miarę jak mówił, hrabina się cofała zmięszana trochę — gniewna i posępna... Niedaleko od krzesła na biurku stał dzwonek, sięgnęła ręką po niego — i zadzwoniła.
Zeller jej nie wstrzymywał — kamerdyner ukazał się w progu. Z zupełnym spokojem, usłyszawszy go wchodzącego, hrabina, przybrawszy swój uśmiech powszedni — poczęła mówić żegnając Zellera...
— Nie znam dobrze tego interesu... będę musiała się radzić — i, choć zdaje mi się, że żądaniom jego nie będę mogła uczynić zadość, proszę o czas do namysłu...
Nieboszczyk mąż mój, zostawił mi wiele spraw, z któremi stopniowo obeznawać się muszę i oświecać... Daruj pan...
Skłoniła się. Cały ten ustęp był widocznie przeznaczony dla kamerdynera. Zeller był nadto przyzwoitym człowiekiem, ażeby się nie umiał znaleść w tym razie; nie odpowiedział nic, skłonił się nizko i wyszedł milczący...
Hrabina ocierała oczy i zadumana przypatrywała się sobie w zwierciadle, gdy stary sługa odprowadził gościa do ganku. Tu stał ekwipaż podróżny, po którym poznać było można dostatek tego co nim przyjechał. Służący, którego strój od pana nie różnił, czekał u drzwiczek.
Zeller nim siadł, dobył z kieszeni parę dukatów i zręcznie wcisnął je w dłoń kamerdynerowi hrabiny.
— Mój przyjacielu — szepnął mu do ucha — przybywam tu w dość nieprzyjemnym dla hrabiny interesie... Może mi jeszcze nieraz być tu wypadnie, zamawiam sobie grzeczność jego — abym mógł mieć chwilę rozmowy na osobności z panią, nie zwracając zbyt oczu obcych na siebie, aby to panią hrabinę nie żenowało...
Dukaty takim były dobrym słoneczkiem dla starego sługi, iż doskonale wyrozumiawszy o co chodziło, skłonił się zapewniając o załatwieniu audyencyi, w sposób jak najmniej zwracający oczy.
Długi i interesa zawikłane nieboszczyka hrabiego, czyniły prawdopodobną sprawę tajemniczą, o której mówił pan Zeller.
Powóz odszedł, a turkot jego przywrócił trochę spokoju hrabinie; jednak, gdy wróciła do salonu, ze swym wiekuistym półuśmiechem, pani St. Flour wyczytała z pod niego troskę... i wiele się domyślać mogła... Ksiądz Maryan grał w warcaby z Emilem, wyprostowanym i znudzonym, panna Julia zaszywała dno na robocie kanwowej, jakby ostatkiem sił. Blade jej oczy podniosły się na matkę mechanicznie, jakby za pociągnięciem sznurka i spadły natychmiast na nieszczęśliwą robotę, która od lat dwóch służyła do zszywania wieczorów bez końca.


III.

O mil dwie od rezydencyi hrabiny, mieszkał przyjaciel serdeczny nieboszczyka hrabiego jej męża, pan Adam Wilski. Obcy zwali go także tytułem, którego on jednak urzędownie nie używał. Prawo do niego nadawały mu znaczne włości, znakomite wychowanie i wcielenie się od młodu do tego świata, który się karmi tytułami, jako świadectwem przynależenia do pewnej sfery towarzystwa.
Pomiędzy nieboszczykiem hrabią a Wilskimi, było jakieś bardzo dalekie pokrewieństwo.
Zmarły był powierzchownie wykształconym, salonowym, miłym, dystyngowanym człowiekiem, miał tylko słabość jedną, lubił żyć. Życiu, to jest, użyciu poświęcał wiele, prawie wszystko. Namiętność ku ubogiej a pięknej bardzo panience, której rodzice nie używali zbyt dobrej sławy — skłoniła go do ożenienia. Panna Marya nie chciała hrabiego, rodzice zmusili ją wyjść za niego. Po latach kilku, ubożuchna panienka tak się potrafiła zastosować do nowego otoczenia, z takim taktem postępowała, takie przymioty umysłu okazała, tak owładnęła mężem i rodziną, tak poślubiła wreszcie wszystkie przekonania i zasady tego koła, w które weszła, iż zapomniano o jej pochodzeniu i za wzór ją stawiano. Wśród arystokracyi potrafiła być arystokratyczniejszą od niej — przejmując formy nowe, doprowadziła je do wykończenia, do perfekcyi, do najostatniejszych następstw. Była też uwielbianą: comtesse Marie, stała się wyrocznią.
Jednym z pierwszych co jej sławę głosić zaczęli, był kuzyn ów męża, Adzio Wilski, wielbiciel hrabiny. Nikt w tem nic złego nie upatrywał, bo Adzio był żonatym, wzorowym mężem, ojcem pieczołowitym i człowiekiem wielce surowym a poważnym. Hrabia mianował go w testamencie opiekunem...
Człowiek był jeszcze młody, piękny niegdyś bardzo, dziś przystojny, i dbający o to, aby nie zestarzeć.
W salonie, zdala miał minę co najmniej — książęcia. Postać była wybitnie arystokratyczna, imponująca, rysy twarzy szlachetne, wejrzenie rozumne. Wilski żył tylko z ludźmi swojej sfery, tego co zwał złem towarzystwem unikał starannie, odpychał chłodem nieco tych, których znać nie chciał, ale między swoimi był przyjemnym, dowcipnym, złośliwym.
Uchodził za doskonałego gospodarza — za bardzo rządnego człowieka, chociaż — grywał trochę, a żył na bardzo pańskiej stopie. Życia tego strona zewnętrzna szczególniej pilnie była nadzorowaną, aby w oczy biła. Adzia ożenili rodzice bardzo młodo, jakby czuli, że go wprędce osierocą. Jakoż zmarł ojciec naprzód, a potem matka, która miała na jednym folwarku dożywocie. Pani Wilska z domu Hreczyna, jedyna dziedziczka znacznych dóbr o granicę, była nieładną, troszeczkę ułomną, słabowitą, spokojną niewiastą, której może jej wielkość ciężyła... lecz potrafiła się z nią oswoić. W salonie nie jaśniała, mówiła mało, ubierała się śmiesznie i bogato, a całą jej zabawą i pociechą było dziatek dwoje. Wielbiła męża, który obchodził się z nią jak opiekun, jak guwerner raczej niż mąż. O miłości wielkiej nigdy tam mowy nie było, lecz życie szło prawidłowo i zgodnie.
Źli ludzie z przekąsem się odzywali o wielkiej przyjaźni, jaka dwa domy sąsiedzkie łączyła, o uwielbieniu Adzia dla hrabiny, o przechadzkach jakichś podpatrzonych — lecz wiadomo powszechnie, jak ludzie tego rodzaju łatwo sobie tworzą dziwolągi, które złośliwsi od nich roznoszą po świecie... Pan Wilski, zwłaszcza zostawszy opiekunem hrabiny, żadnej tajemnicy nie czynił z częstych odwiedzin u niej, przesiadywał tam długo, niekiedy żonę przywoził, ale interesa zawikłane po hrabi wymagały tego starania.
Dom w Wielkim Wilsku był po pańsku urządzony, wygodnie, — lecz tego arystokratycznego wdzięku, jaki otaczał hrabinę, mu brakło. Adzio czasem coś kupił dla ozdoby, drogiego, przepysznego, osobliwego, na jakiej wystawie, całość wszakże nie była harmonijna, kłóciła się tu proza z kunsztem i trywialność ze smakiem. Nie można było zgadnąć w Wilsku co gospodarz lubił, co mu nad inne było miłem. Potrosze krzątał się około ogrodu, było obrazów kilka, były kunsztowne fraszki, i książki ładne, wszystko to raczej dla pokazu niż przyjemności.
Sam pan w domu był gospodarzem zaciętym, drobnostkowym, w Warszawie grywał i należał do tych wesołych towarzystw, co się kąpią w szampanie, przybierał fizyognomie różne, a dla świata okrywał się powagą. Z rana właśnie siedział z cygarem i gazetą w gabinecie swoim, na kołyszącem się krześle, gdy służący wszedł z listem.
— Posłaniec od pani hrabiny czeka na odpowiedź...
Szybko rozpieczętował wonny i bardzo kształtny bilecik, Wilski. Stało w nim słów kilka, zapraszających pilno dla rozmowy w ważnym i poufnym interesie... Interes był podkreślony... W przypisku znajdował się ukłon dla pani...
Godzina była blizko jedenasta. Wilski namyśliwszy się, zaprzęgać kazał. Kamerdyner przyszedł go ubierać. Ubranie było aż do zbytku staranne i młode... Zwierciadło, mimo przerzedzonych włosów, dosyć świeżemi rysy usprawiedliwiło tę tualetę.
Ubrany, w kapeluszu na głowie, nucąc, poszedł Wilski do żony, która była około dzieci.
— Muszę jechać do hrabiny — rzekł — nieszczęście z temi jej interesami, którym nie ma końca...
— Zmiłuj się tylko, żebyś się i ty nie zaplątał...
Allons donc! — odparł Wilski i zlekka rękę żony uścisnąwszy, wyszedł. Dzieci go dogoniły z pożegnaniem. Śliczna czwórka koni czekała przed gankiem. Liberya, powóz, uprząż, wszystko było nieposzlakowanej elegancyi, choć podejrzanego trochę smaku. Świeciło się to i imponowało.
Od przyjazdu z Wilska, do rezydencyi hrabiny, wiodła piękna, stara, lipami i klonami wysadzana ulica, starannie utrzymywana. Drzewa siedziały we cztery rzędy, po bokach stanowiąc drużyny dla przechadzki...
Wilski właśnie wjeżdżał w aleję, gdy z boku postrzegł chusteczką mu znak dającą hrabinę.
Ślicznie była ubrana w liliowy szlafroczek z białemi koronkami, który ją odmładzał. Para ładnych angielskich charcików, szczekając biegła za nią. Wilski postrzegłszy ją zatrzymał się, wysiadł z uśmiechem podbiegając ku niej, konie i służącego odprawiono do dworu.
Przywitanie było przyjacielskie ale ceremonialne. Dopiero gdy powóz znikł pod gałęźmi lip zwieszonemi, hrabina powtórnie podała rękę Wilskiemu. Spojrzała mu w oczy z natarczywą czułością, i Wilski, obejrzawszy się do koła... pocałował ją w czoło...
— A! jakżem szczęśliwy, że wypadł ten jakiś interes, dla którego zostałem wezwany... Jesteś niewypowiedzianie dobrą! anielską istotą! Byłem stęskniony śmiertelnie i szukałem tylko pozoru, aby się tu dostać, gdzie życie... Przecież innego spodziewam się interesu nad interes serca... nie ma...
— A! mój drogi Adziu — westchnęła hrabina robiąc smutną i zafrasowaną minkę, z którą było jej bardzo do twarzy — niestety! niestety! Spójrz na mnie, od wczoraj musiało mi przybyć lat dziesięć... jestem zawstydzona, upokorzona, znękana, przybita, półżywa...
Ratunku!!
— Cóż się stało! na Boga! rozśmiał się Wilski czule bardzo zbliżając się do niej...
Twarzyczka tak śliczna zawsze, tak świeża...
Hrabina zlekka go odepchnęła.
— Zmiłuj się — jeszcze kto zobaczy! pełno w polu przesuwających się ludzi — musimy być ostrożni!
Proszę cię.
— To prawda! — potwierdził Wilski — ale zapomnieć się można... Nie byłem panem mojego wrażenia... Jesteś dziś jak anioł piękną...
— Tak, anioł czterdziestoletni...
— Dziś masz lat dwadzieścia..
Na wspomnienie lat hrabina sposępniała i westchnęła...
— Wiesz co — rzekła — potrzebujemy się tak rozmówić, aby nas nie podsłuchano. W domu lękam się zawsze... a nie chcę po kątach się kryć z tobą... i to nie dobre... Przejdźmy na ławkę kamienną pod krzyżem, zkąd pałac widać... musimy się rozmówić obszernie, a co mnie ta rozmowa kosztować będzie, jeden tylko Bóg wie.
Wilski się zgadzał na wszystko, zapowiedziana rozmowa, jak to widać było z twarzy, mocno go intrygowała. Hrabina szła w milczeniu aż do owej ławki zapowiedzianej.
Miejsce było bardzo piękne. Na małym wzgórku wznosił się wystawiony przez pobożną właścicielkę miejsca kamienny krzyż z ozdobami gotyckiemi, z piękną ballustradą, otoczony bzami i różami.
Ona i dzieci przynosiły tu prawie codzień wieńce świeże, siadywano tu wieczorami. Na bokach wzgórza rozsypane krzewy różnolistne tworzyły grupy wdzięczne. Powoje, wino dzikie, klemetyty, snuły się czepiając ballustrady, krzyża i gałęzi.
Hrabina siadając westchnęła głęboko, zasłoniła oczy na chwilę i w milczeniu przygotowywała się do mówienia. Lecz jakby potrzebowała ze słuchaczem swym wejść wprzódy w związek magnetyczny, któryby wzbudził zaufanie... ujęła go za rękę...
— Mój przyjacielu — rzekła — mój Adziu — ty, którego w życiu ukochałam jednego, dla którego poświęciłam tyle, którego serce z mojem biło zawsze zgodnie... Adziu, słuchaj mnie i wierz mi, a nie obwiniaj!
Muszę ci opowiedzieć historyę z mojej młodości, ażebyś zrozumiał to, co dziś przygnębia. Miałam lat ośmnaście, gdy ojciec mój, który nic nie żałował dla wychowania mojego, widząc we mnie talent do muzyki, który tylko skazówek jeszcze potrzebował, aby się w pełni rozwinął, powziął nieszczęśliwą myśl wzięcia nauczyciela do domu. Był to niejaki Zeller, naówczas chłopiec młody, brzydki, zarozumiały, nieznośny.
Muzyk doskonały, człowiekiem był gwałtownych namiętności i we mnie wstręt tylko obudzał. Nie cierpiałam go.
Spojrzała hrabina na Wilskiego, który słuchał z powagą i zupełną wiarą.
— Powiadam ci, Adziu, — nie cierpiałam go, powtórzyła.
— On się naturalnie zakochał.
— Niestety — szalenie... W końcu musiano go odprawić, bo mnie kompromitował... Nie dałam mu najmniejszego powodu do posądzenia o współczucie. Admirowałam muzykę, człowiek był dla mnie, mówię ci, wstrętliwy... obrzydły... Wbił sobie jednak w głowę, nie wiedzieć co...
— Ale temu, jak sądzę, jest lat — lat — przerwał Wilski.
— No — lat... dużo... nie liczmy. Znikł mi z oczów. Odprawiono go, zrobił historyę na wyjezdnem... sceny... Wzbudzał we mnie wstręt i litość... Być może iż widząc go tak cierpiącym, rozpaczającym, rzuciłam mu jakie słowo... nie pamiętam... Tyle lat... dosyć że wbił sobie w głowę jakieś bezsensowne nadzieje...
Westchnęła znowu hrabina. Wilski wpatrywał się w nią z jakimś wyrazem smutnym. Spowiedź ta widocznie nie była mu do smaku.
— Wczoraj — wyobraź sobie — kończyła pani — z największym moim przestrachem, ten upiór, którego imienia nawet nie słyszałam od lat tylu, zjawia się, stary, wynędzniały, zmieniony... milionowy, jak powiada, i napada mnie, w imię tej głupiej swojej miłości, z natarczywością, z groźbami... tak żem się go ledwie pozbyć mogła. Jestem przerażona, wylękła...
Oczy zakryła hrabina.
— Lecz przecież żadnych praw nie ma.
— Ale jakież by mógł mieć! zakrzyknęła hrabina — za kogoż mnie masz! zlituj się... byłam dzieckiem prawie!
— Ja w tem nie widzę nic strasznego — odezwał się Wilski — ale któż to jest? jak się zowie? Zdaje mi się żeś wspomniała o milionach...
— Bo mi o nich mówił — westchnęła Marya — z muzyka przeszedł na pomocnika i wspólnika w jakimś banku... nie wiem, dorobił się. Może kłamie... Wystawże sobie, śmiał mi proponować ożenienie ze mną, pomoc w interesach! Ledwiem się go pozbyła. Całą noc miałam gorączkę, nie masz wyobrażenia jak wygląda... coś ma w sobie strasznego, ironicznego.
— Jest to przygoda zapewne przykra — odezwał się Wilski — ale — mnie się zdaje — bez następstw żadnych. Drzwi mu zamknąć i po wszystkiem...
Zeller! Zeller! powtórzył Wilski przypominając sobie — gdzieś się spotkałem z tem nazwiskiem, lecz to jedno z tych niemieckich banalnych nazwisk, których pełno.
— Co mi radzisz? mój jedyny, mój dobry przyjacielu, słodko odezwała się hrabina, zmrużonemi nieco oczyma spoglądając na Adzia, który czy skutkiem spowiedzi, czy humoru — dosyć ochłódł i spoważniał.
— Najprostsza rzecz w świecie — odparł Wilski — mówiłem już — drzwi mu zamknąć...
— Ale proszę cię, Adziu, przerwała hrabina — ja ciągle będę niespokojną. Czybyś nie mógł się dowiedzieć, gdzie on się tu kryje, gdzie zaczajony siedzi. — Na wsi? u kogo? w Lublinie? nie wiem. Byłby jaki sposób może pozbyć się go.
— Nie wiem — rzekł Wilski. — Do Lublina mil trzy — mógłbym pojechać wreszcie, lecz jak się dowiedzieć i co to pomoże. W sąsiedztwie? gdzieżby znowu mógł się ukrywać?
— A! bo ty nie masz pojęcia — dodała Marya, co to za gwałtowny człowiek... Tyle lat... taki na pozór stary, a wczoraj... powiadam ci — chwilami przerażał mnie!!
— A... Maryo! — odezwał się Wilski — ja mu się nie dziwuję... choć na pozór chłodnym być muszę, równie jestem oczarowany i namiętnie przywiązany... Dom mi nie smakuje — obrzydło wszystko — tęsknię — za tobą myśl moja goni tylko...
— A! to było i jest co innego, nasze dusze się porozumiały od pierwszego wejrzenia... zapomnieliśmy obowiązków... jam dla ciebie poświęciła, co kobieta ma najdroższego. Nasze przywiązanie wyjątkowe...
W ganku pałacowym, który ztąd widać było, pokazał się Emil, matka go spostrzegła...
— Chodźmy — rzekła — obawiam się posądzeń — chodźmy i bądź, proszę cię, wesół... Namyśl się co robić — ratuj mnie — pomóż mi...
Ścisnęła jego rękę, wstali z ławki. Wyraz twarzy Wilskiego, coraz pochmurniejszy, niepokojem nabawiał hrabinę, uśmiechała mu się ciągle, aby rozpędzić te chmury, czuła w nich wykłuwające się posądzenia, których się lękała, udawała nadzwyczajną, nie naturalną wesołość. Kilkadziesiąt już tylko kroków dzieliło ich od ganku, tu stał hrabia Emil wyprostowany, a obok niego pulchniuchny ks. Maryan, zacierając białe rączki. Jak tylko przemówić mogła, hrabina odezwała się żywo:
— Emilu, pozdrów że tego drogiego opiekuna swego, najlepszego przyjaciela twojego ojca i domu, jedyną naszą podporę...
Emil pospieszył się zejść ze wschodów, jak lalka idąc sztywnie, podał po angielsku rękę Wilskiemu, skłonił mu się niezgrabnie i w ramie go pocałował. Ks. Maryan czekał z pozdrowieniem w ganku, i tak samo jak wczoraj hrabinie, skłonił się uchyleniem głowy samej — nizkiem — a nieuwłaczającem stanowi, który zaprezentował. Było to widocznie wyrozumowanem i obrachowanem.
Kochany nasz opiekun — mówiła hrabina wchodząc do pałacu, sparta na jego ręce, kochany nasz opiekun, mimo tylu zajęć, tak jest niewysłownie dobrym dla nas, tak troskliwym, że nigdy nam przybycia i rady nie odmawia.
W salonie panna Julia właśnie grała, była to jej godzina exercycyi; zobaczywszy Wilskiego, wstała nagle, dygnęła mu, złożyła nuty uszczęśliwiona, że może się rozstać z etudami Henselt’a, których nie rozumiała, a musiała je klepać, i odeszła do swojego kątka.
Pani St. Flour, siedząca na straży tych studyów, już wystrojona równie jak wczoraj niesmacznie i jaskrawo, z niezmierną żywością i chęcią przypodobania się powitała pana Wilskiego.
Znając afekt hrabiny dla niego, daleko lepiej niż ona sądziła, bo decorum było jak najtroskliwiej zachowane, zręczna francuzka uwielbieniem opiekuna usiłowała wkraść się głębiej w łaski pani.
Na stoliku w salonie, w czasie niebytności hrabiny, złożył był właśnie służący gazety i listy, świeżo przywiezione. Przybywając do pokoju rzuciła na nie okiem, i poznała z łatwością, iż ciekawa St. Flour już je musiała przezierać. Pomiędzy listami był jeden, na którego widok zarumieniła się mimowolnie, poznała wreszcie rękę Zellera... Z najbliższej poczty wczoraj jeszcze musiał być pisanym. Udając obojętność spojrzała na wyciśniony na nim stempel stacyi i, nie chcąc ażeby uważano, iż do niego jakąś przywiązywała wagę, zostawiła go na stole, zasuwając go gazetami. Manewr ten, jakkolwiek bardzo zręczny, nie uszedł ani oka szpiegującej St. Flour, ani podejrzliwego wejrzenia Wilskiego.
Od wczora francuzka, ciekawa do zbytku, podejrzewająca bogobojną panią o różne światowe stosunki... była rozgorączkowaną żądzą dowiedzenia się czegoś o wieczornych odwiedzinach nieznajomego.
W czasie gdy hrabina rozmawiała z nim w gabinecie, St. Flour pod jakimś pozorem podkradła się na chwileczkę podedrzwi. Nie zrozumiała wprawdzie, ani mogła dosłyszeć dobrze co mówiono, ale ton obu głosów mocno ją uderzył. Była najpewniejszą, iż nie o interes pieniężny chodziło. Rozmowa była dramatyczną... tragiczną prawie, przerywaną płaczem, zaprawną szyderstwem.
St. Flour wiedziała, że ten niezmiernie surowy pozór domu, krył w sobie wiele tajemnic, to odkrycie nabawiło ją niewypowiedzianem pragnieniem wniknięcia do głębi... Domyślała się, że list wyprawiony do Wilskiego, był w związku z wczorajszą rozmową, bo rola opiekuna była jej dobrze znaną, domyślała się, że ten list z najbliższej stacyi, ręką obcą pisany... mógł także wiązać się z tajemniczą postacią wczorajszą.
Pani St. Flour nie udało się wprawdzie zobaczyć nieznajomego, ale kamerdyner stary, z którym była bardzo dobrze, opisał go jej dokładnie... Tysiączne wnioski roiły się w główce niespokojnej.
Daleko zimniej i ostrożniej zajmował się także tą sprawą nauczyciel hr. Emila, ksiądz Maryan, kapelan domowy i dyrektor sumienia hrabiny. I on potrzebował wniknąć głębiej w sprawę zakrytą, choćby dla tego, ażeby się przekonać, że nie tyczyła się interesów pieniężnych, które go niepokoiły. Z pewnych oznak wywnioskował był, iż majątkowe sprawy hrabiny, mimo tej stopy na jakiej był utrzymywany — świetne nie były.
Szło mu o stwierdzenie tych domysłów, aby nie tracić czasu w domu i rodzinie, która przyszłości nie mając i daćby jej też nie mogła. Księżyna był ambitny, chciało mu się dobrego probostwa i kanonii, a z tej miał pewną nadzieję, przy swem wykształceniu i zręczności, dobić się do infuły. Już teraz, choć tak od niej oddalony, ks. Maryan uczył się i probował, jak w niej miał chodzić. Poznać w nim było łatwo męża wielkich nadziei, gotowego do celu iść choćby najeżonemi cierniem drogami.
U hrabiny, przy jej synu, dobrze mu było, lecz — jeśli co groziło domowi? jeśli wpływ familii miał osłabnąć... wyrzekłby się tej Kapuy, którą oczyma swemi natrętnemi starała mu się bogobojna St. Flour uprzyjemnić.
Hrabina była więc przedmiotem pilnych badań i wejrzeń ciekawych wszystkich osób zgromadzonych, prócz Julii która w zwykłej apatyi była pogrążoną. Nawet hr. Emil, na pozór zastygły i śpiący, ale przebieglejszy niż się wydawał, czegoś się domyślał, coś badał, mając powierzchowność najniewinniejszą w świecie. Nawyknienie do tego decorum i formy pewnej, uczyniło go skrytym i podstępnym. Przy matce i starszych przybierał minę niewiniątka krochmalnego, ale oczy jego strzelały i myśl błądziła daleko poza szrankami, które jej były wyznaczone... Ks. Maryana całował w rękę nie cierpiąc go, Wilskiego w ramię, chociaż miał instynktowy wstręt do niego. Chłopak był niepozorny ale wielkich nadziei.


IV.

Miasteczko Parzygłowy o mil trzy od rezydencyi hrabiny położone, podobnem było do wszystkich innych mieścin, których tytuł nie odpowiada znaczeniu. Jedna długa ulica dworków, obszerna targowica, parę żydowskich zajazdów, kościół parafialny, rodzaj ratusza opuszczonego, klitki drewniane nazwane kramami, składały cały ten gród, nie dawniej ze wsi przeistoczony nad koniec XVIII-go wieku. Kilka razy do roku zbierały się tu jarmarki, życia nieco dodawał pocztowy gościniec. Już w ostatnich czasach, kilku emerytów i ludzi nie mających zajęcia umieściło się w małych domkach, które po za główną rozpierzchły się ulicą.
Całe towarzystwo miejscowe składało się z księdza proboszcza, honorowego lubelskiego kanonika Hamerskiego, który od lat kilku spodziewał się jakiejś infułacyi i doczekać się jej nie mógł; przy nim żyła siostra, owdowiała z Hamerskich Burska, z synem, który to się ukazywał, to niknął, i dosyć złej używał famy. Dalej, do honoracyorów należał poczthalter, człowiek mający znakomite stosunki w Warszawie, pewien siebie, zamożny i nie ceremoniujący się z passażerami. Pan Paździerski nosił się bardzo elegancko, dewizki szczególniej i na palcach pierścienie miał bijące w oczy, gadał głośno i poznać było można po nim, że jeśli raczył zajmować podrzędne owo stanowisko poczthaltera w Parzygłowach, to tylko dla fantazyi, bo, gdyby chciał — łatwo mu było pójść wyżej.
Pani Paździerska, znakomita piękność, miała salopę zimową z tumakami, i suknię aksamitną, o tem wiedzieli wszyscy. Młodzież miejscowa składała jej hołdy, które przyjmowała z pogardą, ale one ją bawiły, i nie gniewała się za nie. W domu ich życie było zbytkowne, na powszedni dzień nawet wino i bez sztukamięsy a pieczystego nie obchodziło się nigdy.
Burmistrz miasteczka, chociaż majętny, chodził w kapocie, i był, jak się wyrażał Paździerski o nim — człek ordynaryjny, jednakże dwie córki miał na pensyi w Warszawie i w domu fortepian wiedeński. Sama jejmość często chodziła z głową związaną chustką, i zajmowała się drobiem, a nawet karmieniem tych zwierząt, o których przyzwoitość w salonie mówić nie dozwala, dla tego, że rogów nie mają.
Oprócz tych, niejako oficyalne mających stanowisko osób, znajdowało się w Parzygłowach parę jeszcze osiadłych po dworkach dla przyjemności i wygody. Stary jeden z ogrodem domek, o dachu wysokim, przed którym dwa ogromne stały kasztany, od bardzo dawna zamieszkiwała rodzina Zellerów, o której rozmaite chodziły wieści. Stary Zeller był niegdy jakimś oficyalistą u Zamoyskich, ojciec jego także. Skutkiem pewnych nieporozumień czasowo potem osiadł, służbę rzuciwszy, w Parzygłowach, ale że innej nie znalazł, pozostał w niej po dziś dzień.
Z czego ci Zellerowie żyli, było to zadaniem, którego rozwiązywaniu poświęcało się już, w ciągu długiego przeciągu czasu, osób wiele, niepospolitą przebiegłością obdarzonych, jednakże nikt tego spenetrować nie mógł.
Ubogo było koło nich, a kredytu nie potrzebowali, i tak się to jakoś ciągnęło.
Zeller czasem wyjeżdżał z domu. Dzieci kilkoro, które wychować było trzeba, zmuszały do wielkiej oszczędności, później się to po świecie rozpierzchło, i starzy zostali sami, z jedną sługą i sierotką, chodzącym w dnie powszednie boso. Za domem był ogród warzywny dostatni, chowano krów dwie, drobiu dosyć; sprzedawano jesienią owoce... zresztą musieli mieć jakieś dochody, bo niedostatku nie cierpieli, a ubóstwo znosili nie skarżąc się. Stary Zeller chadzał po dawnemu w kapocie, w czapce, był mężczyzną słusznego wzrostu, zawiędły, milczący, zażywał tabakę i słynął ze zdolności do rachunku.
Na pamięć mógł znaczne summy mnożyć i odciągać. W warcaby, a nawet w szachy grywał arte. Czytywał też książki stare, powoli — z rozmysłem... Ludzi ani unikał, ani gonił za nimi, do domu nie zapraszał nikogo. Jejmość żona jego, cierpiąca na reumatyzm (a i dworek był wilgotny), nie wstawała z krzesełka. Mówiono że była osobą wykształconą i kilku językami wyrażającą się z łatwością. Najstarszy syn Zellerów, mający zdolność do muzyki, rozpoczął był od nauczycielstwa w jednym domu obywatelskim, potem znikł i dawno od niego nie było wiadomości. Drugi biedę klepał na nauczycielstwie w Lublinie, był już poddeptanym kawalerem, żenić się nie myślał; wykładał jeometryę i algebrę. Ten czasem do rodziców na święta przybywał. Jedna z córek, piękna panna niegdy, poszła za rządzcę dóbr i wyniosła się w Podlasie, druga była pono guwernantką.
Cała więc rodzina wałęsała się po świecie, a staruszkowie dożywali dni swoich w zaciszu. Mało z nich było pociechy dla ks. kanonika i poczthaltera, którzy z góry na Zellerów patrzali.
Na ostatek w drugim końcu miasteczka, piękny dom nowy z dużym ogrodem, kawałem gruntu i rodzajem małego folwarczku, posiadał były sędzia pan Mieczysław Abdank, wdowiec, który znaczne dobra przepuściwszy, oddawszy dzieciom i wierzycielom ostatki, sam nabył tu ziemię, i żył dosyć wesoło, przyjmując dawnych znajomych, czasem spraszając pochwyconych podróżnych.
Był to już człowiek lat blizko sześćdziesięciu, ale się nie mógł pozbyć fantazyi młodzieńczych, i to jego nieszczęście stanowiło: nie mógł zapomnieć, że był panem dóbr i obywatelem... na ostatek i kolligacyi familijnych i antenatów w dworku na przedmieściu ulokował, aby ludzie znali z kim mieli do czynienia. Zresztą z kościami poczciwy, uczynny, przy wielkich panach a magnatach demokrata okrutny, z mieszczanami szlachcic zakuty, przy paniach galant śmieszny, Micio ów podobny był do tak wielkiej liczby u nas trafiających się typów, iż może go bliżej określać byłoby zbytecznem.
Zaraz obok poczty stał, tak zwany hotel Warszawski, który z powodu nazwiska właściciela pospolicie mianowano — u Kurzejpiętki. Kurzapiętka izraelita był w nim gospodarzem i nie bardzo się starał o postawienie go na stopie wytwornej, gdyż współzawodnika żadnego nie miał, a o dwa domy dalej znajdująca się karczma, nie słusznie zajazdem lubelskim nazwana — była w istocie szynkiem tylko.
U Kurzejpiętki zaś były dwa pokoje dla pasażerów, rodzaj restauracyi, w której czasem dostać było można jakiegoś mięsa, a zawsze trunków. Trunki stały na wywieszonej tablicy. Właściciel, zajmujący się oprócz tego handlem zbożowym, faktorstwem i różnemi przemysłami, miał się dobrze, a hotel był dlań tylko rzeczą dodatkową.
Był to izraelita już zupełnie wyemancypowany, chodzący, jak wszyscy ludzie, w cylindrze i paletocie, i nie noszący na głowie żadnego zbytecznego okrycia, vulgo jarmułki.
Miał imię Henryka, nie lubiąc przezwiska Kurzejpiętki, które po ojcu odziedziczył.
W zajeździe służba była nader zaniedbana, rzadko się tu kto zatrzymywał dłużej a nie było prawie praktyki, ażeby podróżny zamieszkał dni kilka. Zwykle przyczyną przymusowego pobytu w Parzygłowach, bywało zepsucie się powozu. Naówczas kowal leniwo się brał do reperacyi, i nieszczęsny człek, którego poczthalter wyprawił do hotelu, musiał w nim się męczyć, dopóki koło lub oś nie była przyprowadzona do stanu pierwotnego.
Niezmierne było zdziwienie ludności miasteczka, gdy jednego wieczora powóz cały, niepopsuty, bardzo pańsko wyglądający, z kamerdynerem na koźle, wjechał pod ciemne wrota hotelu, i zażądano pokoju dla pana.
Pana Henryka w domu nie było, myszures z rynku przyleciał pędem, i podróżny, człek już niezbyt młody, choć nosem mocno kręcił, bo pokój mu przeznaczony miał ów specyficzny zapach pustki i brudu, który nasze zajazdy odznacza — musiał się wszakże nim zaspokoić. Myszures rad był spenetrować co to za państwo zajechało i jak długo zabawić mogło, ale z nim się w rozmowę nie wdawano.
Poważne tłomoki wniesiono na górę... nie zażądano nic... przybyły wydał jakieś rozkazy, i pozostawiając służącego, sam, nie zapytawszy nawet o nic — wyszedł na miasto. Myszures nazwiska się chciał dowiedzieć — zbyto go niczem... W pół godziny potem, różnemi kanałami po mieścinie rozeszła się wiadomość, iż jakiś pan zajechał do Kurzejpiętki... Dowiedział się o tem poczthalter Paździerski, pani Burska na probostwie, a nawet stary Micio, który nudząc się rad był schwytać jaką ofiarę na herbatę i do wiścika z dziadkiem choćby.
Cóż z tego — zajechał — ale znikł — jak w wodę wpadł. Widziano go idącego w rynek, niepodobna się było domyśleć co się z nim stało, nikt ani przypuszczał, aby ktoś tak porządnym powozem przybywszy, udał się do tak ordynaryjnego człowieka jak burmistrz.
W istocie przybyły poszedł gdzieindziej.
Zdawał się doskonale znać miasteczko, nie spytał nikogo o drogę, z rynku wziął się wprawo na wązką uliczkę — i stanął wkrótce u bramki domku pod kasztanami, który zajmowali Zellerowie. Tu nikogo nie zastał; w pewnem oddaleniu, pod szopką, stara sługa, którą nie wiedzieć dla czego nazywano Hollendrową, skubała kurę, nie wiadomo modląc się czy śpiąc... U nóg jej leżał stary, kudłaty, na pół szerści już pozbawiony, pies Bursztyn. Stara byłaby przychodzącego nie widziała, gdyby stróż z obowiązku, podniósłszy głowy, nie szczeknął. Z kurą w ręku, bo zostawiać ją na pokuszenie Bursztynowi, nie było bezpiecznie, zwłaszcza że się kilkakroć dopuścił nadużyć, a raz nawet tłustą gęś w niwecz obrócił — poszła opieszale sługa spytać rzadkiego gościa czegoby sobie życzył.
Spytał o Zellerów.
— A są — odpowiedziała przypatrując się — albo co?
— Chciałbym się widzieć z nimi.
— To może jegomości wywołać? spytała gospodyni.
— A gdzie są?
— No — pewnie w izbie na prawo... ale...
Słudze się zdawało, że nieznajomego tak wpuścić może nie wypadało.
— Jeżeli w domu są — rzekł spokojnie przybyły, to ja już sobie dam radę...
I postąpił krokiem dalej. Gospodyni z kurą niespokojnem okiem powiodła za nim ciekawie — nie mogła go już wstrzymać.
Na podwórzu było jeszcze jasno, ale w sionce dworku, już mrok padał. Przyczyniały się do tego i stojące przed nim kasztany, których gałęzie na dachu się opierały i osłaniały okna.
Gdy się drzwi otwarły na prawo, ukazała się izba dosyć duża i czysta, z sufitem z belek, ze sprzętem prostym, w której także już mrok panował. Mężczyzna słusznego wzrostu, w kapocie, z chustką kolorową w ręku, przechadzał się po izbie, a postrzegłszy kogoś wchodzącego — wstrzymał się widocznie zadziwiony.
W drugim końcu, u okna, którem od ogrodu więcej światła wpadało, siedziała staruszka przygnębiona, okryta chustką szeroką, z nogami na stołeczku spartemi, robiąc pończochę. Stary zegar klekotał powoli w kątku.
Izba miała prostą podłogę, piec kaflowy zielony, u okien firaneczki skromne... mało zresztą sprzętu, a nic coby jakiś dostatek lub byt lepszy okazywało.
Gospodarz stał czekając co mu powie przybyły — zdumiony i zmięszany prawie tem wtargnięciem do jego schronienia, do którego rzadko kto obcy zaglądał. Na spokojnej twarzy starego widać było, iż to uważał za omyłkę.
W milczeniu gość podszedł ku niemu, nie przemówił słowa, wpatrzył się mocno... i czekał.
Stary zmięszał się bardzo, wlepił w przybyłego wzrok — drgnął... ręce podniósł, a w ostatku krótko wykrzyknął...
— Alfred!!!
Pod oknem imię to wymówione usłyszała matka, z rąk jej wypadła pończocha, i powtórzyła prawie z krzykiem...
— Alfred!!
Zawahał się jakoś stary, czy ma otworzyć ręce i uściskać.
— Ojcze! — odezwał się wzruszonym głosem przybyły, czyż jeszcze gniewać się będziesz na mnie, czyż się nie dasz przebłagać — ojcze... ale nim tych słów domówił, zaczął go ściskać stary i rozpłakał się. Wyrywając się od niego Alfred, pobiegł paść do nóg matce, której wzruszenie mówić nie dawało. Drżała i trzęsła się cała... W głębokiem milczeniu odbyła się ta scena przebaczenia i powitania.
Wreszcie Alfred wstał.
Przy świetle okna, oboje starzy ciekawie mu się przypatrywali... nie mówili nic, a twarze ich wyrażały smutne zdumienie. Ten Alfred, który z ich domu wyszedł młodym i świeżym chłopakiem, wracał doń zwiędłym, zestarzałym przed czasem. Nie takim się go widzieć spodziewali.
— Biedne dziecko! — szepnęła matka.
— Gdzież reszta rodzeństwa? — spytał siadając obok matki i ojca Alfred.
— A, po świecie, za chlebem — odezwał się ojciec. Natalia za mężem... Kostusia na służbie... guwernantką, Paweł profesorem w Lublinie... a ty? cóż się działo z tobą?
— Długa by spowiedź była — smutno począł przybyły... Gdym na gniew wasz zasłużył, gdyście się mnie wyrzekli i zakazali mi nawet dawać znać o sobie, wam i rodzeństwu, cóż miałem robić?... uciekać ztąd musiałem! W świat!
— Słuchaj Alfredzie — począł ojciec poważnie i surowo — nie wyrzucaj mi obejścia się z tobą. Wiem com uczynił i nic sobie nie mam do wyrzucenia. Umieściłem cię sam, w domu obywatelskim pokładając w tobie zaufanie. Zawiodłeś je wdając się w romans nieszczęśliwy z córką domu. Wszakże cię schwytano... musiałem, karząc płochość i zmuszając cię do pracy nad samym sobą, zamknąć ci drzwi moje... Dziś wszystko zapomniane przeżyte...
— Tak przeżyte, ale nie zapomniane, rozpoczął Alfred, spuszczając głowę. Moja miłość dla tej kobiety, wywołana przez nią samą, bobym się do niej nie ośmielił inaczej — została w mem sercu — po latach dwudziestu — żyje w niem.
Usłyszawszy że owdowiała, dla was ale i dla niej tu przybyłem.
Matka słuchając — krzyknęła boleśnie... ale wnet spuściła oczy i głowę...
— Więc cię to szaleństwo nie opuściło — dodał ojciec — a to — po prostu, szaleństwo... Cóż się przecież działo z tobą?
— Rzuciłem muzykę, z którejbym nie miał był chleba.. Przewędrowawszy kawał kraju jako skrzypek z kapelą, która się mogła ledwie wyżywić — w rozpaczy stłukłem o ścianę skrzypki moje, poszedłem się uczyć buchalteryi, rzuciłem do handlu. Miałem wolę silną — uznano mnie użytecznym — zasłużyłem na zaufanie, dostałem się do domu bankierskiego w Hamburgu. Byłem w nim buchalterem, kasyerem, spójnikiem, dopóki nie mogłem stanąć o własnej sile. Chciałem zostać bogatym, odejmowałem sobie od ust. Los mi sprzyjał w tem jakby na szyderstwo... dorobiłem się znacznego majątku. Jestem bogaty, bardzo bogaty — ale nie będę szczęśliwym nigdy.
Gdy skończył, milczenie panowało, ojciec i matka to oznajmienie o bogactwie przyjęli zimno, a przyznanie się do niewygasłego szału młodości — widocznie ich zmartwiło...
— Mój Alfredzie — rzekł w końcu stary — to co mi mówisz, boleśnie, smutno mnie dotyka. Wolałbym cię widzieć wracającego ubogo — a spokojnym w duszy i uleczonym. Wiesz o losach tej kobiety?
— Wiedziałem o nich od pierwszej chwili. Wiem, że ją za mąż wydano, i że nasze stosunki nie wyszły na świat... potrafiono je utaić.
Poszła za hrabiego Turskiego, owdowiała, jest wolną!... wiem to, i dla tego tu przybyłem.
— Ale, mój drogi — przerwała matka cichym i drżącym głosem — to kobieta — która na taką miłość nie zasługuje...
Przybyły zmilczał — jakby przybity spuszczając wzrok ku ziemi.
— Matka ma słuszność — dodał ojciec powoli — nie mamy co taić przed tobą. Może się jej zdawać że cały świat oszukała, tak jak potrafiła oszukać dobrodusznego męża, ale wszyscy wiedzą, że mu nie dochowała wiary. Jest płochą... choć pozorami chce to okryć surowemi... jest dumną... na serce tam rachować nie podobna! a! Boże daj, aby cię odepchnęła... bo połączenie z nią byłoby nieszczęściem — klęską.
— Ona mnie odepchnąć nie może — dodał jakby nie słysząc co mówił ojciec — przybyły; mam moje prawa... jestem bogaty, jestem może bogatszy od niej, bo wiem, że to co po hrabi pozostało, pozornie tylko zdaje się wielkiem...
Są długi, interesa...
Obie ręce złożywszy, ojciec po nad głową wstrzął niemi.
— Daj mi pokój! daj pokój! nie mów o tem. Jesteś dziś człowiekiem, mężczyzną nie dzieckiem, nie mam już prawa powiedzieć: czyń podług woli mojej — lecz nie chcę wiedzieć o niczem...
Oboje rodzice zamilkli... Alfred posmutniał.
— Bądź co bądź — odezwał się wyczekawszy czas jakiś, jakby się spodziewał pocieszającego słowa — przywożę wam z sobą lepszy byt — wygodniejszą, spokojną przyszłość — wyciągnę z tego nędznego dworku.
Stary Zeller zerwał się z krzesła.
— Bóg zapłać! — zawołał — ale ani matka ani ja, nie wyjdziemy już z pod tego dachu, do któregośmy przyrośli jak grzyby. Mój drogi, nam tu dobrze, nam tu lepiej...
Tu są wszystkie wspomnienia nasze, pociech i boleści przebytych... my byśmy się ztąd do pałaców nie ruszyli. Dziękujemy ci, na starość, ani kąta ani obyczaju zmienić nie czas... Dożyjemy pod kasztanami.
To powiedziawszy uścisnął Alfreda... i zmienił rozmowę.
— Szczęśliwy dzień — odezwał się — dziś spodziewamy się Pawła z Lublina. Przyrzekł nas odwiedzić. Nieborak mało ma czasu, a chce mu się niekiedy odetchnąć świeżem powietrzem... Szczęściem ktoś go tam parę dni zastąpi może... i Pawlisko się przywlecze...
— A! czy też mnie pozna? zapytał przybyły... Jak mu się wiedzie?
— Biednie! trzyma uczniów — daje lekcye matematyki — wszystko to razem chleb robi, a na jutro odłożyć co trudno... Z Kostusią gorzej, bo się musi włóczyć od dworu do dworu, a piękna jest, a żywa... a położenie guwernantki nie do zazdrości...
Westchnęli — Natalia ma dzieci troje... dostatek w domu, męża poczciwego. Czasem nam tu zaszumi przyjechawszy z dziatwą... na chwilę domek odżyje, a potem milczenie i pustka dotkliwsza jeszcze. Cóż robić!
Mrok nie dawał się dobrze przypatrzeć Alfredowi, ale oczy ojca i matki nie schodziły z niego, badali twarz wyschłą, starą i zmęczoną, na której wyczytać było można ile trosk zdobycie majątku ją kosztowało...
Już po urywanej rozmowie, ciemno się robić zaczynało, i sługa taż sama, którą gość spotkał w podwórku, wniosła starą, pokrzywioną lampkę zieloną do pokoju, gdy w przedpokoju zasztukały buty podkute i raźno wpadł nowy gość — pan profesor Paweł...
Alfred trochę na bok ustąpił. Brat ten ani mógł poznać brata, którego ledwie zapamiętał; rzuciwszy nań okiem, Paweł pobiegł wesoło witać matkę i ojca — a nieznajomemu skłoniwszy się z daleka — pytał ich oczyma — coby to był za natręt.
Natenczas milcząc, Alfred podszedł ku niemu, uśmiechnięty, i nim tamten opamiętał się co to znaczyć może, pochwycił go za szyję...
— Bracie Pawle...
— To chyba — Alfred! — krzyknął profesor, — być że by to mogło?
— Tak jest... zmartwychwstałem, aby przybyć do was... raz jeszcze.
Uściskali się bracia, stary łzę ocierał.
— Jakże ci się poszczęściła muzyka? — zapytał Paweł — jeżeli tak jak mnie matematyka, nie mam ci co winszować?
— Z muzyką zerwałem dawno — rzekł Alfred — widzisz mnie poważnego bankiera z Hamburga, który tylko co odstąpił swą klientellę i firmę innemu, zrealizowawszy nabytki...
Paweł odstąpił i skłonił się z uszanowaniem.
— Do licha — rzekł — lepsza praktyka rachunkowa niż teorya... Ja doskonale liczę i rozwiązuję zadania algebraiczne jakiego chcesz stopnia, a do niczego tem nie doszedłem! a ty...
— Nie masz mi czego zazdrościć! — sucho zakończył Alfred...
Spojrzeli na siebie — można się tego było domyśleć i z lica. Paweł wyglądał rumiano, śmiały mu się oczy błyszczące, czoło było nie zachmurzone, uśmiech biegał po ustach, zdrów był, silny i żył wszystkiemi władzami swemi... a miał ochotę do życia.
Przybycie też jego rozweseliło dworek, wniosło doń promień jasny. Rozpogodziła się twarz matki, ojciec rozchmurzył — nawet Alfred poczuł na sobie działanie zaraźliwe młodzieńczego humoru brata... Paweł mówił wiele, swobodnie i po dziecinnemu prawie cieszył się ubogą strzechą rodziców i niemi...
Po długich latach niewidzenia — ileż to jest do opowiadania! ani się spostrzegli jak czas upłynął, a Alfred spojrzawszy na zegarek, do jutra pożegnał rodziców, zabierając z sobą Pawła, choć dla niego ojciec był u siebie łóżko przygotował.
Ale bracia też mieli z sobą wiele do mówienia.
Poszli więc do Kurzejpiętki, gdzie na Alfreda oczekiwał sługa i ciekawy myszures, nie mogący dobadać się tajemnicy, gdzie się ów nieznajomy podział podróżny.
Gdy go ujrzano wracającego pod rękę z panem Pawłem, w najlepszej komitywie, z Pawłem, którego całe znało miasteczko i nawet poczthalter dosyć konsyderował, żydek coś się zaczął domyślać...
Coś było Zellerowskiego w nim.
Ale o Alfredzie tak zupełnie zapomniano w miasteczku, że dopiero pan Henryk wpadł na myśl że to on. Wyszedłszy pieszo, mógł po dwudziestu latach wracać powozem tak paradnym, z jeszcze paradniejszym kamerdynerem.
Nie tracąc czasu, dla wyjścia z niepewności, pan Henryk, jako gospodarz domu — choć zwykle tego nie czynił — chyba w nadzwyczajnych okolicznościach — poszedł osobiście powitać podróżnego.
We drzwiach usłyszawszy przez Pawła wymówione — kochany bracie — był już w domu... Wszedł jednak ofiarując swe usługi, przypatrzeć się mógł ex-muzykowi, i nie wydając się z tem, iż go poznał — wrócił z wielką nowiną, dumny swą przenikliwością.
Ponieważ u poczthaltera naprzeciwko jeszcze się świeciło, w dowód szacunku, bez kapelusza nawet pobiegł pan Henryk, podzielić się z nim wiadomością tak wysoce ciekawą.
Paździerski pił poncz i czytał gazety gdy wszedł Kurzapiętka.
Zdziwił się mocno spóźnionej wizycie, wszystko się przecież wytłumaczyło, gdy, cichym głosem, opowiedział pan Henryk jakiego miał w domu gościa i jak paradnie on wyglądał, ten syn Zellerów — niegdyś wypędzony z domu, jako marnotrawne dziecię.
Wszystko zwiastowało że się dorobił majątku — jak? to było jeszcze zagadką... a majątek blaskiem takim okrywa ludzi, że już dlań miano uszanowanie...
— To dopiero Zellerowie pójdą górą! a nosy zadrze ta hołota! — rzekł poczthalter... Piękne tu jeszcze rzeczy widzieć będziemy!! ha! ha!
Pan Henryk dwuznacznie pokiwawszy głową, ukłonił się i wyszedł. Tegoż wieczora wiedziała o panu Alfredzie z koczem piękna pani Paździerska, Micio, ksiądz kanonik i Burska. W miasteczku mało kto zasnął spokojnie.


V.

Tydzień upływał od pierwszej bytności Zellera u hrabiny. Narady z panem Wilskim do niczego nie doprowadziły, życzył on wprost zamknąć przybłędzie drzwi przed nosem.
Hrabina się go lękała... Przeszłość, którą pamiętała, ostatnie z nim widzenie się — nie dozwalały się łudzić... charakter jego był gwałtownym i namiętnym, wola niezłomna — któż mógł przewidzieć czego się taki człowiek dopuścić potrafi? Przez cały tydzień na licu hrabiny czytała St. Flour tajony niepokój, i troskę... Potwierdzało ją to w przekonaniu, że jakaś kryzys nadeszła, lecz jakiej była ona natury, odgadnąć nie umiała.
Przeszłość hrabiny była jej znaną, ale zebrane o niej wiadomości nie sięgały po za ślub hrabiego. Ciekawość biednej niewiasty, zgłodniałej plotek i intrygi, paliła ją niesłychanie.
Ks. Maryan, któremu powierzyła swe domysły nic nie wiedział... jego trwożyło jedno tylko — a nuż ruina? a nuż interesa są tak złe... że lata przebyte stracone zostaną??
Z instynktem niewieścim St. Flour prawie była pewną, że tu nie szło o pieniądze, że coś osobistego nękało piękną hrabinę. Lecz, dzień za dniem upływały, najmniejszy znak nie potwierdził domysłów... wszystko zdawało się już skończonem, sama troska tylko została.
Tydzień minął, i o tej samej godzinie, nad wieczorem, hrabina widocznie zaczęła być coraz niespokojniejszą, a gdy powóz zaturkotał — zbladła — mimo wysiłku, aby trwogi nie okazać po sobie.
St. Flour nie spuszczała jej z oka. Kamerdyner coś przyszedł szepnąć — hrabina poskarżyła się na te — nieszczęśliwe interesa — Julek z Emilką siedli grać na cztery ręce — tym razem kwartet Mendelsohna, a oczy guwernantki pogoniły za odchodzącą...
W tym samym gabinecie zastał hrabinę Alfred... równie prawie poruszoną, choć lepiej na to drugie spotkanie przygotowaną.
Spojrzała śmielej na wchodzącego.
Skłonił się milczący.
— Choć bez najmniejszej nadziei — rzekł — przybywam tu raz jeszcze. — Pozwól mi pani powtórzyć... że nie żądam ani zrzeczenia się tytułu, ani ofiary żadnej... chcę serca i ręki, choćby potajemnie... Będę jej służył jak pani każesz... umieścisz mnie na swym dworze, jak się jej podoba...
— To prawdziwe szaleństwo — odezwała się hrabina. — Waćpana tu znano i poznają go łatwo.
Wiadomo już w okolicy, żeś przybył do rodziców... Ludzie mogliby sobie przypomnieć żeś był nauczycielem muzyki u moich rodziców.
— A ja tak jestem niegodzien jej... syknął wtrącając Alfred...
— Waćpan tego nie widzisz, że między nami jest przepaść, której nawet jego miliony zapełnić nie potrafią... Waćpana siostra jest za jakimś ekonomem, czy rządcą u kuzynów mojego nieboszczyka męża... druga guwernantką... brat jakimś profesorem w szkółce... Rodzice...
— Rodzice moi są ubodzy — przerwał groźnie prawie Alfred — ale im nic zarzucić nie można... nikt się ich nie powstydzi.
Hrabina pomiarkowała dopiero, że żywość ją zanadto uniosła, i że, zamiast łagodzić rozdrażnienie, mogła je do najwyższego stopnia podnieść. Zamilkła więc zmięszana, nie wiedząc dobrze, jak naprawić omyłkę...
Zmieniła ton — westchnęła.
— I pan to nazywasz miłością — odezwała się przechodząc nagle z gwałtownych wyrzutów, do prawie słodkich wymówek... pan to nazywasz miłością dla mnie!
Jest że to przywiązaniem dla kobiety, chcieć zatruć jej spokój, poniżyć ją w oczach własnych dzieci, odebrać szacunek ludzi... A to wszystko w imię tego, że niegdyś dziewczę, nieświadome życia, w chwili obałamucenia, dało mu jakiegoś szczęścia nadzieję?
— A! gdybyś pan mnie kochał, w istocie postąpiłbyś inaczej! miałbyś szacunek i poważanie, byłbyś mi posłusznym... W panu żyje namiętność, któraby zgasła, gdybym była tak szaloną i chciała dla dogodzenia jej, siebie i rodzinę poświęcić, to — to nie ma nazwiska w przyzwoitym języku.
Znowu się uniosłszy, pobieżnem wejrzeniem na namarszczoną twarz przestraszona, uspokoiła się wkrótce.
Chciała być panią siebie i nie mogła.
— Panie Alfredzie — odezwała się ukazując mu krzesło — siadaj pan, mówmy chłodno i rozsądnie! To, czego pan wymagasz po mnie, jest niepodobieństwem.
Będziesz-że się mścić na kobiecie... nie masz-że litości nademną!
Żadna siła w świecie nie zmusi mnie do skompromitowania się przed światem, sława moja droższa mi jest nad wszystko. Proszę was, proszę o miłosierdzie... a! choćby w imię tej przeszłości, — którą pan przeciwko mnie wyzywasz...
Złożyła ręce. Była w tej chwili tak piękną, że przypomniała jedną z tych pokutujących Magdalen dawnych szkół włoskich, wystrojonych — utrefionych, ubielonych i uróżowanych... które raczej zdają się przebłagiwać kochanka niż Boga...
Alfred patrzał na nią z zachwyceniem — zapomniawszy o wszystkiem, o tem z czem przyszedł, i o tem co ona mu mówiła... Napawał się tą twarzą, niewidzianą lat tyle, odżywioną w pamięci ostatniem widzeniem, — twarzą, która łudziła jakiemiś niebiańskiemi przymioty i szatańskiemi razem łudziła pokusami...
Hrabina uczuła uwielbienie jakie wzbudziła... zdało się jej że jest na drodze zwycięztwa. Alfred zapomniał się, osłupiał, milczał. Trzeba tylko było dobić już związanego nieprzyjaciela!..
— Pani jesteś jak aniół piękną, — odezwał się z westchnieniem...
Człowiek któryby popełnił występek dla niej, mógłby być uniewinnionym, gdyby w tej chwili ujrzeli ją sędziowie...
Zmięszała się hrabina...
— Zlituj się pan nademną — zawołała spuszczając ręce — na wpół przelękła — wpół dumna — swoim tryumfem — daj mi pan dowód, że jego miłość była tem czystem i świętem uczuciem, które mi poprzysięgałeś, a nie brudną namiętnością...
Milczał Zeller, trudno było wyrozumieć z twarzy jego, jaki skutek miało za sobą pociągnąć uwielbienie.
— Błagam go! — szepnęła hrabina.
— Posłuchaj mnie pani — przerwał jakby zamyślony... Sądzisz może, że mój majątek nie odpowie jej stanowisku w świecie, i nie wart będzie ofiary — niestety — nic nie mam oprócz majątku... muszę go położyć na szalę... oto pani masz świadectwo banku angielskiego, iż w nim złożyłem ośmdziesiąt tysięcy funtów. Oprócz tego znajdzie się coś jeszcze.
Wydobył papier i położył go przed hrabiną, która odpychając, rzuciła przecie nań okiem ciekawem.
— Nie tykając się summy, baronostwo kupić mogę. Jest familia Zellerów stara, która może przyjmie i uzna swym członkiem. Świat jest w takich razach wyrozumiałym... chciej tylko pani...
— Tak — ale ja nie mogę chcieć! — zawołała hrabina. Wierz mi pan, ta jego miłość tak stała, pochlebia mi, przejmuje wdzięcznością — ale ja mam imię, pozycyę, dzieci...
— I — kochanka — rzekł powoli chowając papiery i zapinając suknię Zeller...
Hrabina zbladła, brwi się zmarszczyły, cofnęła się z gniewem...
— Pan śmiesz..
— Tak jest, śmiem to powtórzyć, co tu wszyscy wiedzą, i czego ani kłamana dla dzieci czułość, ani gruba po mężu żałoba, ani świętobliwość jej i surowość dla drugich — pokryć nie mogły... Kochałaś go pani za życia męża, umiałaś uczynić opiekunem dzieci, wszystko to są rzeczy powszechnie wiadome.
— Powszechnie wiadome!! zawołała z jękiem hrabina.
— I tym — pozwólmy potwarzom, uchodzącym za prawdę — mówił dalej Zeller — zadałabyś pani kłam — oczyściła się wychodząc za mnie. Dla dzieci byłoby to dobrodziejstwem. O stosunkach naszych nikt nie wie, dwadzieścia lat wspomnienie ich zatarło... Ja tak dalece jestem dziecinnym, szalonym, nikczemnym, że wiedząc o Wilskim, — kładę jej pod nogi imię, majątek — życie — wszystko...
— Powszechnie wiadome!! — powtarzała łkając i oczy zasłaniając hrabina, którą najmocnej ubodło to, że została odkrytą...
— To kłamstwo — to fałsz, to potwarz, to najnikczemniejsze oszustwo — mówiła wybuchając. Ludzie podli wymyślili to — nie mogąc znaleść plamy na życie mojem, przez zazdrość ohydną.
Alfred ruszył ramionami tylko.
— Skończmy tę rozmowę, na miłość Bożą, skończmy ją — odejdź pan — zawołała — napoiłeś mnie żółcią, strułeś mój spokój — wstręt obudzasz we mnie. Nie rozumiem go — brzydzę się...
Jak przybity pod temi wyrzutami stał Zeller, nie mówiąc słowa; wszystko co mógł powiedzieć w obronie swej namiętności, wyczerpane zostało — nie pozostawało mu nic. Inaczej, jadąc tu, wyobrażał sobie tę walkę, którą przeczuwał, i kobietę, którą znał inną... zwyciężyła go wstrętem i pogardą...
Zbierając myśli stał jeszcze, skupiony w sobie i roztargniony zarazem, bo mu obecne położenie stało się obcem, — chciał już odejść — gdy milczenie to i rezygnacya przeraziły hrabinę... nie chciała go tak wypuścić skaleczonego, z pragnieniem zemsty, której się lękała. Pozostawały jako środek ostatni, rozbrajający, łzy — przyłożyła chustkę do oczów i zaczęła szlochać, zanosząc się od płaczu. Jęk ten doszedł do uszów Zellera i rozbudził go. Był w takiem usposobieniu ducha... znękanem, że wszelki żal i gniew stłumione w nim zostały.
Spojrzał na hrabinę, która w malowniczej pozie, na pół leżała, w fotelu, białą ręką przy twarzy trzymając chustkę, uczuł litość...
Stanął wryty...
— Przebacz pani — odezwał się po cichu — jestem winien, jestem podły i wstydzę się mojego kroku. Namiętność całem mojem tłomaczeniem... Chciej pani zapomnieć com mówił... nie wiedziałem, nie rachowałem nic... Bądź spokojną, nie zakłócę jej szczęścia — jakież dziś do tego miałbym prawo?... Postępowanie moje było najniedorzeczniejsze... winienem... Daję słowo, że ten szał się nie odnowi... ale błagam o przebaczenie! To był szał — zawstydziłaś mnie... daruj... odchodzę i nie powrócę więcej...
Zwolna chustka, którą hrabina trzymała na oczach, podniosła się, spojrzała, jakby wątpiąc czy mówił szczerze, głos drżący i przejęty najlepiej tego dowodził.
— Przebaczę, zapomnę, rzekła — ale ulituj się pan nademną... zakończmy tę smutną scenę... którą mnie Pan Bóg karze za chwilę płochości. Rozstańmy się bez nienawiści... bez żalu... Wyciągnęła doń rękę białą...
Na widok jej Zeller jakby strwożony cofnął się, lecz natychmiast pochwycił ją namiętnie, przycisnął do ust i zakrywszy sobie oczy, uciekł nieprzytomny bez pożegnania.
Hrabina siedziała jeszcze w fotelu, zdziwiona tak łatwo otrzymanem zwycięztwem. Oddychała swobodniej... była wolną — pozbyła się nieprzyjaciela. Uchodząc jednak zwyciężony, pozostawił w ranie pocisk, który miał w niej tkwić długo. Hrabina uspokojona, przypomniała sobie to wyrażenie: — Powszechnie wiadome! które ją przerażało. Więc najzręczniejsze postępowanie, kłamstwo całego życia, unikanie pozorów, osłonienie się surowością i bogobojnością, nic nie pomogło — nic!
Świat wiedział, sądził i potępiał... Zeller nie mógł tego wymyśleć, słyszał w okolicy, której ona była pośmiewiskiem, zgorszeniem... Na to potrzeba było szukać ratunku... Usunąć się — nie byłoby podobieństwem — odepchnąć człowieka, który sam bronił ją i osłaniał od ruiny... na którym może większe na przyszłość pokładała nadzieje?... byłoż można. Powiedzieć mu o tem? mogło sprowadzić poróżnienie, bo Wilski dbały był także o decorum.
Hrabina rozmyślała zmięszana w pierwszej chwili nie widząc środka. Wzgardzić... Tak! musiała udawać pogardę...
Oddalenie się gościa powoływało ją do salonu. Przypomniawszy to sobie poszła do zwierciadła, aby zbadać twarz i ułożyć ją do spokoju. W duszy jednak pozostała wlana w nią trucizna.
Zeller siadł roztargniony do powozu, oczekującego nań przed gankiem, konie ruszyły. Całą niemal drogę, odbył razem z bratem, któremu się zwierzył ze wszystkiego, i który mu aż do blizkiego lasu towarzyszył, mając w nim na powrót oczekiwać. Boleść kazała o nim zapomnieć. Zdziwił się i nastraszył niemal, gdy Paweł, kazawszy koniom stanąć, do drzwiczek się zbliżył. Zobaczywszy go, Alfred wysiadł, koniom kazano iść powoli, dwaj bracia zostali sami. Paweł patrzał mu w oczy i pytać go nie potrzebował, widział w nich, że wracał bez nadziei, upokorzony i nieszczęśliwy.
Ścisnęli ręce w milczeniu...
Wszystko więc skończone — odezwał się smutnie Alfred — wracam upokorzony, zawstydzony, bez nadziei...
— Użyłem wszelkich środków, które mnie samego oburzają — nie pomogło nic... Nie mam w życiu celu, do życia smaku... trupem wyszedłem za próg tego domu...
Matematyk słuchał z politowaniem.
— Pan Bóg mnie chronił od egzaltowanego uczucia — rzekł wysłuchawszy, — nie rozumiem ciebie, więc i sądzić mi się nie godzi...
— Widzę że jesteś szczerym... że cierpisz, żal mi cię... Ratunku nie widzę, to choroba, a że trwa dwadzieścia lat, przeszła w chroniczną.
— W szał — dodał Alfred, — jestem jak człowiek obłąkany, który sobie zdaje sprawę z tego że zwaryował, a nie ma mocy wrócić do rozumu... Szczęściem — ta co mnie odepchnęła ocaliła razem od tego cobym mógł, poddając się szaleństwu, popełnić... muszę pracować nad tem, aby je zwyciężyć.
— Nie powiem ci nic — odrzekł professor — chciałbym jednak abyś pamiętał o jednem, że nawet szacunku dla niej mieć nie możesz. To cię może uleczy... kobieta jest niegodna przywiązania... Wdzięków tej aspazyi nie przeczę, ale — na Boga — wolę w takim razie posąg piękny, bo nie potrzebuję dla marmuru mieć szacunku...
Kochany Alfredzie — ochłoń — zapomnij, odbolej... i jedźmy do domu.
Rodzicom ani słowa o tem wszystkiem — rzekł stary — nie potrzebują wiedzieć by się gryźli...
— Wrócisz do pracy i zapomnisz...
— Ja? do pracy? nie mam celu żadnego... nie wrócę nigdzie... pozostanę przynajmniej tu, w okolicy... To będzie dla mnie jakąś pociechą.
Professor zamilkł.
— Gdzież? jak? nie w miasteczku przynajmniej.
— Zdaje mi się, że my się nie rozdzielemy — odezwał się Alfred — tobie to professorstwo dokuczyć musiało... możesz je porzucić, mieszkać będziemy razem...
Paweł się uśmiechnął.
— Dziękuję ci — to nie może być. Wszedłem raz na drogę, do której nawykłem już — obrałem stan, i zżyłem się z nim — będę przy tobie o ile możności, ale, wierz mi, nie każ na nowo rozpoczynać życia.
Za stary na to jestem. Zresztą, do młodzieży też się przyrasta sercem, jakbym ja żył bez moich studentów??
— Oni by się obeszli bezemnie — a ja! byłbym najnieszczęśliwszym z ludzi — mnie ciągle otacza ten młody świat, rosnący, rozkwitający, w którym — bądź co bądź — najszlachetniejsze się spotyka prądy i uczucia...
— Jakże nie nawyknąć do tej atmosfery, i jak się z niej wyrwać bez żalu?
Profesor ścisnął rękę brata.
— Kochany Alfredzie — kończył — nie ty mnie powinieneś wyrywać z mojego koła, ale ja ciebie mógłbym wprowadzić w inne jakieś!
Tyś dotąd żył w świecie sztucznie, przez siebie stworzonym, z passyą zachowaną od młodości, z oczyma i sercem w nią wlepionemi, nie widząc nic i wszystko poświęcając dla niej.
Tobie potrzeba nowego celu, nowych zajęć, czegoś coby cię wytrzeźwiło...
— Może masz słuszność — rzekł starszy — ale zostawmy coś losowi — nie obmyślajmy lekarstw. Instynkt może je wskazać, tak jak chore zwierzę prowadzi do ziela, co je ma uzdrowić.
I westchnąwszy, zamyślił się głęboko.
— Paweł szedł z nim to patrząc mu w oczy, to słówkiem jakiemś usiłując go wyciągnąć z tej zadumy.
— Najlepiej będzie, mając tu zostać — odezwał się Alfred... osiąść gdzieś na wsi... okupić się... niedaleko od miasteczka...
Cóż mam robić z pieniędzmi? Nie nawykłem do ich używania... Majątek, gospodarstwo, wieś, rzeczy których nie znam prawie, dadzą mi zajęcie, dystrakcyę!... przytułek. Będę się uczył...
— Rób co chcesz, dobrze że zostaniesz się z nami — odezwał się Paweł, chociaż i to ma swe niedogodności. Będziesz w sąsiedztwie tej kobiety, która ma tak dziwny urok dla ciebie... Oddalenie...
— Nie mów o tem — zamknął Alfred — zostanę tu.
— Któż wie? może mnie właśnie wpatrzenie się zbliska rozczaruje i oswobodzi...
— Zapewne, i to być może... ja się tylko cieszę, że rodzice i my cię tu mieć będziemy...
— Żart na bok — podrośniemy wszyscy w konsyderacyi, gdy zobaczą, że mamy w rodzie człowieka, co się czegoś dorobić potrafił.
Dotąd biedni Zellerowie, dla swojego ubóstwa, musieli w kątku siedzieć. Kostusia, która męczy się nad cudzemi dziećmi, mogłaby ci wyśmienicie służyć za gospodynię domu. Biedne stworzenie, które chwili swobodnej w życiu nie miało, od dzieciństwa ucząc się, aby potem uczyć drugich, zawsze pod czyjąś władzą, na czyichś rozkazach... odetchnęłaby przy tobie.
— Kostusię przywołamy — rzekł Alfred — byle sama tego chciała... ale najprzód obmyślmy kąt, znajdźmy się gdzie umieścić...
Konie szły zwolna przed niemi, bracia rozmawiali długo — zmierzchło, ściemniało, a kawał drogi jeszcze ich dzielił od Przygłowów; musieli więc siąść wreszcie do powozu i przyspieszyć powrót do miasteczka...
Paweł był jakby opatrznościowo zesłanym dla brata, nie dawał mu myślami się dręczyć, mówił wiele, wracał ciągle do swej wesołości szczęśliwej, do której go natura usposobiła.
Tragiczny nastrój biednego Alfreda, rozbijał się o tę ironię, a raczej humor professora, który ze wszystkiego żartował, choć w duszy był człowiekiem wielkiego serca i sumienia. Uśmiech ten dobroduszny pokrywał w nim uczucie głębokie i myśl poważną.
Im rozpaczliwiej dźwięczały narzekania Alfreda, tem Paweł puszczał swobodniej cugle swej wesołości, obchodząc się z nim jakby z rozpłakanym studentem drugiej klassy, a jednak — to skutkowało!!


VI.

Hrabina nie wiele osób przyjmowała u siebie, w wyborze towarzystwa była niesłychanie surową. Jeśli na kim z sąsiadów ciążyło choćby podejrzenie jakieś niezbyt prawidłowego życia, nawet w dalekiej i już odpokutowanej przeszłości, jeśli osoby rodzinę składające — wychowaniem, zasadami, przekonaniami nie zupełnie się godziły z wyznawanemi głośno przez panią Maryę, jeżeli wreszcie nie znajdowała przyjemności, i nie mogła wyciągnąć chluby z jakichś stosunków, pozbywała się ich bardzo grzecznie, ale tak stanowczo, że się nikt apellować od wyroku nie ważył.
Chociaż dekreta te nie zawsze były sprawiedliwe, nie zawsze usprawiedliwione, przecież nawykli ludzie w końcu je szanować, i każdy sobie miał za zaszczyt, za szczęście, być przyjmowanym w domu, od którego tylu odepchniętych było.
Sąsiedztwo nie zbyt liczne zresztą, nie naprzykrzało się hrabinie.
Z jednym tylko jegomością miała trochę kłopotu. Był to kuzynek Wilskiego, zaprezentowany przez niego, a zatem już na pewne zasługujący względy. Wilski miał dlań słabość niewytłomaczoną, nie zrozumiałą, zagadkową, bo pan Oleś Berdan, oprócz wychowania starannego, niczem się nie odznaczał, chyba niesłychaną płochością, lekkomyślnością, rozrzutnością i bałamuctwem. Był pędziwiatr, lubił się bawić, grał, pił, miał wszystkie wady młodości, która nie chciała ustąpić, choć Oleś zbliżał się do lat trzydziestu, i majątek prawie całkiem utracił. Wesół był, miły, nie dbał o jutro, zabawiał i zajmował, miał dowcipu wiele, dosyć oczytania i wiadomości, ale statku, ani za grosz!
Sam się śmiał z siebie, przyznawał do błędów i nie poprawiał.
Jedną dobrą stroną tego charakteru i temperamentu było, że nałogów nie miał. Pił okrutnie, ale potem miesiącami nic w gębę nie wziął; grał szalenie, ale gdy mu się trafiło wpaść między graczów... Przychodziła mu fantazya czasem do jakichś studyów, zamykał się na kilka miesięcy w domu z książkami i ślęczał, a jak Lafontaine, naówczas nie umiał już o niczem myśleć, mówić o niczem, tylko o Boruchu — fantastyk był jednem słowem.
Niewiem jakiemu wpływowi niezbadanemu winniśmy, że się u nas temperamenta podobne wyradzają bardzo często. Olesiów takich mamy wielu. Berdan należał do lepszych egzemplarzy swojego rodzaju, serce miał poczciwe, popędy szlachetne, i zdolności niepospolite. Idąc systematycznie jakąkolwiek drogą, doparłby niechybnie do rezultatów szczęśliwych, wałęsając się tak po różnych polach, stracił młodość, nadwerężył majątek, i przeżył się — nudziło go życie...
Hrabina posądzała Wilskiego, że mógł mieć na myśli wydać hrabiankę Julię za niego, ale uważała projekt ten (gdyby on w istocie istniał, czego nie była pewną) za zupełnie niedorzeczny. Hrabianka Julia mogła mieć posag problematyczny, matka zwolna inaczej jej przyszłość przygotowywała.
Oleś majątek miał zrujnowany, i żadnej ekspektatywy spadku.
Ubóstwo nawykłszy uważać za największą klęskę... za zaporę do wszystkiego, hrabina ani mogła pomyśleć o takiem małżeństwie.
Oleś bywał w jej domu... pozbyć go się nie wypadało, a nadewszystko dla Emila — matka uważała go za niebezpiecznego towarzysza.
Ile razy Berdan zasiadał w salonie, Emila z księdzem pod jakimś pozorem wyprawiano.
Hrabinę gość zabawił jak wszystkich. St. Flour przepadała za nim... wnosił z sobą, humor, swobodę, a był dobrego tonu, i miał stosunki arystokratyczne, przerywał nudy rezydencyi, w sposób bardzo przyjemny. Witano go więc z radością widoczną, choć hrabina później zawsze to sobie wyrzucała. Bała się o Emila!
O Julkę nie miała obawy najmniejszej, najprzód dla tego, że to było jeszcze dziecko... (według matki) powtóre, że popsuty Oleś na to stworzenie biedne i zahukane ani patrzał i Julka nań też oczów podnieść nie śmiała.
Ile razy Wilskiemu wyspowiadała się ze swych wątpliwości i trosk co do wpływu jaki Berdan mógł wywrzeć na Emila, opiekun w śmiech to obracał.
— Wierz mi — mówił, — Oleś jest w gruncie najlepszy chłopak w świecie, a między nim a surowo wychowanym Emilem, tak ogromna różnica wieku, usposobień, że on na niego najmniejszego wpływu wywrzeć nie może.
Hrabina nie odpowiadała zwykle, ale ją to nie przekonywało. Oleś zaś straciwszy dużo, znudzony, nie mogąc tak często, jakby chciał, szukać rozrywki w Warszawie, mieszkając o milkę małą, nie mając innego przyzwoitego towarzystwa, jakoś, jakby na złość, często ukazywał się u hrabiny.
W parę tygodni po opisanych wypadkach, jednego poobiedzia, ujrzano go przybywającego konno.
W ganku od dziedzińca nikogo nie było, oprócz p. St. Flour, która go powitała nadzwyczaj uprzejmie i wesoło. Byli z sobą bardzo dobrze.
— Wszakże hrabinę zastałem — odezwał się wchodząc na ganek Oleś.
— A gdzieżbyśmy się my podziać mogli! — zawołała francuzka — my jesteśmy skazani przecie na zakopanie tu... i na wieczne więzienie.
Pan Berdan, który ruszeniem ramion, rezygnacyę doradzającem, odpowiedział na tę uwagę francuzce, był cale pięknym mężczyzną, wzrostu słusznego, krzepkim, choć życie na twarzy, w oczach, nawet w ruchach jakichś leniwych razem a pieszczonych, odbijało się widocznie. Miał minę znudzoną i przywiędłą, ale gdy się ożywił czemś, a zapalać się umiał łatwo, naówczas oczy nabierały nadzwyczajnego blasku, wracała młodość stracona, rumieniec, siła i wdzięk.
Twarz arystokratycznie piękna, z trochą dumy i lekceważenia, z trochą fantazyi i buty, miała ten urok, jaki daje dobroć serca. Bywał szorstkim, a wszyscy do niego lgnęli, czuć w nim było człowieka co kochać umiał. Słudzy przepadali za nim, w jego wsi kochano go aż do namiętności niemal, ale Oleś też raz rzucił się w staw, żeby biedne dziecko włościańskie ratować, a gdy się karczma paliła, dzieweczkę żydowską wyniósł z płomieni z kołyską.
Ostatni pieniądz oddał ubogiemu, a nazajutrz pożyczywszy zgrał się do koszuli. Często gwałtowny, mimo dobroci, w życiu miał kilka pojedynków, odniósł kilka ran... awantur kilka ciążyło na nim, o których w salonie niepodobna było mówić inaczej jak na ucho.
Hrabina choć się nim bawiła, ale zgrozą była przejęta i litością, gdy o nim za oczy mówiono.
— Zgubiony człowiek... szeptała — aucun esprit de conduite...
Oleś zatrzymał się trochę w ganku z St. Flour, która się rada była wypaplać z nim wesoło, bo w salonie nie śmiała. Wejrzenie hrabiny surowe, zamykało jej usta.
— Nie byłeś pan tak dawno? — mówiła St. Flour.
— Prawdziwie, nie wiem jak dawno... przez ten czas napadła mnie fantazya botanizowania... zakopany byłem w królestwie roślin.
— O! oh! — cicho szepnęła na nosie grożąc Olesiowi, rączką swą nieładną, ale strojną i wykameryzowaną, byle te kwiatki nie były — des fleurs animées...
— Pani nie uwierzysz jak ja jestem stary! — westchnął Oleś — nic już mnie nie zajmuje.
— Rozumiem, chyba coś nadzwyczaj młodego! — c’est connu!
— Nawet i to nie.
Ruszywszy ramionami, Oleś drogę wskazał przed sobą francuzce, któraby rada była dłużej jeszcze rozmawiać — i weszli do salonu.
Hrabina miała książkę w ręku, oblicze smutne bardzo i surowe... powitała wchodzącego tym uśmiechem niby grzecznym, który nic nie mówi i wskazała mu krzesło. Panna Julia siedziała z robótką za nią, matka więc nie mogła widzieć, że nagle podniosła oczy, spotkała wejrzenie Olesia, zarumieniła się i zmięszała okropnie i zanurzyła w kanwie... dopiero nierychło oddając mu ukłon ceremonialny.
Francuzka coś pochwyciła przy tej zamianie wejrzeń, ale nie ze strony uczennicy swej, bo tej nie posądzała o taką dojrzałość, by już w oczy swe coś włożyć i wzrokiem coś posłać mogła. Zdumiała się temu raczej, że Oleś strzelił parę razy na tę bladą, biedną dziewczyninę, która — przecież — zająć go na żaden sposób nie mogła...
Matka też zafrasowała się w myśli o Emila, żeby zbyt prędko nie nadszedł, ale o córkę bynajmniej. Niepostrzeżone więc przeszło zmięszanie się panny Julii, drżenie jej rąk bladych i wychudłych, ruchy żywsze niż zwykle, rumieniec zupełnie nie bywały. W robocie kanwowej zaszła, skutkiem tej chwileczki pomięszania, jakaś katastrofa... Coś spadło, nici się poplątały... igły powywlekały... ale tego nikt nie widział, bo panna Julia udała znów flegmatyczną i nadzwyczaj na wszystko co ją otaczało — obojętną...
Oleś usiadł poufale przy hrabinie i choć dostrzegł zaraz jej zły humor, udał, że go nie widzi.
— Co hrabina porabiała? jakże zdrowie? co słychać? wiek jak nie byłem...
— Nas i pytać się nie trzeba — odezwała się gospodyni, prowadzimy życie prawie klasztorne...
Wychowanie Emila, zajęcia Julii, moje usposobienie własne, wdowie obowiązki, czynią mi z tego konieczność, a potem... kiedy mi to starczy zupełnie i jestem... z tem... szczęśliwą! O mój Boże! z dziećmi kochanemi... z myślą własną... z Bogiem i modlitwą... możnaż żądać więcej...
Bóg i modlitwa były zwrotką bardzo częstą.
Oleś już zgóry wiedział, że o nich posłyszy i z uszanowaniem skłonił głowę.
— Zazdrościć pani należy! — rzekł.
Hrabina Marya miała w tej chwili twarz tak ubłogosławioną, przejętą, jakby w istocie czuła to co mówiła. St. Flour siedząca z tyłu i w cieniu, brwi czarne podniosła do góry, ale tego też nikt nie widział.
— Ja śmiertelnie się nudziłem temi czasy — mówił Oleś, — musiałem ucieczki szukać w kwiatach i jakiś czas po szyję byłem w botanice. Naostatek rzuciłem ją w kąt.
— Proszę sobie wystawić do jakiej byłem przywiedziony ostateczności, gdy jednego dnia pojechałem — flaner w Parzygłowach... Było to lekarstwo heroiczne, notabene w dzień skwarny, gdy nawet w takiem miasteczku patryarchalnem jak nasze, oprócz psów z wywieszonemi językami i żydziaków bosych... a prawda! dwóch kóz — nikogo nie było... pustynia! Musiałem się przypomnieć dawnej nieco znajomości poczthaltera i pani poczthalterowej... osobie tak ładnej, że gdyby się umywała...
Hrabina ruszeniem ramion i wydęciem ust okazała, że ton rozmowy jej się nie podobał.
W istocie Julka siedziała nieopodal.
Gość obejrzał się, rozśmiał i trochę zmieniwszy ton, mówił dalej:
— Przesiedziałem na poczcie godzin kilka. Wie pani, że pozazdrościłem temu Paździerskiemu jego egzystencyi. Ten człowiek może się gniewać, martwić, niecierpliwić, ale — nudzić! nigdy.
Co chwila nowe fizyognomie, ludzie z różnych końców świata. Nic tak ożywionego jak stacya pocztowa. Wszystkie nowiny ze stolic, stoliczek, miasteczek... zbiegają się tu... Il a la primeur wszystkich plotek...
— Ale jakże się tam bawić można? spytała hrabina.
— Widzi pani — zapewne! mówił Oleś z powagą — to zależy! Tak samo zapytujemy siebie, jak pewne stworzenia trawą żyć mogą? Jabym nią nie wyżył, jednakże krowy, nawet tyrolskie...
Hrabina z wymówką jakąś zwróciła oczy na Olesia, który ziewnął.
— Ale cóż pan dziś pleciesz! — szepnęła.
— Prawda — bez sensu! Trawa! myśli botaniczne! To są resztki moich nudów... Pardon. Tem winniejszy jestem, że mógłbym łatwo znaleźć daleko ciekawszy przedmiot do rozmowy, bo w Parzygłowach... formalną rewolucyę wywołała historya, jakiegoś domorosłego... A! — przerwał — jakże się to ten angielski chłopak nazywa... co się dorobił fortuny i Lordem Mayorem został... John? Wittington? Ale mniejsza o to! Coś podobnego zaszło w Parzygłowach.
Hrabina niespokojnie spojrzała.
— Słowo pani daję — ciągnął dalej Oleś.
Przed laty dwudziestu wypędzili ztamtąd rodzice, za jakąś zbrodnię... musiał kraść jabłka w ogrodzie, niejakiego Zellera czy Cylera... czy Zejlera... Nazwisk nigdy nie pamiętam, zwłaszcza tych plebejuszowskich. Nieszczęśliwy chłopak, boso... poszedł prosto... w świat... nie wiem gdzie, dwadzieścia lat nikt o nim nie słyszał; rodzice żyli ubogo... pogrzebali go w sercach swoich. Nagle zjawia się Nababem... milionerem...
— Ale to jakaś bajka chyba, dziwnie zmienionym głosem, którego prawie jej brakło — szepnęła hrabina, oczów nawet nie podnosząc.
— Najprawdziwsza prawda... i to tak dalece, że ów Wittington z Parzygłowów, już targuje klucz Owsiński, Bóbrkę i Szóstaki... Klucz, którego w całej okolicy kupić nikt nie był w stanie... Trzeba milion gotówką na stole położyć, a to, na dzisiejsze czasy, summa bajeczna, drugie tyle towarzystwa i zapisów... Majątek książęcy!!
Oboje państwo poczthalterstwo jak zaczęli mnie karmić tym Zellerem, od progu, tak nieustannie aż do odjazdu mnie nim żywili... Historyi jego już dobrze nie pamiętam, pomięszała mi się z Wittingtonem... ale coś sobie przypominam, że był muzykiem... że służył u bankiera... że jest jakiś dziwak, fantastyk...
— Klucz Owsiński mieli kupić hr. Potoccy, przerwała hrabina.
— Zlękli się wydatków nań, bo majątek opuszczony i kupi go Wittington... i będziemy mieli ciekawego sąsiada. Co do mnie, słowo daję, choćby dla tego, aby mieć przyjemność oglądać człowieka, który ma miliony... pierwszy pojadę do Owsin i zabiorę z nim znajomość. U nas tych co potracili majątki, widać co krok, ale takich co robią je, ze świecą we dnie trzeba szukać.
— Nadtośmy szlachetni — odezwała się hrabina.
Oleś się uśmiechnął.
— Tak, mamy rozum... z dnia na dzień, to życie... a wędzić się aby potem lada gorączka owoc nam z przed ust wyrwała... cóż znowu!!
Hrabina, której zrobiło się gorąco w czasie rozmowy, wzięła wachlarz ze stołu i gwałtownie się zaczęła nim ochładzać... Obejrzała się... St. Flour i Julka były w salonie.
— Przepraszam bardzo — odezwała się — to gorąco mi tak szkodzi — muszę... natychmiast powrócę...
Wstała i szybkim krokiem wysunęła się z salonu.
Oleś, który pozostał, zwrócił się zwolna ku hrabiance, która zapewne przeczuwając to, głowę i oczy zanurzyła w robocie, i niezmiernie się spiesząc, szyła na stronie odwrotnej kanwy, coś hieroglyficznego...
— Panna Julia — odezwał się cicho oglądając obojętnie ku St. Flour — tak zawsze pracuje...
Panienka podniosła główkę szybko, spojrzała bystro, wyraziście, śmielej może niżby się po niej można było spodziewać, i nie rzekłszy słowa, szyła dalej.
— Wie pani, że to nudna rzecz ta kanwa... to chyba na spowiedzi za pokutę się zadaje?
— Do wszystkiego się można przyzwyczaić! — szepnęła gorączkowo się spiesząc ze strachu panna Julia.
— I do kanwy? tego nie wiedziałem, mówił cicho Oleś. Pani bo nadto jesteś posłuszną, a hrabina zbyt wymagającą. Jabym kanwę porzucił w kąt, a poszedł biegać, śpiewać, śmiać się.
Julia z obawą spojrzała ku St. Flour, ale ta siedziała daleko i była zajęta jakąś książką, a do rozmowy Julki nie przywiązywała najmniejszego znaczenia.
Wzrok hrabianki skierował się potem na Olesia, i poczęła cicho:
— A kiedy kto biegać nie umie, bo zawsze chodził... na pasku — śpiewać się boi, oprócz w kościele, śmiać się mu zakazano i nie ma czego? Cóż ma robić? szyje na kanwie.
Oleś popatrzał na nią smutnie...
— Nie chce mi się pani buntować, boby mnie ztąd wypędzono... ale...
— Niech się pan nie daje wypędzać — żywo odezwała się hrabianka — mnieby żal było go nie widzieć...
Dokończywszy spuściła oczy... St. Flour wstała i zbliżała się, Oleś siedział zdumiony i jakby przelękły.
Julia wydawała się dziewczątkiem, które dwóch słów sprządz nie potrafi. Zbliżenie się p. St. Flour miało też na celu, aby przyjść w pomoc nieszczęśliwej Julii, o której bojaźliwości guwernantka była najmocniej przekonaną. Chęć starczyła za skutek, bo prawie w tej samej chwili otworzyły się drzwi i ksiądz Maryan wszedł z hr. Emilem.
Nie wiedział on o przybyciu gościa, którego konia odprowadzono od ganku, i to jedno tłomaczyło, raz na zawsze bowiem hrabina go prosiła, aby unikał towarzystwa Olesia... dla jej syna...
Teraz już cofnąć się nie było podobna. Emil, zwykle bardzo sztywny, zobaczywszy sąsiada, a nie widząc matki, posunął się ku niemu z niesłychaną żywością, uśmiechnął się, ale z prawdziwej radości że go widział.
— Jak się masz, kochany Emilu, rzekł Oleś — wysiałem że wyjechałeś do Ameryki, do uniwersytetu w Filadelfii, dla pozyskania stopnia doktora... bo przecie, tyle razy zapraszany, powinieneś raz był mnie odwiedzić.
Emil oczyma wskazał księdza i dał do zrozumienia, iż mówić nie może.
Oleś rozśmiał się i zwrócił do ks. Maryana.
— I waćpana dobrodzieja oczekiwałem u mnie — nie łaskawi jesteście... a słowo daję, obu bym potrafił zabawić.
Figlarz pochylił się księdzu do ucha i coś mu szeptać zaczął; zarumienił się guwerner i zlekka go odtrącił, ruszając ramionami, a oczyma wskazując Emila.
— Kochany przyszły kanoniku — szepnął Oleś, słowo ci daję, że młodzieniec jest daleko wyżej wykształcony w rzeczach życia... i tajemnicach natury... niż sądzisz. Ma ochotę do pracy... a przejażdżki konne wieczorami...
Emil jakby się domyślał że o nim mówiono, i że mu sławę naprawiano, uśmiechał się ciągle i widocznie był rozradowany — ksiądz z przerażeniem wodził do koła oczyma.
— Pan jesteś — nielitościwym szydercą...
— Nie — ale prawdę lubię bez łupinek... a wy wolicie ją w łupinkach, albo nawet same łupinki bez niej. To — jak kto lubi — kartofle jedni jedzą tak — drudzy...
Weszła hrabina blada, zmięszana jakby cierpiąca.
— Pani coś jest? zapytała St. Flour troskliwie.
— Mnie — głowa tylko trochę boli od gorąca, to przejdzie.
Przytomność Emila, który natychmiast korzystając ze zręczności przylgnął do Olesia, nie poprawiła humoru hrabinie, już popsutego początkiem rozmowy. Pan Aleksander widział to, ale nie zdawał się przywiązywać wagi.
W kątku pod piecem toczyła się rozmowa między nim a Emilem, zapewne wielce nauczająca, bo Oleś żywo mu coś rozpowiadał, a lice chłopaka promieniało szczęściem... Dobrze tylko, że nie miał czasu spojrzeć na matkę, której wejrzenia byłyby go ostudziły...
Na znak dany przez hrabinę, ks. Maryan wmięszał się trzeci do rozmowy tej poufnej i potrafił odciągnąć niebezpiecznego nauczyciela, od chciwego ucznia.
Nigdy może bystrość Olesia, tak nie była przykrą dla hrabiny jak dzisiaj, i nigdy takiego zamięszania i nieładu nie wprowadzała do jej salonu...
Karność, porządek, wszystko się zachwiało pod wpływem człowieka, który wszystko lekceważył a nic nie szanował. Hrabina byłaby zapewne skarciła syna, nie oszczędzając gościa, gdyby rozmowa początkowa z Olesiem nie wprawiła jej samej w rozstrój i podraźnienie, z których dotąd do siebie przyjść nie mogła.
Chciałaby się była dowiedzieć coś więcej o tych Zellerach... o nabyciu klucza, o wieściach chodzących po miasteczku, ale się obawiała badać przy dzieciach, i w prawdziwej gorączce przebywszy do herbaty, odetchnęła dopiero, gdy Oleś zabrał się do pożegnania. Nikt nie widział jak szukając kapelusza, zbliżył się ku pannie Julii, zasłaniając ją sobą, i wzrokiem pełnym wyrazu, na który mu odpowiedziała równie znacząco — pożegnał hrabiankę.
Emil wyprowadził go do ganku.
Ks. Maryan tłomaczył się tymczasem dla czego wszedł do salonu z uczniem, nie wiedząc wcale o przybyciu gościa.


VII.

Nazajutrz przybywający Wilski potwierdził wczorajszą pana Aleksandra wiadomość, o targu klucza Owsińskiego, Bóbrki i Szóstaków przez Zellera i o prawdopodobnem ich nabyciu przez niego.
Zwykle gdy opiekun przyjeżdżał, ponieważ mówiono o interesach, St. Flour wyprowadzała zaraz pannę Julię, a ksiądz Maryan z równym taktem wychodził z Emilem, tak że wdowa mogła swobodnie naradzać się z panem Wilskim, i nigdy im nie przerywano.
Było to przyjętym zwyczajem, a hrabina po odjeździe narzekała na te nieszczęśliwe rachunki i papiery, któremi Wilski ją nudził, chociaż — ani jednych ani drugich nie przeglądała nigdy.
I tą razą więc sami zostali.
Hrabina opowiedziała o tem co słyszała od trzpiota Olesia... nie dowierzając.
— Ale tak jest! tak jest! — rzekł Wilski — nie ma wątpliwości że dobra te kupi. Spadkobiercy i wierzyciele muszą je sprzedać, o nabywcę trudno... weźmie je za bezcen...
— Ale jakże pozwolić możecie. ażeby człowiek, niewiedzieć kto — bez imienia — bez przeszłości — wchodził w obywatelstwo! — zawołała Marya.
— Nie możemy temu przeszkodzić! niestety! nie jestto rzecz miła — lecz — cóż począć?
— Jestem kobietą — odparła Marya cała zarumieniona i poruszona — lecz przyznam ci się, że gdybym jednym z was była, znalazłabym środki pozbycia się takiego przybłędy!..
Wilski spojrzał trochę zdziwiony; gniew hrabiny rosnąć się zdawał; tem że go opiekun nie podzielał; rumieniła się coraz mocniej, drżała...
— Przecież — dodała żywo — komuś takiemu co się wciska tu... obywatele mogliby grzecznie i zręcznie dać do zrozumienia że go sobie nie życzą... że go z między siebie wyłączą, że...
— Ja jestem całkiem przeciwnego zdania, spokojnie odparł Wilski. Najprzód środek ten wątpię by skutkował, bo prawdopodobnie jegomość ten w widokach spekulacyi nabywa majętność, o zysk mu chodzi... toby go nie ustraszyło. Owszem, należy się z nim poznajomić, spoufalić, poznać słabości i korzystać z nich dla pozbycia się go daleko skuteczniej. Tacy dorobkiewicze zwykle nie znają wcale co to są ciężary życia wiejskiego i obowiązki, są próżni, chcą się odznaczać.
Większa ich część traci jeszcze prędzej niż nabyła, dostawszy się w sferę nową. Zostaw nam obserwowanie człowieka i pozbycie go się.
To mówiąc Wilski z pewnością siebie, którego charakteryzowała, i którą się odznaczał, rozśmiał się chytrze.
Marya spojrzała nań nieco uspokojona, wierzyła w niego...
— Bo pozbyć się go należy... potrzeba — dodała z przyciskiem.
— C’est selon — dodał Wilski — albo się go pozbyć, albo go opanować, zawładnąć nim, i uczynić nieszkodliwym... Nie znam człowieka — ale — zobaczymy... zobaczymy...
Tego dnia po wstępie o Zellerze, w istocie przyszły na stół interesa hrabiny. Wilski, pomimo najczulszych stosunków, dźwigał ich ciężar z trudnością. Wkładał prawie ciągle w majątek, bez żadnej nadziei odzyskania summ, które poświęcał, ratując hrabinę. Marya była wymagającą, — unosiła się i rozrzewniała nad ofiarnością „tego szlachetnego, dobrego, anielskiego serca Adzia“ ale nieustannie wymagała nowych poświęceń... Wilski, który musiał się taić z tem i przed żoną i przed własnym plenipotentem, zaczynał się namyślać, jakby się mógł jeśli nie uwolnić, to ograniczyć wymagania...
Wyznał więc wzdychając hrabinie, iż jego własne interesu nie były zbyt świetne, i że należałoby jakiś plan obmyśleć na przyszłość.
— Mój drogi — zawołała wzdychając nieszczęśliwa wdowa... ja się ograniczam jak tylko umiem i mogę, ale zejść z tej stopy, na jakiej żyliśmy wprzódy, nie podobna. Toby obudziło podejrzenia... Emil, spodziewam się, z jego wychowaniem i imieniem, zrobi świetną partyę... Ty mu będziesz pomocą, w tobie wszystkie moje nadzieję... Co się tyczy Julki...
Tu zamilkła i posmutniała...
— Tak... posag Julki...
— Ona żadnego nie będzie potrzebowała — przerwała matka. — Ściska mi się serce, ale ci nareszcie to odkryć muszę, bo nie mam tajemnic dla ciebie... walczyłam długo z tem jej usposobieniem, starałam się je moim wpływem, usunąć. Julka — to nie ulega najmniejszej wątpliwości — ma powołanie do życia zakonnego... Ona nie śmie tylko się z tem objawić, wiedząc jaki to by mnie cios zadało, — ale — wiem — że chce wstąpić do klasztoru.
Wilski aż odskoczył zdziwiony.
— Julka? do klasztoru? ale to być nie może?
— Tak jest, ja ci powiadam — potwierdziła hrabina. Ja dzieci moje znam, bo ich na chwilę nie spuszczam z oka, bo czuwam nad niemi, bo śledzę każdy ruch i słowo... Julka może sobie sama nie zdaje z tego sprawy... może nie wie sama... ja w niej czytam od dzieciństwa to powołanie. Przypatrz się jej proszę! ona ma układ zakonnicy... nieśmiałość, wszystko... Noce i dnie się modli... pości... mortyfikuje... mnie łzy w oczach stają patrząc na to, moje serce macierzyńskie kraje się na myśl rozstania się z nią, stracenia jej — ale tak jest! — tak jest!
Nie będę mogła, nie potrafię oprzeć się istotnemu powołaniu! byłoby to z mej strony egoizmem, okrucieństwem... Uczyniłabym ją najnieszczęśliwszą.
Hrabina załamała ręce. Wilski słuchał osłupiały, słuchał i uszom nie wierzył własnym. Znał dzieci te oddawna, nigdy nic podobnego w nich się nie objawiało. Julka była zahukaną, ale sama hrabina nie wspomniała słowem najmniejszem, aby to powołanie postrzegła. — Wilski nie śmiał przeczyć — a nie mógł potakiwać.
— Jest to wyraźna wola Boża — dodała matka wzdychając — jakby opatrzność chciała Emilowi jego ojczysty majątek dać cały — zachować mu go niepodzielnym i przyszłość jego zabezpieczyć...
Ożenienie, wyjście z interesów, wszystko nam pójdzie łatwiej.
— Lecz poświęcić Julkę! — rzekł Wilski nieśmiało.
— Jak możesz coś podobnego powiedzieć? — zawołała żywo, wstając z krzesła hrabina — proszę cię! jak możesz pomyśleć nawet, że ja — co żyję dla tych dzieci, co się dla nich rozpadam, miałabym jedno z nich — poświęcać!! Uczyniłabym wszystko co mogę, aby Julce to wyperswadować, ale to jest powołanie — z którem ja, jak przeciwko woli Boga — walczyć nie mogę. Zwierzam ci się jednemu z tem, bo ani z nią ani z nikim nie mówiłam słowa... patrzyłam, płakałam, starałam się to odwrócić... Wiesz jakie odebrała wychowanie? nic nie pomogło!
Milczenie, którem to zwierzenie przyjął Wilski, zaniepokoiło znać hrabinę, gdyż na nowo i dosyć rozwlekle poczęła się tłómaczyć i dowodzić, że jej oko i serce się nie myliło. Z pewną trwogą postrzegła, że jej nie potakiwał — użyła więc słodyczy — pochlebstwa, czułości, dobyła łez nawet, aby opiekuna przekonać, iż sama czuła na tem wielce... lecz uległa konieczności.
Wilski nareszcie przystał na to, że jeżeli Julka w istocie stanowczo tego zażąda, niepodobna będzie sprzeciwić się jej woli.
Cały ranek upłynął na tej rozmowie, a po obiedzie opiekun odjechał, gdyż pani Wilska od dwóch dni była chorą i nie mógł oddalać się na długo.
— Ale tej drogiej Zosi — przecież nic nie jest?
Zwykłe jej nerwowe cierpienia? spytała czule hrabina.
— Tak, ale się to zmięszało i z reumatyzmem, i z gastrytą, tak, że doktór nakazał największą baczność.
— Jabym pojechała ją pilnować? — wniosła hrabina nieśmiało...
— Odwiedzić — jeśli chcesz... ale się odrywać od domu i dzieci...
— No! to przyjadę jutro...
Rozmowa skończyła się. Wilski odjechał. Hrabina chodziła jak nigdy zamyślona. Ku wieczorowi wezwała do gabinetu St. Flour.
Rzadko się to trafiało i francuzka z początku trochę była niespokojną, nie poczuwała się jednak do żadnego grzechu nowego, a stare dosyć zręcznie były zamaskowane, by się ich odkrycia nieobawiała.
Hrabinę zastała w fotelu, spartą na ręku i melancholicznie zamyśloną...
— Moja droga St. Flour — poczęła — siadaj, proszę... Wiem, że jesteś szczerą przyjaciółką naszego domu, wierzę w twe serce dla nas... Wezwałam cię aby ci moje otworzyć... Mów ze mną szczerze, proszę cię. Musiałaś widzieć, poznać po mnie niepokój, który mnie trawi...
St. Flour zaczęła od zaręczeń uroczystych swego poświęcenia i miłości...
— Moja droga... obserwowałaś ty bacznie Julkę?
Francuzka oczy otwarła, nie mogła się domyśleć do czego to prowadzi...
— Ja, macierzyńską przenikliwością ją badam od dzieciństwa... Uważałaś jej bojaźliwość, upodobanie w samotności, milczenie, skromność i tę nadzwyczajną pobożność?
St. Flour wszystkim tym cnotom zaprzeczyć nie mogła.
— Czy też ci nigdy na myśl nie przyszło, że ona się tai z powołaniem, którego objawić nie śmie, a ku któremu ciągnie ją serce od dzieciństwa?
Guwernantka milczała...
— Ale tak jest, ja mam bystre oko... Od kolebki niemal śni się jej szczęście i pokój zakonny. Opłakałam to, milczałam, starałam się zmienić...
St. Flour chciała uspokoić matkę, zaręczając iż nic podobnego nigdy nie uważała, lecz hrabina mówić jej nie dała.
— A! moja droga! — westchnęła... oczy matki! serce matki! Milcząc płakałam, na ostatek oswoiłam się z tą myślą, zrezygnowałam...
Proszę cię, staraj się — bo ona przedemną nigdy nie będzie śmiała tego objawić — staraj się z niej wydobyć to wyznanie... niech się nie tai... Mówiąc to hrabina wstała aby uściskać St. Flour, na stoliku leżała bransoleta kosztowna, już przygotowana, wcisnęła ją jej w ręce.
Przyjm tę małą pamiątkę przyjacielską — proszę cię. Nie chcę aby się dziewczę przestraszyło — działaj powoli — ostrożnie, lecz skłoń ją aby się z tem nie taiła. Powiedz jej że spodziewasz się, iż ja na to zezwolę... W istocie dla Julki — ja to teraz widzę sama, niema jak klasztor — nie jest bardzo ładna — zdrowie słabe... charakter bojaźliwy, potrzebuje spokoju,.. Modliłaby się cały dzień...
Teraz St. Flour potwierdzała już w zupełności sposób widzenia matki i przyznawała jej słuszność, zaręczając, że użyje wszelkich środków, aby obudzić zaufanie w hrabiance i skłonić ją do wyznania.
Długo jeszcze bolała nad swym losem hrabina, malując ile na tem ucierpi, a zarazem tłómaczqc się z konieczności ulegnięcia wyraźnej woli Boga, który od niej wymagał tej ofiary.
St. Flour wyszła z gabinetu chowając bransoletkę, niepospolicie zafrasowana.
Zrozumiała dobrze włożony na nią obowiązek i zadanie, a nie wiedziała dobrze jak się potrafi z nich wywiązać. Julkę znała od lat kilku, najmniejszej w niej nie dostrzegłszy tęsknicy za klasztorem, ani powołania do tego stanu... Zamknięta w sobie, obawiająca się matki, milcząca, skryta, według St. Flour, Julia miała usposobienia do intrygi raczej, do namiętnego pojęcia życia, do marzeń — niż do świątobliwej kontemplacyi.
Francuzka udawała że nie widzi i tolerowała chwytanie romansów, które chowała pod poduszkę, i przerażała[1] rankami i wieczorami.
Lecz, że całe jej wychowanie było sztucznem, że ją od dzieciństwa uczono kłamać i taić się, — Julia nieśmiałością, milczeniem pokrywała temperament tem niebezpieczniejszy, że zwalczony pozornie, a palący wnętrza duszy.
St. Flour domyślała się wiele, nieraz przewidywała przyszłość, uśmiechając się do siebie — ale klasztor! nie postał w jej myśli tak samo, jak Julii nie śnił się nigdy.
Trzeba więc było — z przebiegłością, do której mało się czuła zdolną, wpłynąć na usposobienie panienki już rozwiniętej — rozmarzonej potajemnie, i — jak się jej zdawało — życia chciwej...
St. Flour siadła w swoim pokoju prawie smutna, bransoletkę rzuciła do szkatułki, nie wiedziała sama co pocznie... Przez cały wieczór rozmyślała nad tem, jak ma swą misyę rozpocząć?
Na pierwszem piętrze w pałacu, były obok siebie dwa pokoje, które hrabianka Julia i p. St. Flour zajmowały. Francuzka, dosyć płocha, ale serce mająca dobre i litościwe, nie mówiąc nigdy otwarcie ze swoją uczennicą, bo otwartość w tym domu była niemożliwą, starała się tak ułożyć z nią, aby jej jak najmniej zawadzała, a nie naraziła się matce. Było jej nie źle u hrabiny — nie wtrącano się zbytecznie w szczegóły, zajęcie nie ciążyło, ksiądz Maryan stanowił dosyć miłe towarzystwo i nie unikał francuzki — chociaż przy ludziach, zdala się trzymał od niej. Zachować więc to stanowisko, które w dodatku zabawnym karmiło widokiem — bardzo zręcznie odgrywanej komedyi życia — St. Flour bardzo sobie życzyła; ale zachować je kosztem i ofiarą nieszczęśliwej hrabianki, oburzało ją.
W pierwszej chwili, gdy ją hrabina niespodzianie zaskoczyła tą rezolucyą, nie umiała się ani sprzeciwić, ani oprzeć; teraz zostawiona sama sobie, poczuła w piersi ludzkie uczucie, łza się jej zakręciła w oku.
— Biedne dziecko, — myślała, wyrok więc wydany! musi więc dla zbogacenia brata wstąpić do klasztoru! A matka, dla ulżenia swojemu sumieniu, wmawia w nią i siebie, że ma powołanie?!
Francuzka nie wiedziała o tem, że w godzinę po rozmowie z nią, wezwanym był do hrabiny ks. Maryan, któremu się zwierzyła również, prawie w tych samych wyrazach, ze swego odkrycia, polecając mu (ponieważ była taka wola Boga), aby skłaniał Julię do otwartego objawienia swych chęci... i postanowienia o losie — któremu matka sprzeciwiać się nie śmiała.
Ksiądz Maryan przyjął zwierzenie równie zdumiony, co najmniej, jak francuzka. Lepszy od niej postrzegacz, widział w Julii wcale inne usposobienie i temperament, który okrywał się chłodem i obojętnością, bo się lękał być odgadniętym.
Pod taką powłoką lodowatą, w tem dziecku na pół uśpionem, roiły się marzenia, pragnienia, grała wyobraźnia... serce biło. Ks. Maryanowi zresztą wszystko było jedno, czy hrabianka pójdzie czy nie do klasztoru, byle on sam stanowisko swe polepszył, i coś na tem zyskał. Zakon, dla niego, nie wydawał się znowu tak wielkiem nieszczęściem.
— Panna nie bogata — mówił sobie — jak ma zostać starą i nudną wśród świata, lepiej niech za kratą spokojna Boga chwali.
St. Flour brała to nierównie gorącej... nie spojrzała nawet na bransoletkę — i powiedziała sobie, że jej nie włoży nigdy... Pilno jej było rozmówić się z Julią, z którą dotąd rzadko wymieniały słowa. Zwykle jedna i druga zamykały się w swoich pokojach, aby sobie jak najmniej przeszkadzać. Pewne lekcye czytania, roboty, szły swym porządkiem, więcej dla formy niż istotnej wiary w ich skuteczność; Julia brała książki ukradkiem, czytała, robiła wyciągi, dumała, nudziła się, marzyła, samotnie. St. Flour miała czas wyszukać sobie kogoś do paplania i rozerwać. Zwykle spacery dozwalały spotkać ks. Maryana... czasem kogoś z gości. Francuzka była żywego temperamentu, potrzebowała ludzi — lecz na parę lat, jak mówiła — il fallait faire de necéssité vertu...
Gdy około jedenastej z salonu się wszyscy rozeszli, guwernantka i hrabianka razem, wedle zwyczaju, weszły na wschody. Z korytarza dwoje drzwi prowadziło do pokoju francuzki i hrabianki. Były one niegdyś z sobą połączone drzwiami i te stały zawsze nie zamknięte, lecz że ich nigdy prawie nie otwierano... zarzucono je pudełkami od kapeluszów i tym podobnemi gratami.
Julia oddawszy ciche dobranoc guwernantce, miała wejść do siebie, gdy St. Flour się do niej zbliżyła....
— Kochana hrabianko — rzekła — muszę ci dziś być natrętną... potrzebuję pomówić — poufnie!
Z początku nie dobrze to zrozumiała panna Julia, i patrzała na nią zdumiona — a tymczasem St. Flour drzwi otworzyła i weszła. Panienki pokoik — już sam — sposobem w jaki był urządzony, malował do pewnego stopnia charakter i usposobienie tej co w nim zamieszkiwała.
Panował w nim nieład najfantastyczniejszy w świecie. Wprawdzie łóżeczko i ubiory służące przez litość jakoś uporządkowały, lecz Julia nie pozwalała tknąć ani papierów, ani książek, ani rysunków, ani zresztą nic... Na stolikach więc albumy, kwiatki powiędłe, bukiety zapomniane, nuty porozrywane, książki pozakładane, papier podarty, farby pozasychałe... gromadziły się kupami. Inne tego rodzaju przedmioty ponatykane były na kanapce, po krzesłach.
Na staludze do malowania wisiała chustka... wszystko było poprzewracane po studencku. Julia się zarumieniła, widząc wchodzącą St. Flour, której posadzić nawet nie miała gdzie; pośpieszyła uwolnić fotel w milczeniu, i badając ją oczyma, a usiłując zgadnąć, jaki do niej mogła mieć interes, wskazała jaknajwygodniejsze miejsce.
Francuzce gorączkowej, niecierpliwej serce od rana wzbierało, niepodobieństwem jej było prawie utrzymać dłużej w sobie tajemnicy, i nie wydać się z nią, badać stopniowo i szpiegować. Nie było to w jej naturze. Grzeczna, lekka i ułomna istota... miała serce zbyt miękkie i pojęcia honoru nadto delikatne, żeby długo komedyę, choć najprostszą, odegrać potrafiła. Julka się krzątała jeszcze, około nieporządku swego, wstydząc się go trochę, gdy St. Flour — rzuciła się ją ściskać... Łzy miała w oczach... Hrabianka, która ją zawsze uśmiechającą się, żywą, szyderską, trzpiotowatą widywała — zdumiona, prawie się zlękła.
— Słuchaj, moja ty dobra... Julko... — zawołała impetycznie guwernantka — wiem że mnie nie zdradzisz... chcę z tobą być otwartą... odpłać mi podobnie... Siadaj... Tu, naprzeciw mnie, spójrz mi w oczy śmiało i mów prawdę.
To nagłe zaufanie i poufałość francuzki, której nigdy przykładu nie było, wybuch tak nieprzygotowany niczem, przestraszył bardziej jeszcze Julię, która oczy blade podniosła i jak obłąkana poglądała niemi na St. Flour.
— Jesteśmy już lat kilka razem — mówiła francuzka... zdawało mi się że cię znam... patrzę na twe życie, zajęcia, gusta. Powiedz mi prawdę, czy... czy w istocie czujesz jakie powołanie do klasztoru i życia zakonnego
Julia nie zrozumiała zrazu...
— Ja? ja? — spytała.
— Tak, ty, twoi najbliżsi, mówmy otwarcie, hrabina to utrzymuje. Zdaje się jej że to dostrzegła w tobie, że się z tem kryjesz...
Zamyśliła się hrabianka, rumieniec na twarz jej wystąpił, podparła bladą główkę na ręku, i dwa strumienie łez puściły się jej z oczów, wprzódy nim przemówić mogła. Nie była przywykłą do otwartej rozmowy, tylko pod naciskiem uczucia — jak w salonie przy Olesiu — wyrywały się jej słowa. Zaskoczona pytaniem, oniemiała...
St. Flour mówiła ciągle...
— Nie przestraszaj się — dodała — bądź śmiałą ze mną... mów, mów, ja potrzebuję wiedzieć... Zwolna, jakby rozważać poczęła Julia... potrzeba jej było pewnego wysiłku, aby po życiu długiem, samotnem, samej z sobą — przyjść do zwierzeń i spowiadania się ze stanu serca.
— Ja tego nie rozumiem — rzekła — ja nigdy podobnej nie miałam myśli...
— Mnie serdecznie cię żal — dodała francuzka, szukając drogi, którąby, nie uwłaczając matce, mogła córce usłużyć — twojej matce się tak zdało! zdaje! Może sądzi, że ci to da szczęście... Chce pewnie dla ciebie wszelkiego dobra, a może się mylić...
Julii twarz się zachmurzyła, potrząsła główką...
— Mama mnie nie lubi — rzekła — Emila woli — ja to wiem. Gdy mnie całuje tak czule, rano i wieczorem, czuje że to czyni dla tych co na to patrzą, nie dla mnie. Mama mnie nie lubi... nikt mnie nie lubi... dodała smutnie... chcą abym poszła do klasztoru...
Spuściła głowę.
— A ty? — zapylała francuzka.
— Ja? — odparła Julia — ja...? ja nie pójdę... Ostatnie wyrazy wymówiła stanowczo, sucho, energicznie, tak że się francuzka zdumiała. I powtórzyła jeszcze raz po chwili:
— Ja nie pójdę...
Francuzka lżej odetchnęła...
— Ale potrafisz-że się ty, posłuszne i ciche dziecko. — Obronić naleganiom, wpływom...
— Potrafię... — odpowiedziała Julia.
St. Flour wstała i pocałowała ją w czoło.
— Więc nigdy ani myśli, ani powołania nie miałaś?
Julia ramionami ruszyła tylko i zmilczała...
— Z mojej strony — ja ci zaręczam wszelką pomoc — dodała St. Flour — chociażbym miejsce miała stracić. Otwarcie powiem hrabinie, że nie wybadałam w pannie Julii nic podobnego... Nie wydaj mnie tylko, proszę, z sekretu, żem ci odkryła wszystko — niech przestroga zostanie między nami.
Julia wstała żywiej niż kiedy — rzuciła się francuzce na szyję, popłakała trochę, otarła łzy szybko i stanęła przed nią, jakby z metamorfozowana. St. Flour nigdy ją taką nie widziała. Miała rumieńce na twarzy, oczy błyszczały, poruszała się swobodnie, wyraz siły i energii zastąpił zaniedbanie i senność.
— Nigdy w świecie nie zmuszą mnie do tego... do czego mam wstręt i obawę... Może są kobiety, które potrzebują spokoju, ciszy i martwego zdania swéj woli... ja! nie. Ja chcę — żyć, ja potrzebuję cierpieć — doznać... kosztować — płakać... być nieszczęśliwą bodaj, ale wolną... Ja niepójdę do klasztoru... Ja, nie jestem dziecko... ja tu chodzę okuta, dopóki kajdan skruszyć nie znajdę zręczności.
St. Flour słuchała, niemal z zachwyceniem, uczucia te i myśli tak odpowiadały jej własnym, iż się nie mogła wstrzymać, by dziewczęcia nie ucałowała... a oczy miała ze wzruszenia łez pełne...
Taki był rozmowy początek... Julia wyspowiadawszy się po długiem milczeniu, z popędliwością dziecięcia... odkryła całą duszę przyjaciółce tej nowej, z którą tyle lat przeżyła, nie znając jej. Jakież było zdumienie guwernantki, gdy wśród tej rozmowy, postrzegła i przekonała się, że ta, którą miała za niedojrzałe dziecię, rozumiała świat, stosunki, ludzi, — choć tylko z książek i własnych spostrzeżeń, ale więcej niż zwykle panienki jej wieku — znają ich i rozumieją... Do późnej nocy, a raczej do dnia prawie, przesiedziały tak szepcząc... St. Flour opowiedziała jej historyę wszystkich doznanych w świecie zawodów... wszystkich przegorzałych miłości... Pozostały się w najlepszej przyjaźni, i drzwi zawalone pudełkami, otworzyły się szeroko.
W kilka dni potem, sąsiedztwo zdumione, otrzymało listy zapraszające na pogrzeb ś. p. Wilskiéj. Nikt tak dalece o chorobie jej nie słyszał, nieboszczka oddawna była nie zdrową, lecz nic się jej nie zdawało zagrażać. W domu nawet, mąż i dzieci, nie mieli tej choroby za niebezpieczną, lekarz z Parzygłowów, człowiek który miał zaufanie całej arystokracyi sąsiedniej, bo był niezmiernie w towarzystwie miły, i leczył każdego jak kto sobie życzył, nie przypuszczał, ażeby się to tak smutnie skończyć miało.
W wigiliję zgonu: zażądał — dla wszelkiego bezpieczeństwa — drugiego lekarza, ale nim tego sprowadzono z Lublina, pani Wilska, posławszy po ks. Maryana, który ją wyspowiadał, przyjęła ostatnie Sakramenta, i spokojnie dosyć życie skończyła...
Wieść ta jak piorun padła na hrabinę... Przysłał z nią Wilski, nie mogąc pisać — prosząc o pomoc i o ks. Maryana, dla zajęcia się pogrzebem. Przez kilka chwil hrabina Marya siedziała w swym gabinecie, zadumana, nie mogąc zebrać rozpierzchłych myśli...
Starała się z góry przewidzieć następstwa tego wypadku możliwe i ich znaczenie... Nie przypuszczała nigdy tak nagłej śmierci pani Wilskiej. Cóż teraz on miał począć z sobą? Był dosyć młodym, aby pomyśleć o ożenieniu. Ona była wdową... miał względem niej obowiązki.
Gdyby zażądał jej ręki miałaż mu ją oddać czy odmówić?? Połączenie z nim byłoby wszystkie dawne posądzenia i plotki usprawiedliwiło? Serce mówiło za nim... ale serce hrabiny ustępowało zawsze przed rozumowaniem i chłodnym rozmysłem, którym się nawykła we wszystkiem kierować.
Ciekawą była spotkać teraz Wilskiego i zapowiedziała sobie, że nie wyzwie żadnym objawem czułości, że go zupełnie zostawi swobodnym. Chciała na losy — na wypadek... dać kierunek tej sprawy, lecz, mimo rezygnacyi pozornej, nie mogła ani ukryć niepokoju, jaki nią owładnął, ani go zwyciężyć... Tę zmianę humoru, śmierć zresztą tak blizkiej przyjaciółki zupełnie usprawiedliwiała...
Zamęt jaki powołał w domu z tej przyczyny, nie dozwolił ani się rozmówić z fraucuzką, ani księdza wyrozumieć co do Julii.
Matka wysłała ją do spowiedzi do księdza Maryana, i ułożyła to umyślnie, aby miał zręczność wybadać przygotowując do niej. Ksiądz wystąpił z długiemi przygotowawczymi w istocie uwagami, w których nalegał na to, jak hrabianka Julia była pobożną... i jak mu się zdawała, przeznaczoną do życia ustronnego i zatopienia w kontemplacyi.
Julia zrozumiała już co to znaczy — St. Flour ostrzeżenie czyniło ją ostrożną, zebrała się więc na odważną odpowiedź — iż ksiądz miał zbyt o niej pochlebne wyobrażenie, że wcale się nie czuje godną ani do tego powołania, ani do tego rodzaju życia usposobioną. Ksiądz tłómaczył to skromnością i pokorą.
— Nie, mój ojcze — odpowiedziała Julia — mylicie się przypisując mi myśli podobne... ja mam ochotę do życia... i — wcale sobie klasztoru nie życzę; nietylko żem niegodną jego, ale że zamknięta w czterech murach — nie wytrzymałabym.
Tak stanowcze oświadczenie, którego ks. Maryan wcale się nie spodziewał, nie dozwalało już ciągnąć dalej, ani namawiać, ani przygotowywać... Struna się zerwała i pękła odrazu...
Ks. Maryan zasępił się, chciał o tem zaraz dać znać hrabinie, ale właśnie przyszła śmierć Wilskiej, pogrzeb, i już nie miał zręczności.
Matka, która jakoś nagle przyszła do poznania usposobień córki, trochę gorączkowo, pod wrażeniem własnego pomysłu, postąpiła sobie.
Nie tylko bowiem zwierzyła się z tego St. Flour, księdzu, ale w rozmowie z Emilem, pieszcząc kochanego jedynaka, i jemu do ucha szepnęła, że Julka myśli o klasztorze...
Stosunki siostry z bratem były, poza oczyma matki, bardzo poufne. Rodzeństwo się kochało. W salonie sztywni oboje, bo się oboje matki lękali, na osobności nie mieli prawie dla siebie tajemnic. Emil był daleko mniej od natury wyposażony niż siostra, umysł miał tępy, ale namiętności i uczucia niezmiernie rozwinięte... Taił się z tem przed matką, dla Julki nie robił tajemnic, nawet z takich rzeczy, z których, ściśle biorąc, nie powinien się był przed nią spowiadać.
Naiwnym był, aż do — głupoty niemal, a że nie miał się przed kim zwierzać ze swych tajemnic z prób emancypacyi, karmił siostrę niemi, która się nieraz rumienić musiała i burczeć a łajać brata...
On się śmiał, całował ją w ręce — wiedział, że go nie zdradzi i, gdy do salonu wracali, on wyglądał jak lalka, ona jak trusia biedna, nie umiejąca przemówić słowa...
Właśnie wszyscy w domu zajęci byli szyciem i przygotowywaniem żałoby na pogrzeb pani Wilskiej — gdy Emil, pod wrażeniem tego co matka o siostrze powiedziała, poraz pierwszy się z nią spotkał w ogrodzie przed gankiem. Julka szła z książką w ręku — brat właśnie wracał z przejażdżki... i pochwycił ją nim doszła do salonu.
— Czekajże — mam ci coś powiedzieć — zawołał.
A to pięknie! co to ja słyszę? Coś ty się taiła przedemną? Ja ci mówię wszystko a wszystko... a ty...
— Cóżem ja utaiła przed tobą?
— Wszak ty, słyszę, chcesz iść do klasztoru? Julia rozśmiała się gorzko, i ruszyła ramionami.
— Któż ci to mówił? Emil nie chciał wyznać, że wiedział o tem od matki.
— No — co tam — kto mówił, dość że wiem pewnie...
Rozśmiał się.
— Czy ty się w kim zakochałaś i z desperacyi? Wymawiając te słowa zakazane, bo o kochaniu dzieciom nie wolno było wiedzieć jeszcze... Emil się obejrzał.
— Co ci się śni Milku? co ci się śni.
— Ale bo ja wiem, słuchaj — rzekł Emil — że z desperacyi idą do klasztoru... Choć ja? ja — to nie!
Ja takiego kochania nie rozumiem...
Tu nachylił się do ucha Julii.
— A! a! żebyś ty wiedziała, jaka u leśniczego śliczna córka! A! jak Boga kocham... jeszczem takiej dziewczyny nie widział. Tylko sroga... razem ją pocałował, narobiła krzyku takiego.
— Co pleciesz? surowo odezwała się siostra — wstydź-że się.
— Czego ja się będę wstydził? albo to ja smarkacz? mnie przecie wąsy rosną? wszyscy się kochają...
Zbliżył się do ucha siostry znowu.
— Ty myślisz że ja taki głupi, i że ja nie widzę nic? Otóż zobaczysz, opiekun Wilski, jak mu ta jego żona umarła, z mamcią się ożeni, bo ją dawno kocha...
— Emil! co pleciesz! — oburzyła się siostra...
— No — to ja ci powiem, że widziałem z klombu, jak mamę w szyję całował.
Julia zaczerwieniła się okrutnie i chciała odejść, ale Emil ją zatrzymał prawie gwałtem.
— Nawet ks. Maryan się mizdrzy do St. Flour...
Wszyscy się kochają, i ja się muszę kochać — ale nie mam w kim jeszcze... Co robić! Leśniczego córka... na początek... Ale to tak... tak robić — bo juści się z nią nie ożenię.
— Milku — dajże ty mi pokój z temi paskudnemi i niedorzecznemi zwierzeniami, lepiej mi powiedz, kto ci o tym klasztorze mówił.
— E — o tem już wszyscy w domu mówią — zaczął naiwny Emil — ale, czy to prawda?
— Nigdym o tem nie pomyślała! — bądź pewien!
— To lepiej — odezwał się Emil — jak Boga kocham... Pójdziesz za mąż... będą u ciebie ładne pokojówki... to się do nich będę umizgał...
Począł się śmiać. Julia patrzała groźno na niego.
— Mama taka ostra... że u niej wszystko w garderobie poczwary... a najmłodsza z nich czterdzieści lat.
— Milciu! zlituj się nie pleć...
Emilowi z zaawansowanemi pojęciami potrzeba się było pochwalić. Wyznał jeszcze przed siostrą, że raz wyjechawszy na przejażdżkę do Parzygłowów, i u Kurzejpiętki wypił butelkę szampańskiego.
Mówiąc to miał postać tryumfatora. Siostra nań poglądała z politowaniem jakiemś.
W salonie trzech nie umiał zliczyć, i oczy spuszczał jak dwunastoletnia dzieweczka...
— Więc to wierutna bajka — odezwał się głupkowaty Emil, mimowolnie wydając z sekretu — a któż o tem mamie powiedział?
— Czy ci to ona powtórzyła?
Emil się zmieszał i uderzał po ustach...
— Ale, nie, nie — zawołał — nie mama... tylko...
Mając już dosyć tej rozmowy, i lękając zwierzeń nowych, Julia zwróciła się ku domowi.
— Pamiętaj, Milciu — rzekła cicho — gdybyś znowu kiedy był spytany przez mamę, i miał zręczność jej o tem powiedzieć — pamiętaj, zaręcz — że ja nigdy podobnej myśli nie miałam, nie mam i mieć nie będę.
— Bądź spokojna — szepnął Emil — a ty o leśnika córce — sza... ma imię Kasia! ale oczy... niech ją...
Weszli do salonu — Emila owiała jego atmosfera, wyprostował się, zesznurował usta, zasępił, zesztywnił, stał się innym człowiekiem...
Była to godzina studyów fortepianowych, siedli na cztery ręce grać. Na pulpicie, znać hrabina, postawiła — siedm słów Haydna.
Od dni kilku tak same oratoria i muzyka kościelna, się im nastręczała — a wiedzieli że matka, sama muzykalna bardzo, zwykle wybór do grania, zrana przygotowywała.
Wilski, czy tak pogrzebem zajęty, strapiony czy chory — dosyć że się nie pokazał wcale u hrabiny.
Spodziewała się go troszkę, zdziwiło ją może, iż z nią nie przybył bólem się swoim podzielić, napisała do niego śliczny list kondolencyjny... i — czekano pogrzebu...
Ten się miał odbyć w parafialnym kościele, gdzie były Wilskich groby familijne... Czyniono doń ogromne przygotowania, które potrzebniejsze są żyjącym, niż umarłym.
Im mniej z sobą małżeństwo czułem było za życia, tem Wilski potrzebował wystąpić wspanialej z objawem żalu i boleści po tej stracie.
Spraszano rodzinę oddaloną, sprowadzono duchowieństwo aż z Lublina, zakupiono świec ilość nadzwyczajną; dwie mowy, z których jedna przez sławnego z elokwencyi dominikana, miały być wygłoszone w kościele i przy spuszczeniu trumny do grobu.
Program cały, z dziwną umysłu przytomnością ułożony przez strapionego małżonka, wypełniony został jak najściślej. Dla duchowieństwa chleb żałobny urządzono na probostwie.
Hrabina z całą rodziną i drużyną, w grubej żałobie, ukazała się za karawanem. Tu przybywszy, poraz pierwszy zobaczyła Wilskiego od śmierci żony. Smutny był, milczący, przejęty... Ścisnęła jego rękę, mówić nic nie było można. Po odbytych ceremoniach, hrabina odjechała do domu natychmiast... Naturalnie w pierwszych dniach, Wilski jeszcze nadto miał na głowie, aby mógł przybyć do hrabiny! Upłynęło ich kilka bez wieści. Choć się to tłómaczyło jeszcze, niepokoiło trochę hrabinę; czuła się niemal obrażoną i zazdrosną o nieboszczkę, choć za życia nie obudziła w niej tego uczucia.
W parę dni posłała Emila z ks. Maryanem, dowiedzieć się o zdrowie opiekuna... Było to niejako wyzwaniem do odwiedzin... Ksiądz Maryan miał polecenie powiedzieć, iż hrabina niemal odchorowała śmierć najlepszej swej przyjaciółki, że była jeszcze przybitą i mocno cierpiącą.
Oczekiwano prawie na pewno Wilskiego, gdy — dowiedziano się że interesa familijne powołały go na dni kilka do Warszawy. Zamiast niego, przybył nieznośny dla hrabiny Oleś, z jego poleceniem wytłómaczenia, iż dotąd podziękować nie mógł.
Poczciwy ów Oleś, uczuł sam mocno śmierć kuzynki...
Przybył smutny i ziewający, w usposobieniu niezwyczajnem.
— Wie hrabina — rzekł z otwartością swą gburowatą czasem — mnie tej kobiety bardzo żal. Była w istocie poczciwą, dobrą, kochała męża serdecznie, najlepszą była matką dla dzieci — a nigdy w życiu nie była szczęśliwą.
Hrabina spuściła oczy.
— Kocham bardzo Wilskiego, dałbym się za niego posiekać, ale — co prawda to prawda... trochę bałamut! Ile się on razy w życiu kochał! mój Boże... nieboszczka ładną nie była.
— Ale cóż bo mówisz, panie Aleksandrze — ruszając ramionami i ukazując mu Julkę i Emila oczyma — rzekła hrabina... Czy to się godzi.
Oleś brwi podniósł, usta wydął, popatrzał na Emila, który mu się z pewnym rodzajem porozumienia uśmiechnął. Z drugiej strony panna Julia spojrzała z za pleców matki na pana Aleksandra... także z wyrazem ironii jakiejś.
St. Flour robiła miny straszne.
Nastąpiło milczenie. Ks. Maryan skorzystał z niego, i skreślił z namaszczeniem wielkiem obraz cnót nieboszczki i prawdziwego żalu, jaki po jej zgonie okazał małżonek.
Oleś słuchając patrzał w sufit... Odwiedziny jego przeciągnęły się jakoś, bo mu się do domu wracać nie chciało, lecz posępniejszy był, bardziej milczący, więcej zamyślony niż zwyczajnie. Spoglądał z ukosa na pannę Julię, a że umieszczenie się jej i jego tak było szczęśliwe, iż wejrzeń po drodze łapać nikomu nie dozwalało, latały one nieustannie. Julia śmielszą nawet była niż zwyczajnie i oczy jej mówiły daleko więcej, wyraziściej niż dawniej.
Oleś też może trochę więcej niemi podrażniony niż kiedy, dowiadywał próbując czy mu się jak do niej zbliżyć nie uda. To było wielce trudnem i chyba przypadek mógł zbliżenie ułatwić. Nawet gdyby hrabina wyszła chwilowo, ks. Maryan, Emil i pani St. Flour zostawali i utrudniliby przemówienie poufne. Oleś siedział uparcie... ale na pozbycie się świadków nie było sposobu. Hrabina zdawała się czekać z utęsknieniem na pozbycie gościa i była małomówną i chłodną.
Ściągnęło się tak do herbaty, na którą Oleś sam się zaprosił.
W pochodzie do niej znowu kilka zagadkowych wejrzeń zostało zamienionych. Julia zdawała się mówić niemi — zostań pan... Stary, znudzony młodzieniec (starym był na sercu) czuł się jakoś dziwnie pociągnionym ku tej istocie milczącej, obleczonej taką powierzchownością nierozbudzoną, a mówiącej oczyma różne rzeczy... które wyżyłego nawet — poruszały...
Przed samą herbatą, hrabina się zaczęła skarżyć na ból głowy, przy niej już dostała migreny, przeprosiła gościa i wyszła... Oleś miał odjechać zaraz potem... Po odejściu gospodyni domu następowała zawsze pewnego rodzaju emancypacya.
Wszystko się jakoś raźniej, swobodniej poruszało. St. Flour nie wahała się wdać w ożywioną rozmowę z ks. Maryanem. Emil skorzystał z gości i wyrwał się, gdzieś ku folwarkowi... Oleś więc, niespodziewanie wcale, doczekał się chwili, gdy rozmowę z Julią mógł począć... Nikt ich o nic nie posądzał i nie myślał podsłuchiwać...
— Jakże idzie owa... robota kanwowa — odezwał się, nie wiedząc czem zagaić.
Julia odpowiedziała mu wzrokiem tak śmiałym i inteligentnym, że Oleś osłupiał i zawstydził się.
— Przepraszam panią — rzekł poprawiając się. — Nieprawdaż że to barbarzyństwo z mojej strony, dręczyć panią wspomnieniem tego narzuconego jej utrapienia? Uczyniłem to, Bóg widzi, przez współczucie... Ubolewam nad losem istot, które pewien system wychowania skazuje na takie egzercycye, dla wypróbowania ich cierpliwości...
— A my — odezwała się Julia — cierpliwości, jako kobiety, potrzebujemy bardzo wiele... więc to nie idzie marnie...
Po chwili znów główkę podnosząc, dodała.
— Tylko to wątpliwa: czy kanwa uczy cierpliwości, czy ją wyczerpuje...
— Masz pani słuszność?...
Wejrzenia dopełniały rozmowy, a raczej stanowiły do niej jako akompaniament, który ją nieskończenie czynił wyrazistszą.
— Wie pani — odezwał się pochylając ku niej Oleś — że przez długi czas, patrząc na nią... i słuchając jej milczenia... nigdym nie sądził...
— Żebym mówić umiała? — dodała uśmiechając się smutnie Julia. Ja sama się sobie dziwuję, żem nie zapomniała mówić i myśleć... ale...
I nie dokończyła...
— Pani mnie intrygujesz ogromnie.
— Doprawdy? — a zatem przyznam się że i pan mnie — także...
Oleś się skłonił.
— Czem szczególniej?
— Mnie się zawsze zdaje — dokończyła żywo, jakby się lękała żeby jej kto nie przerwał — mnie się zdaje, że w panu jest dwóch ludzi — jeden zabawny, trzpiotowaty, udający gorszego niż jest, a drugi dobry i cichy... ale schowany za tamtym.
Oleś się zaczerwienił i twarz mu rozpromieniała...
— Czemu pani, co tak pięknie mówić umiesz... nie odzywasz się nigdy... przy mamie. Doprawdy! ja w niej także odkryłem dziś drugą, nie znaną pannę Julię.
Zarumieniło się dziewczę i cicho szepnęło.
— Przy mamie, nam mówić — nie wolno — ale — przyznaj mi się pan, jak mu się druga podobała?
— Bardzo! — zawołał Oleś.
Spojrzeli sobie w oczy, długo jakoś, i Julka w końcu spuścić je musiała. Oleś patrzał aż do głębi jej serca, zdawało się jej że z niej wszystko wyczyta, i zlękła się.
— Dziękuję panu — zaczęła po chwili — ja bo nie mam szczęścia do ludzi. Dobrze to choć na chwilę na kimś lepsze uczynić wrażenie.
— Dla czegóż na chwilę? — przerwał mocno zajęty Oleś...
— Bo — bo — pan jutro myśleć o tem nie możesz...
— Pani mnie nie znasz — przerwał obrażony Aleksander — albo raczej znasz tego gorszego... Ten drugi lepszy jest, stały, i co raz mu się podobało, to zamyka w sercu i nosi.
— Bo proszę pana! w tem sercu tak być musi pełno... i tyle tam spoczywa... nieboszczyków... że mi by tam przebywać było straszno...
Rozśmiał się słysząc to Oleś, ale go rozmowa w istocie tak oczarowała — bo się w tej milczącej i zaspanej Julce, nigdy tyle życia nie spodziewał — że się żywo do niej zbliżył.
— Panie Aleksandrze... zawołała... proszę zdala, bo ja za pana burę dostanę...
I spoważniała.
— Jakto? czyżby St. Flour miała ją zdradzić?...
— O, nie ona! to moja dobra przyjaciółka — szepnęła Julia, i wskazała oczyma na ks. Maryana. St. Flour mnie kocha trochę — wyjątkowo... i zdaje mi się — dodała może nie bez pewnej intencyi, że dla mnie gotową by była... nawet się na burkę narazić... Ja w niej mam zupełną ufność.
Te słowa poparte wejrzeniem, były jakby skazówką drogi, którą można się było udać... gdyby... gdyby ktoś życzył sobie!! Oleś to zrozumiał...
Zawiązywał się w ten sposób jakiś stosunek... który mógł sięgnąć daleko. Julia oddawna milcząc kochała się w Olesiu... byłaby może pozostała ze swą dziewiczą miłością w sercu zamkniętą, gdyby wiadomość o przeznaczeniu ją do klasztoru, nie doprowadziła do rodzaju rozpaczy. Ratowała się ostatnim środkiem, na jaki instynkt i niedoświadczenie naprowadzić ją mogło.
Gotowa była na wszystko — dla — Olesia — i dla uniknięcia wiekuistego więzienia. Oleś, który pobudek widzieć nie mógł, przypisywał to troszeczkę zalotności, a wreszcie własnym przymiotom...
Od niejakiego czasu dawszy za wygraną miłościom, których wiele przebrnął takich, że tylko niesmak zostawiły mu po sobie, mając się za wystygłego i rozczarowanego, zdziwił się niesłychanie, gdy mu serce zabiło, i w piersi rozbudziła się znowu... ta szczęścia nadzieja, która sama jest już szczęściem... St. Flour zadługo się zagadawszy z księdzem, wróciła właśnie do stolika. Julka poszła patrzeć w okno, — potrzebowała ostygnąć, tak była rozgorączkowaną — powtarzała sobie ciągle. — A! czy też on mnie zrozumie?
Oleś tak dobrze chwycił ostatnią alluzyę, iż natychmiast przystąpił do pani St. Flour, i począł z nią rozmowę bardzo żywą.
— Nie bierz mi pani tego za złe i nie tłomacz fałszywie — odezwał się tajemniczo — ja potrzebuję z nią pomówić na osobności i mam się jej z czegoś zwierzyć.
Żartobliwa francuzka pokręciła główką.
— Zmiłuj się pan! czyżbyś się miał we mnie zakochać? — zawołała wesoło... A! to by mnie niesłychanie uradowało...
— Rzecz jest bardzo seryo... ale...
— Ale czyż pan seryo być umiesz?
— Umiem, gdy seryo coś czuję — dodał Oleś; — daj mi pani jakie rendez-vous... na miłość Bozką...
— Żegnaj się pan — przeprowadzę go do krzyża... śmiejąc się i żartując...
Rozkaz został spełniony. Oleś wyszedł, pożegnawszy szczególniej Julię, którą znalazł jeszcze stojącą w oknie, i ścisnąwszy jej rękę, szepnął śmiało...
— Mogę mówić z St. Flour... o... o pani?...
Julia wzrokiem i skinieniem głowy odpowiedziała...
Zaciekawiona francuzka czekała w ganku.
— Spalę się z ciekawości! — wołała.
— Zapobiegając tej combustion spontannée — rozśmiał się Oleś — zaczynam natychmiast. Powiedz mi pani, proszę, jakiej osobliwej metamorfozie uległa panna Julia? — z tej poczwarki motyl się rozwinął.
— A! pan to znajdujesz!
— Tak jest — i zajęła mnie tak żywo, że — że...
St. Flour w ręce aż uderzyła...
— Ale czyż to być może, czy to być może?
— Przysięgam pani, żem w niej zakochany. Zbierało się na to długo — i miłość jak pożar co tli nim wybuchnie nagle objęła mnie...
— Mówisz pan jak stary romans XVIII-go wieku — odezwała się francuzka — c’est mauvais genre, c‘est usé.
— Słów nie dobieram.
— Zatem jeżeli to jest miłość, a pan mnie zaszczycasz swem zaufaniem... muszę mu smutną zwiastować wiadomość, że... że z tego nic nie będzie!!
Posmutniała St. Flour, i mówiła dalej seryo bardzo.
— Biedną hrabiankę matka przeznacza do klasztoru... Ja, ksiądz Maryan, i wszyscy co ją otaczają, mają polecenie namawiać, skłaniać, a raczej wmawiać w nią, że powinna zostać zakonnicą; ona zaś, wolałaby śmierć niż wieczne więzienie. Dodajmy, nie mając potrzeby taić tego, że pan u hrabiny nie jesteś w szczególnych względach.
— A! to wiem.
— Że pannę Julię chcą wykwitować z posagu szczęśliwością kontemplacyjną, że pan...
— Że ja jestem zrujnowany — wtrącił Oleś.
Coś podobnego musiałaś pani chcieć powiedzieć, obwinąwszy w bawełnę? nieprawdaż, to logicznie tu musiało przyjść.
— Mniejsza o to — kończyła francuzka — ale to najgorzej, że gdybyś pan się szalenie zakochał, a panna Julia była mu wzajemną przypadkiem...
— Tak! przypadkiem! — rozśmiał się Oleś — byłoby to chyba — przypadkiem — ale — kończ pani...
— Musielibyście chyba chwycić się ostatecznych środków, bo inaczej...
Aleksander z głową spuszczoną szedł przez chwilę milczący.
— Kto to może przewidzieć jak się tam sercowe sprawy złożą — rzekł; — ja ufam że pani jesteś dobrą, litościwą, szlachetną... przyjaciółką, i że — au risque et peril narażenia się tej nieznośnej hrabinie (bo ja jej uczucia jakie ma dla mnie z nawiązką oddaję) pani — byś nam dopomogła.
St. Flour głową potrzęsła...
— Zobaczemy — rzekła — ależ najprzód trzeba żebyście się szalenie kochali, tobym przynajmniej miała przyjemność ogrzać się przy ogniu waszym... a Julka... Julka... jest miłą, dobrą... ale chłodną i nie rozbudzoną...
Oleś podał jej rękę, unikając odpowiedzi, właśnie się zbliżyli do krzyża...
— Bądź pani dla nas... dobrą! — rzekł.
— Jakto już — dla nas? — spytała francuzka — dla nas?...
— Przypuśćmy że ja się mylę... no — bądź pani dla mnie — dobrą... i nie odmawiaj mi.
— Zgoda, ale trzeba żebyś się szalenie kochał! ja tak dawno nie widziałam szalonego kochania — a to mnie odmładza! — śmiejąc się rzekła St. Flour.
Oleś cały poruszony siadł do idącego za nim powoziku... Francuzka zdziwiona, roztargniona, powoli do pałacu. Hrabina miała migrenę, ks. Maryan poszedł był szukać Emila, który bodaj czy się nie puścił do pięknej córki leśniczego... Julia sama była w salonie. Widocznie oczekiwała poruszona, niespokojna, na powrót francuzki, która zmierzyła ją wzrokiem ciekawym, niedowierzającym, zdziwionym...
— Zagadałam się z tym zabawnym panem Olesiem — odezwała się francuzka, i anim się spostrzegła jak zawędrowałam z nim do stóp krzyża... Co to za miły człowiek, gdyby miał statek...
— Ja znajduję — szepnęła Julka — że on i bez statku jest miły...
— Podoba ci się?
Hrabianka nie zawahała się chwili, rzuciła się na szyję francuzce, z prawdziwie dziecinną otwartością, szepcząc jej do ucha...
— Ja go kocham!!
St. Flour, która miała się zawsze za nadzwyczaj przenikliwą, dowiadując się o tej miłości, która jej z pod nóg wystrzeliła nagle... uczuła się upokorzoną, zawstydzoną... osłupiałą...
Załamała ręce, podniosła głowę...
— Dzieją się rzeczy! — zawołała — o których człowiek nie marzył... Jakże się to stało? Ależ — ja cię z oka nie spuszczałam na chwilę, ja słyszałam bicie twego serca? Zkąd? kiedy to przyszło? gdzieżeście się spotykali? na Boga! ja drżę.
— W salonie! — odparła Julka — nigdzie więcej — miłość zbudziła się we mnie dawno... ale on! on! trzpiot!
— On się w tobie kocha! sam mi wyznał! — krzyknęła francuzka.
Julka rzuciła się jej powtórnie na szyję — i — osłabła...
Przestraszona St. Flour głowę zupełnie straciła, lecz to pół-omdlenie trwało też pół chwili. Julia obudziła się płacząc i szczęśliwa...
— Chodźmy na górę, moja St. Flour... chodźmy na górę — ja potrzebuję ochłonąć...
I obejrzawszy się ostrożnie, czy ich kto nie podsłuchiwał, wymknęły się do swoich pokojów.


VIII.

Tak zwany Micio — ów obywatel osiadły na kraju Parzygłowów, i czatujący w swym dworku na przejeżdżających, aby dzionek zabić jakkolwiek — stał właśnie w ganku, podparłszy się w boki, i podśpiewując starego, bardzo starego mazurka, rozglądał się po wesołej okolicy. Zdaleka można było pana Mieczysława Abdanka wziąć za młodego jeszcze człowieka. Trzymał się bardzo prosto, nosił bardzo starannie, włosy farbował regularnie na barwę ciemno-kasztanowatą, z połyskiem rudawym, wąs mu zakrywał dosyć zręcznie niedostatek zębów, i niedostateczność wprawionych za tanie pieniądze surrogatów, twarz miał rumianą, oko wesołe, humor dobry, okrągły, piękny brzuszek dodawał mu powagi, nie ujmując rzeźwości i nie psując bardzo talii, którą zachować się starał...
Miał przytem pan Mieczysław Abdank ten przymiot, konserwujący znakomicie, że z siebie był zawsze ostatecznie rad, choćby największe popełnił głupstwo. Po zaledwie chwilowem namaszczeniu, do którego czoło nawet nie było nawykłe, rozchmurzał się wnet, podśpiewywał... i puszczał w niepamięć przyczynę niepotrzebnej zgryzoty.
Jakeśmy mówili, żył Micio na ostatkach straconej fortuny, ale wesoło i pańsko — kobiety go jeszcze animowały — nie mógł, ani myślał się żenić, lecz gdyby go która była zechciała pochwycić, gdyby się nastręczała okoliczność, ręczyć nawet za to nie było można. Tymczasem, miło mu było popatrzeć w oczy, piękną rączkę ucałować, i choć udawać młodego...
Tego dnia Micio spodziewał się na wieczornego wiseczka, księdza kanonika Hamerskiego, obiecał mu się Oleś wesoły... myślał a nuż kto się trafi niespodziany? Zawsze wist we trzech, z dziadkiem, był już zapewniony...
W kredensie nastawiono samowar — lada chwilę, kanonik powinien był nadejść... W niedostatku innego zajęcia, Micio śpiewając mazurka, ołowianym grzebykiem, który miał własność włosy czernić, pracował około pozostałości wegetacyi na głowie i wąsach... Myśl jego błąkała się po „niwach “ przeszłości!...
Gdy zdaleka pokazał się oczekiwany Oleś, Micio mu ręce wyciągnął i zawołał.
— A bywajże — bywaj — miły gospodynie!
Ale ów Oleś wlókł się jakby nie swój, szedł z głową spuszczoną, kwaśny.
— Co ci to jest? złoty chłopcze, co ci jest? czy nagniotki?
— Gdzie tam — życie mnie nudzi — począł witając się gość i siadł rozparłszy się na lawie w ganku... życie mnie okrutnie nudzi... Czegoś mi brak, jakiegoś żywiołu do egzystencyi?
— Naprzykład?... czyżby pieniędzy? — spytał gospodarz — to głupia rzecz w sobie, ale bez nich...
— To podrzędna rzecz — rzekł Oleś — pieniądze, kto ma rozum, zawsze mieć będzie. Ja ich mam mało, ale mi starczy... Długi nie drapieżne... a wierzycielom się zdaje, że ja dla nich powinienem się ożenić bogato... Wszystko to znośne, ale sam proces życia jest smutny.
— Bo — moja duszo — odezwał się przekwitły Micio, — bez kobiet życia nie ma, a ty skazany jesteś patrzeć na starą ochmistrzynię, i na wiejskie dziewczęta, które tylko Fryderykowi II mogły się znośne wydawać.
Oleś ziewnął i popatrzał na mówiącego.
— Wiesz, że może masz słuszność — pismo święte powiedziało. Vae soli! to prawda.
Micio westchnął mocno.
— Gdybym był w twoim wieku! — rzekł krótko. Ta przegrywka do rozmowy, nie doprowadziła jednak do rozwinięcia tematu w ten sposób, jak się obiecywał.
Od kobiet w ogólności, względem których każdy z nich miał teoryę oddzielną, przeszli do pojedyńczych indywidualności. Micio, który był starszy niż się przyznawał, wspomniał o zmarłej pani Wilskiej, dobrej, cichej kobiecie, która miała być z mężem bardzo szczęśliwą, a była tylko spokojną.
— Szanuję waszego kuzyna, kochanego Adzia, ale to był bałamut całe życie. Szczęściem żona tego nie przypuszczała...
Zniżył się do ucha Olesiowi.
— Ty tam częściej bywasz i stosunki te znasz lepiej — rzekł mu na ucho, ale, wszak to stary romans jego z hrabiną?... Cóż teraz będzie? jak ci się zdaje?
— Mnie się zdaje, że teraz, gdy romans powinienby się skończyć Sakramentem... właśnie się rezerwie — rzekł Oleś; — Adzio ma słabości ludzkie... zechce się ożenić z osobą młodą i puści na nowe szczęścia experymenta, zamiast staremi zadowolić. Zresztą i hrabina...
— Nieodgadniona to istota — rzekł Micio — tak świętobliwa, skromna, dla drugich surowa, tak w salonie pilnująca, aby dwuznacznego przy niej nie wymówiono słowa... a... dużo by o jej przeszłości powiedzieć można... ho! ho!
— Ale — ale — przerwał Oleś — zdaje mi się, że oprócz słabości dla Wilskiego... która, zresztą, mogła być w gruncie najniewinniejszym stosunkiem przyjacielskim.
Micio począł się śmiać w głos, ale tak, że się wziął za boki... i Oleś popatrzywszy nań zamilkł...
— Ja pamiętam jeszcze te czasy — począł, gdy się śmiech uśmierzył, kiedy panna Marya była w domu rodziców... a nikomu się ani śniło, by córka ubogiego szlachcica, który z biedy rzucił się do służby — mogła wyjść za hrabiego. Była cudownie piękną, bo i do dziś dnia jeszcze, można powiedzieć, że u nas piękności gasi wszystkie... Naówczas, naówczas... aleście pewnie o tem słyszeli.
— Nic a nic! możem zresztą i słyszał, a tak mnie to obchodzi mało, żem zapomniał — rzekł Oleś.
— Ojciec wziął do domu ubogiego chłopaka dla lekcyi muzyki, niejakiego Zellera. Rodzice jego tu mieszkają, i... ale o tem później powiem. Chłopak zawiązał romans z panienką, a musiało tam zajść coś groźnego, bo go z domu wypędzono; mało kto wiedział o awanturze. Najzabawniejsza rzecz, że rodzice Zellera zaparli się go, muzyk w świat powędrował, nie było go lat dwadzieścia i wrócił teraz (ale o tem już wiesz) kupuje tu klucz Owsiański.
Oleś słuchał na pozór obojętnie.
— Coś mi o tem mówiono, ale o jego romansie z hrabiną, nie słyszałem. Sądzę, że to ktoś dokomponował, aby powieść zaokrąglić.
— Zmiłuj się — wtrącił gospodarz, ale ja przypominam sobie, gdy się to stało... pamiętam jak na ucho szeptano... jak panna długi czas nawet się w kościele nie ukazywała...
Mówiąc usiadł Micio na ławce obok gościa i zapalili cygara.
— Gdy się tu wieść rozeszła po miasteczku, o cudownem zmartwychwstaniu Zellęra i jego milionach, okrutnie byłem zaciekawiony. Żyję tu oddawna, jak wiesz w tej dziurze, w Parzygłowach, o kilkaset kroków od starych Zellerów, ale ich widywałem tylko w kościele i zdaleka, nie szukałem znajomości wcale. Nie można przewidzieć wszystkiego? któż się mógł spodziéwać tego powrotu syna marnotrawnego z portfelem pod pachą? Dziś wszyscy, co sobie Zellerów lekceważyli, nie mogą się odżałować..
— To zabawne dosyć — rzekł Oleś.
— No ja — jak ja — nie są to ludzie mojego świata — ciągnął Micio, — ale kanonik, poczthalter i tutti quanti zawsze w obawie, aby ci ubodzy ludzie nie potrzebowali jakiej pomocy, stronili od nich — dziś — gdy przyszło dworować im, strasznie nie zręcznie zmieniać ton i sposób życia. Z Zellerem radbym się poznał, bo juściż gdy się takiej fortuny dorobił, musi być przyzwoity człowiek... ale — nie idzie mi... Brata jego professora trochę znam... z tym co wrócił jeszczem się nie zetknął...
Ciekawaby jednak rzecz była przypatrzeć się szczęśliwcowi.
Oleś popatrzał na gospodarza, i — ziewnął po raz trzeci czy czwarty.
Kanonik obiecany nie nadchodził: gospodarz, chcąc gościa zabawić, ciągle prawił o Zellerach i zakończył śpiewką zwykłą.
— Otóż to tak, mości dobrodzieju — takie czasy; szlachta i panowie z panów, my, cośmy byli tego kraju jedynymi właścicielami, schodzimy na dworki... jak o to — ja, a mieszczanie i plemię izraela kupuje dobra i rozsiada się szeroko!!
Oleś był w humorze kontradykcyi.
— Mój drogi panie — odezwał się — zastanów się proszę, kto temu winien, czy nie my co się dajemy depossedować przez lekkomyślność i nieumiejętność gospodarowania? Cóż tamci winni, że mają więcej rozumu, więcej pieniędzy i statku?
— Ja także jestem na skraju — dodał — i lada chwila mogę się wyprzedać z musu. Być może, iż mój dawny arendarz kupi ojcowiznę moją, ale nie będę go o to obwiniał. Za stary już jestem, żebym zmienił obyczaj, widzę na czem się to kończy — ananke! nie ma na to ratunku.
— Et, co to mówić! — odezwał się Micio posępnie gniewny — dla tego żeśmy nadto byli — poczciwi!!
Oleś się śmiać począł.
— I flejtuchy! — dodał.
Kanonik właśnie nadchodził.
Była to postać imponująca, na którą spojrzawszy poznał każdy łatwo, że wysoko się nosił i strzegł pilno, abym takim się okazał, jakim chciał być dla ludzi.
Wyprostowany, ubrany wytwornie prawie, z głową podniesioną do góry, z twarzą poważną i miłościwie uśmiechniętą, ks. Hamerski szedł zwolna, podpierając się piękną laską z główką złoconą. Na nogach miał trzewiki świecące i pończochy fioletowe, u sutanny guziczki karmazynowe, na szyi, nigdy go nie opuszczającego distinctorium. Twarz dosyć piękna, mało mówiąca, z oczyma nieco przymrużonemi, miała przybrany i nigdy z niej nie zchodzący wyraz tajemniczej wyższości... W ruchach widać było rozmysł i długoletnie nawyknienie do występowania.
Człowiek był cały kunsztownie wyrzeźbiony z materyału, który już widzieć się nie dawał. Rodzice ks. Hamerskiego musieli być ludzie ubodzy, ojciec rzemieślnikiem, syn właśnie nadawał sobie ton i pozory innego pochodzenia, aby zatrzeć to nieprzyjemne, choć zaszczytne wspomnienie.
Ksiądz Hamerski szedł bardzo powoli, jakby czuł i pamiętał że nań ludzie patrzają; zbliżywszy się do ganku, ujął z lekka ręką kapelusz i z uśmiechem pozdrowił siedzących w ganku. Dobył złoty zegarek z za sukni i pokazując go Miciowi odezwał się:
— Wszak nie spóźniłem się?
Abdank wyszedł na powitanie, szyderski Oleś, który nie lubił ludzi zadających sobie pracę wiekuistego wstępowania; skłonił się zdala, niezbyt okazując radości ze spotkania. Kanonik tymczasem wchodził na ganek, otrzepując chustką pył z trzewików i sukni.
Samowar już był podany, udali się więc wszyscy do jadalnego saloniku, zawieszonego ocalonemi z rozbicia autenatami gospodarza. Cały też sprzęt tak tego pokoju jak domu, był widocznie z dawnych czasów i ze wsi przywieziony. Nadawało to dworkowi fizyognomię poważniejszą i bardziej zajmującą, niż by po jego powierzchowności spodziewać się można.
Z ks. kanonikiem rozmowa łatwą nie była — nie dawał przy sobie mówić o wielu rzeczach, a sam odzywał się z dyplomatyczną oględnością, nigdy żywszym wyrazem nie zdradzając swojego zdania. Oleś zaś, niedobrana para miał naprzód ducha przekory, potem wstrzymywać się nie dał od tego co mu, jak powiadają ślina do ust przyniosła. Na gospodarza więc przypadało posłannictwo nader ciężkie harmonizowania tych dwu dyssonansów. Czuł on to, lecz największą nadzieję pokładał w wiseczku, bo przy kartach milczenie jest naturalnem, a rozmowa ograniczoną atutami i renonsami...
Tymczasem herbatę zapijano. Nie było przedmiotu do rozmowy, oprócz Zellera, o którym kanonik nie chciał wcale się rozgadywać.
— Rodzice starzy — rzekł — ludzie godni, inaczej powiedzieć nie można. Myśmy ich widywali zawsze... Żyli oni dobrowolnie osamotnieni, i tego rodzaju życia zapewne nie zmienią. Rodzina uczciwa, pracowita... Najmłodsza córka guwernantką u baronostwa Z...
— O tę, widywałem tu — odezwał się Micio, — panna bardzo ładna i rezolutna. Znać energię w niej.
— Tak, jak w nich wszystkich — dodał kanonik, inaczej powiedzieć nie można, professor... bardzo, bardzo godny człek... druga siostra za radzcą... też, mości dobrodzieju — też...
Kiwał głową poważnie.
— Że teraz cała rodzina się wydawać będzie wzorem cnoty i że w niej dziwnych się przymiotów ludzie dopatrzą — wtrącił Oleś, o tem na chwilę nie wątpiłem.
Kanonik się zarumienił.
— Ja nigdy, nigdy inaczej nie utrzymywałem — dodał. — Ludzie bogobojni — staruszka, choć chora na nogi, w święta się kazała wozić do kościoła, to też Bóg jej to nagrodził.
Od Zellerów przeszła rozmowa na Wilskich, kanonik począł wynosić cnoty nieboszczki; a że się wyczerpywał przedmiot, schylił się nieco ku gospodarzowi i z namaszczeniem odezwał się głos zniżając.
— Wielką to jest pociechą w tych czasach niewiary i zepsucia, gdy widzimy w niektórych rodzinach przykłady krzewiącego się religijnego ducha. Niech to zostanie między nami... serce się moje rozradowało niewymownie, gdy mi ksiądz Maryan się zwierzył, że jedyna córka hrabiny Maryi... hrabianka Julia ma dziwne, nadzwyczajne powołanie do zakonu, i matka się jej nie sprzeciwia.
Oleś, który właśnie herbatę dopijał, zachłysnął się, zdumione oczy zwrócił na kanonika z natężeniem i ramionami ruszył. Postrzegł to ks. Hamerski.
— Czy waćpan dobrodziej, co w tym domu bywasz, nie uważałeś tego?
— Ja? — rzekł Oleś — nietylko żem tego nie widział, ale jestem prawie pewny, że to się chyba ks. Maryanowi przyśniło.
Kanonik z politowaniem pewnem uśmiechnął się.
— Z tego co mi szanowny kapelan hrabiny mówił, wnoszę — dodał — że rzecz jest pewną i opartą na faktach.
— Przed faktami — rzekł Oleś szydersko trochę — nie pozostaje mi jak skłonić głowę i milczeć.
W istocie skłonił ją, podniósł, zaczął patrzeć w sufit, i poprosiwszy o pozwolenie zapalenia cygara, wstał przechadzać się po pokojach.
Kanonik pozostawszy z Miciem, począł obszerniej rozpowiadać, o wyszpiegowanych nowych modlitwach hrabianki, o jej mortyfikacyach, o klęczeniu w kaplicy, postach i t. p. Gospodarz słuchał milczący. Tym czasem Oleś kwaśny, szukając roztargnienia ze swobodą sobie właściwą, puścił się z cygarem od dworku ulicą, która wiodła do szosy, tuż przechodzącej.
Wieczór już był — w oddaleniu turkotał i dźwięczał powóz; przechadzającemu zachciało się zobaczyć, kto też jechał. Zdala już poznał powóz i konie Wilskiego i stanął na przesmyku. Gdy się zbliżył kocz, krzyknął — Stój! i podszedł do kuzyna.
W istocie on to był, w grubej żałobie i zamyśleniu powracający do domu. Zobaczywszy Olesia wychylił się pytając.
— Co ty i u robisz?
— Piję herbatę tu u Abdanka i za nią się wypłacając, będę musiał z nim i z kanonikiem grać w wista z dziadkiem. Herbata na stole — wstąp.
Wilski się zamyślił.
— Na prawdę — rzekł — winienem Miciowi nawet odwiedziny i podziękowanie, że zjechał na ten smutny obrzęd.
— Wstąp-że na chwilę!
Kazano koniom pozostać na szosie, a Wilski dał się namówić i poszedł do dworku. Radość była wielka, gospodarz ściskał niezmiernie gościa tak miłego, posadzono go do herbaty.
— Wiesz, że i ja ci bardzo dziś tu rad jestem — odezwał się Oleś po pierwszych kilku obojętnych frazesach. — Proszę cię, wszak to nagle jak ospa, okazało się u hrabianki Julii (tak utrzymuje ks. Maryan i ks. kanonik tu przytomny), powołanie gwałtowne do stanu zakonnego. Ty, jako opiekun długoletni, coś byś przecie o tem wiedzieć powinien.
Wszyscy mieli oczy zwrócone na Wilskiego, który, przypominając sobie zwierzenie hrabiny, zmieszał się nieco i potrzebował namyśleć z odpowiedzią.
— Coś — o tem słyszałem już — rzekł nieśmiało, ale uważam to za — zbytnią może matki obawę. Zresztą, nie wiem jeszcze... Od śmierci żony mojej, z którą bywałem u hrabiny — co mi bolesne przywodzi wspomnienia — nie byłem teraz jeszcze u niej. Nic nie wiem.
Oleś coś zanucił.
— Słyszałeś jednak...
— Coś, głucho...
— A mnie mówił o tem ze szczegółami ks. Maryan, który słyszał o tem od matki, zatem z najlepszego źródła — rzekł pośpiesznie ksiądz Hamerski.
Nikt się nie sprzeciwiał, Wilski pił herbatę.
— Dla czegóż by to albo dziwić miało, lub wydawać się nie właściwem? nalegał kanonik.
— Nikt z nas nie utrzymuje — z lekką ironią odpowiedział Oleś, ażeby to niewłaściwem było, jeżeli jest istotne powołanie. Klasztor ma swe przyczyny bytu, rodzą się doń ludzie w pewnych danych stosunkach społecznych... i ci go potrzebują. Lecz, przyznasz księże kanoniku, że gdyby kogo chciano przymuszać aby wstąpił do zakonu, ani on by z niego nie miał pociechy, ani skazanemu nie wyszłoby to na dobre...
— A któżby przymuszał? przecież nie matka córkę! — zawołał kanonik.
— Ja też o to nikogo nie posądzam — mówił Oleś — myślę że to chyba chwilowa fantazya, kaprys lub nieporozumienie, które się wyjaśni. W każdym razie, możemy być spokojni, mając oto opiekuna przed sobą, który nad tem czuwać będzie.
Oleś spojrzał na Wilskiego, ale ten unikał dalszej rozmowy, kanonik tylko ujmował się w ogóle za klasztorami, bo mu się zdawało, że je atakowano; po chwili jednak widząc, że o tem nikt nie myśli — zamilkł, otrzymawszy łatwe zwycięztwo. Wtem Micio począł nalegać, aby złożyć choć jeden tur wista we czterech. Słabo się temu opierał gość, konie mogły postać na szosie, przeniesiono się więc do drugiego pokoju, gdzie już stolik, świece, karty i kredka leżała nagotowana. Służący gospodarza pilno zawsze czuwał nad tem i nad nową talią do gry, od której podatek pobierał.
Zaczęto przy grze o czem innem. Wilskioświadczył, że się spotkał wypadkiem w austeryi z Zellerem, który wracał z nowo nabytego majątku — i sam szukał znajomości z tak interesującym ze wszech miar człowiekiem. Ciekawość odmalowała się w oczach wszystkich, i poczęty wist o mało na tem nie szwankował.
— Zmiłuj się, toś szczęśliwszy od nas wszystkich! jakżeś go znalazł? jak wygląda?
— Powierzchowność bardzo prosta — rzekł Wilski — twarz podstarzała i zmęczona, nieco z cudzoziemska wygląda i znać w nim kogoś, co za biurkiem spędził życia część znaczną...
Zresztą... bardzo miły, bardzo przyzwoity, bardzo słuszny człowiek!
— A byłem tego pewny — skonkludował Micio stary — kto się majątku takiego dorobił, musi w sobie mieć coś niepospolitego.
Oleś wybuchnął śmiechem i przepuścił renons.
— Kochany gospodarzu — zawołał — hołdujesz przesądom, ja utrzymuję, że kto majątek traci, ten coś niepospolitego ma w sobie, choćby odwagę pójść z torbami i umrzeć pod płotem.
Kanonik ze swojego stanowiska, zapatrując się na kwestyę, wszystko odniósł do Boga i Opatrzności.
Jakoś i gra i rozmowa i humory osób dnia tego, nie mogły się rozwinąć swobodniej i weselej. Oleś, zwykle wesół, coraz był kwaśniejszy i bardziej podrażniony, bił swoje własne lewy i skarżył się na ból głowy. Ziewał spazmatycznie, co kanonika nabawiało także ziewaniem nieprzyjemnem. Gdy Wilski się ruszył do odjazdu, Oleś posunął się za nim i oświadczył, iż musi spocząć, bo czuje nadchodzącą migrenę. Kanonikowi z gospodarzem radził staropolskiego maryasza do puli. Napróżno starano się go powstrzymać, nie dał się, wyszli razem z Wilskim, a zaledwie kilkanaście kroków odeszli, Oleś zagadnął kuzyna.
— Nagłe powołanie panny Julii jest zagadką, którą zły stan interesów hrabiny i jej miłość dla tego poczciwego dudka Emila, przyszłego dziedzica imienia hrabiowskiego — tłomaczą — ale ty jesteś opiekunem, i — spodziewam się, że zapobiegniesz, aby się nie stała ofiarą.
— Wszystko to jeszcze... niepewne, niejasne — odparł Wilski zmięszany.
— Jedź do hrabiny — nalegał Oleś — nie byłeś u niej oddawna — rozpatrz się...
— Zbieram się jechać ciągle, mówił opiekun spiesząc do powozu... ale nie wiesz (tu westchnął) jak mi ciężko teraz... tam bywać, gdzie niedawno z moją biedną zmarłą uczęszczałem...
Westchnął, Oleś nic nie odpowiedział... długo.
— Masz obowiązki — dodał — przemożesz się. Dobranoc.
To mówiąc pożegnał go, ręce włożył w kieszenie i wolnym krokiem pociągnął ku miasteczku. Towarzystwo Micia i wist wcale go nie rozbawiły, podrażnionym się czuł i złym prawie... myślał o Julii i sam się gniewał na siebie.
— Dałem bo się wziąć takiemu podlotkowi! — mówił w duszy.
Lecz wnet to usposobienie ustępowało innemu, czulszemu, i pan Aleksander, jak gdyby dziesięć lat miał mniej, rozmarzał się, rozpamiętywając wdzięk młodej dzieweczki, z całą naiwnością dziecięcą, pierwszą miłością serca zaledwie rozkwitającego, rzucającą się ku niemu... — Wyżyty, znudzony, nie jestem godzien — myślał.
Kłócił się tak z sobą wracając do miasteczka, gdzie u Kurzej-piętki stały jego konie, gdy niespodziane:
— Dobry wieczór!
— Dobry wieczór! — dwoma głosami wyrzeczone, prawie go przestraszyło. Stanął jak ze snu przebudzony. Znajdował się właśnie naprzeciw poczty, i na ławce zobaczył siedzących, używających wieczora i pyłu z gościńca, państwa Paździerskich oboje... Poczthalter jak zawsze strojony był i zamaszysto wyglądał, a pani, choć nieubrana i w wieczornym mroku, świeciła prześlicznemi czarnemi oczyma. Były to oczy, jakich Oleś nigdy nie widział w życiu, godne studyum psychologa, oczy ogromne, błyszczące, jasne, osadzone w powiekach rzeźbionych cudnie, z rzęsami tak długiemi, że cień rzucały na nie; oczy hurysy, oryentalne jakieś — wyjątkowe... przepyszne, a nieme... Ile razy się z niemi spotykał pan Aleksander, zawsze sobie zadawał pytanie, czy one nie były szklane, kamienne... lub z jakiegoś kruszcu nadziemskiego...
Paździerscy oboje, o ile wysoko się nosili względem passażerów pocztowych i obchodzili z niemi ostro, a nielitościwie, o tyle znowu z obywatelstwem sąsiedzkiem starali się być grzeczni, aby stanąć na stopie przyjacielskiej. Paździerski zapraszał chętnie na cygaro i herbatę, a ona sama, choć najczęściej nieubrana i zmuszona chować rączki, których umywać bardzo nie lubiła, wychodziła też do gości, szczególniej skłonnych do uwielbiania jej wdzięków.
Była to osoba, mimo swych oczu czarnych, charakteru flegmatycznego, małomówna, wejrzeniami zastępująca rozmowę — i nie lubiąca żadnego zajęcia, którego, jak utrzymywała, niepotrzebowała też, bo do tego miała przecie sługi. Oboje starali się zawsze okazać zamożność swą, i blizkie przejście do stanu obywateli wiejskich, do którego wzdychali.
— Już choćby z listem na dzierżawę — mówiła mężowi poczthalterowa — a to na tej poczcie, z tem tałałajstwem... w tym niepokoju... to choć umierać...
Życzeniem dobrego wieczoru pochwycony pan Aleksander — stanął.
— Pan dobrodziej pewnie od sędziego?
— A tak — rzekł Oleś — głowa mi się u wista rozbolała.
— Możeby herbaty z cytryną — odezwała się słodkim głosem pani Paździerska... jest bo gotowa...
Oleś się zawahał.
— Niech pan sprobuje — dodał poczthalter — szelma jestem, że moja żona robi tak herbatę jak nikt... A już... jak ono jest tak jest, popatrzeć też na moją żonkę — rzekł figlarnie — i to coś warto...
Żona mu dała klapsa...
— Dajże bo głupstwom pokój.
— Od wpatrzenia się w oczy pani — rzekł rozdobruchany jakoś Oleś — głowa się jeszcze gorzej może rozboleć...
Pani Paździerska poprawiła się na ławce, mąż rozśmiał serdecznie... Oleś dał się wciągnąć na herbatę, z cytryną i z czarnemi oczami.
Starał się o to poczthalter, żeby salon jego i dom, na obywatelski wyglądał, żona też lubiła elegancyę, oboje nieszczęściem mieli gust bardzo osobliwy... i niewybredny...
Na licytacyi kupione meble okryte aksamitem, trochę spłowiałym, zawsze w miasteczku równych sobie nie miały. Na ścianach były rozmaite obrazy, wizerunki i fotografie, a zwierciadło nad kanapą rozmiarami swemi obudzało w pocztylionach zdumienie. Dla upięknienia go u góry była muślinowa draperya, której piękne fałdy, pył postarał się uwydatnić. Nie mówię nic o firankach, na złocistych kijach i złotem świecących rączkach, stoliki, etażerki, konsola, — tak były zastawione porcelaną, iż zdawały się uginać pod ciężarem jej. Była tam owa słynna osóbka płci pięknej, w chwili, gdy zabierając się do snu, zabezpiecza się od napaści zdradliwej stworzeń natrętnych i — pod kloszem — piesek szklanny, i maseczka w kształcie ananasa, i baranek, który na Wielkanoc przenosił się do święconego, i różne artystyczne motywa, najrozmaiciej wykonane...
Pani Paździerska słusznie chlubiła się przyozdobieniem tego pokoju — miała bowiem w urządzeniu go udział największy. Ona z Warszawy przywiozła dwa bukiety kwiatów robionych, stojące na kominie pod kloszami, jej gustem był wybrany zegar bronzowy, na którego szczycie pasterz i pasterka, odegrywali scenę z jakiejś sielanki.
Dywan leżał na podłodze. Zwykle zakładano go, aby się nie pylił, i aby nogi profanów nie ścierały barw jego świeżych. Paździerski jednak wszedłszy, natychmiast go powyciągał, bez względu na stan butów gościa, którego przyjmował...
Sama pani siadła na kanapie, przy haftowanej poduszce, koniecznie wymagając od Olesia, aby zajął przy niej miejsce... Poczthalter huknął przezedrzwi o herbatę, gdyż żony z młodym jeszcze człowiekiem zostawiać sam na sam, nie uważał za właściwe. Był tego przekonania, że jej piękność mogła najstateczniejszego z ludzi obałamucić.
Gdy dwie świece stearynowe, poubierane w kołnierzyki zielone, stanęły na stoliku, Paździerska oczy melancholiczne zwróciła na pana Aleksandra, założyła ręce tak, aby część ich najbielsza tylko oczom była dostępna, zwróciła nań wejrzenie zabójcze i — pozostała milczącą.
Poczthalter siadł w fotelu, okazując iż umie się w nim rozłożyć po pańsku... i zabrał się do rozmowy za dwoje.
— No, co, panowie obywatele — mówicie na tych Zellerów...
— Ale prawda, Zellerów! — powtórzyła żona.
— My, nie mówimy nic, bo nie wiemy tak jak nic — rzekł Oleś.
— To prawda — ciągnął Paździerski — bo my, co tu mieszkamy niemal przez ulicę od nich — a żeby powiedzieć że ich znaliśmy, albo że nam się kiedy zamarzyło, iż to tak wyrośnie! — jak Boga kocham, szelma jestem... nigdy!...
— Słowo honoru, nigdy — dodała pani z czarnemi oczyma — nigdy.
— Jednakże państwu oni trochę bliżej być musieli znajomi — rzekł gość.
— Toć, zapewne — mówił poczthalter, czuprynę roztargując.
Nie można powiedzieć, żeby nie byli ludzie uczciwi, owszem, długów żadnych, zawsze kupowali za gotowy grosz, ale ubogo... Mięso tam rzadko widywało się na stole. W sklepie jak cukru funt wzięli to starczył bodaj miesiąc...
Nikogo nie przyjmowali, nikogo...
— Nikogo! — powtórzyła cicho z czarnemi oczyma — nikogo.
— Ale — choć to tu nikt ich lepiej nie znał z przeszłości — ciągnął Paździerski — ale nikt, nie wyjmując ks. kanonika i jego siostry... to ja, naturalnie z mojego położenia i stosunków — wiedziałem wszystko.
— Wszyściuteńko! — potwierdziła żona. O już to Karolek... to taki sprytny...
— Nie chwaląc się, proszę pana dobrodzieja, bo cóż to? głupstwo, szelma jestem, chwalić się tam nie byłoby znowu czem — mówił poczthalter — ale tu nikt i nie domyślał się ich historyi.
— Więc — jest historya? — zapytał Oleś.
— A jakże... jakże — i ciekawa — uśmiechając się mówił poczthalter... O tem już ludzie zapomnieli dziś, że Zeller służył u hrabiów Z... Miał doskonałe miejsce... Tymczasem, że to był, słyszę, człek do rzeczy i przystojny mężczyzna — tak się zakochał w kuzynce hrabiny, a ona w nim...
W tem miejscu pani Paździerska, ponieważ o kochaniu była mowa, uznała stosownem się uśmiechnąć ku Olesiowi... oczów z niego nie spuszczając. Poczthalter zaś widząc jak żona bombarduje nieszczęśliwego obywatela, mówił sobie w duchu: — Gotów oszaleć!
Oleś wszakże bynajmniej wzruszonym się nie czuł.
— Słowem — kończył Paździerski — że do tego przyszło, iż hrabstwo go odprawili, kuzynka za niego poszła i tak musieli za tę miłość całe życie biedę klepać. Ot tobie miłość! — dodał Paździerski.
— A już też wygadujesz! — szepnęła żona ujmując się za miłość (co było jej obowiązkiem).
— Trzeba znowu im to przyznać, szelma jestem — mówił gospodarz, iż z sobą na dziś dzień żyli przykładnie i święcie... Więc co ludzie nieświadomi plotą: Zellerowie tacy owacy — a przecież młodych rodzi osoba z wysokiego domu... a no, o tem nikt nie wiedział.
Podano herbatę z cytryną. Przyniosła ją służąca, nie zalecająca się elegancyą ubioru, ani staraniem o zbytnią czystość około siebie. Poczthalterowa widząc fartuch zakasany, łokcie obnażone, bose nogi w przydeptanych trzewikach (do których sama słabość miała) dała jej znak, aby się wyniosła, co najprędzej... Nastąpiło też to z ogromnem rzuceniem drzwiami.
— Klempa! — odezwała się cicho pocztmajstrowa — ale pozostała spokojną.
Poczthalter, pełen wiadomości, ciągnął dalej nauczające opowiadanie.
— Dzieci, panie dobrodzieju — nie ma co powiedzieć że im się, okrom jednego, udały... ale, właśnie ten wisus ostatni, po którym się nikt nigdy nie spodziewał, aby co z tego było — ten pan Alfred wyszedł na milionera!! Ale się to poczęło okropnie, rodzice mało z desperacyi nie pomarli — ona sama odchorowała i po dziś dzień kawęczy... Chłopiec był zdatny do muzyki aż strach... Myśleli że z niego wirtuoz wyrośnie. Młody jeszcze był gdy lekcye począł dawać... Ojciec hrabiny Maryi — pan wie... chcąc córce dać edukacyę osobliwą; wziął go do domu... Co się tam stało — różnie mówiono — tego już nikt nie dojdzie, czy może co skradł, czy coś popełnił takiego, że go wypędzili... Rodzice go na oczy, szczególniej ojciec, widzieć nie chcieli...
— Nie słyszałeś pan co zbroił? spytał Oleś ciekawie. W tem pocztmajstrowa chrzęknęła, on sam, ruszył ramionami.
— Co to tam mówić, kiedy nikt nie wie... Znać było że się wstrzymywano — a pan Aleksander nie nalegał.
— Jak poszedł — mówił dalej Paździerski — gdyby w wodę wpadł, ani listu, ani wiadomości. Myśleli że umarł... Dwadzieścia lat czy coś.
— A pewnie? — wtrąciła pani.
— A tu nagle... wynika jak z pod ziemi... i — bogaczem całą gębą. Co pan na to mówi?
— Dziwuję się — wtrącił Oleś, którego paplanie to bawiło.
— I jest czemu — kończył poczthalter — bo, szelma jestem — na stu jeden ma takie szelmowskie szczęście.
A no — mówią, że na hamburskiej loteryi wygrał — co najprędzej być może... Pan myśli że bardzo koło niego paradnie? jak Boga kocham, nie. No, powóz, co się zowie... takiego tu niema...
Osie nalewane oliwą, pakowny... tylko ciężki — ale, sługa jeden, ubranie niepozorne, a on sam... jakby powiedzieć? przypomina zakrystyana od ks. dominikanów w Lublinie. Blady, mizerny. Teraz ciekawość, jak się urządzą. Starzy, słyszę, o ruszeniu się ze dworku i mówić sobie nie dają. Brat profesor powiada, że obowiązku swego nie rzuci. Jest na mieście pogłoska, jakoby siostra najmłodsza, co guwernantkuje, ma jechać do milionera na gospodarstwo... a no i to — niepewno.
Dziewczyna roztropna i piękna...
— Jaka ona tam piękna — oburzyła się poczthalterowa — cóż za piękna?
— Ależ przystojna i hoża...
— Gdzie zaś... wcale nie ma nic... tyle że młoda!
Ruszyła ramionami pani Paździerska.
— Pewnie jej do ciebie, żonko kochana porównywać nie będę — odezwał się poczthalter... ale brzydka nie jest.
W czasie opowiadania dopił herbaty pan Aleksander, kilka słów jeszcze zamieniono, piękna pani uśmiechnęła mu się wdzięcznie na dobranoc, i gość, trochę rozerwawszy się widokiem tego szczęścia domowego, zadumany pociągnął do Kurzejpiętki... Wchodził właśnie do zajazdu, gdy się do niego wtoczył powóz, a gospodarz pospiesznie przyszedł mu na ucho zwiastować, że przyjechał ów będący przedmiotem powszechnej ciekawości, bogaty Zeller. Oleś się zatrzymał i zobaczył go wysiadającego... Brała go chęć wielka zabrania znajomości, ale do tej nie było najmniejszego pozoru nawet, a narzucać się komuś z prostą i niedorzeczną ciekawością — pan Aleksander sobie nie życzył... Pokoje, które zajmowali, przedzielało tylko cieńkie przeforsztowanie. Dawny i dobry znajomy pan Henryk zaszedł do Olesia na gawędkę, powtórzył mu raz jeszcze o Zellerze to, co on już z kilku ust słyszał, a że się pan Aleksander trochę wydał z tem, iż radby zrobić znajomość, żyd zaręczył, iż nie ma nic łatwiejszego. Nazajutrz podpisywać miano u p. Zellera dokumenta jakieś tyczące się nabycia i przedłużenia dzierżawy dwóch folwarków, pan Henryk ofiarował się zalecić Olesia, który zgodził się na to...
Zatrzymał się nawet nazajutrz trochę dłużej w miasteczku, niżeli miał zamiar w początku, i około dziesiątej ujrzał wchodzącego do swojego pokoju, surowego dosyć oblicza mężczyznę, prosząc go czyby nie był łaskaw, podpisać mu się jako świadek.
Oleś prosił go siedzieć — i ze zwykłą otwartością zagaił rozmowę.
— Miło mi jest pana poznać — rzekł. Słyszałem o jego losach, bo, domyśleć się łatwo, iż jesteś tu przedmiotem ciekawości powszechnej. Kto tyle doznał i przeszedł, pracował tak szczęśliwie... obudzą naturalnie zajęcie. Nasze żywoty wiejskie są jednostajne wszystkie... rodzim się, ziewamy, tracim majątki, narzekamy na ludzi i idziemy spać.
Zeller, któremu i głos i mowa były sympatyczne, uśmiechnął się.
— W mojem życiu — rzekł — jakkolwiek ono zdala się wydaje może awanturniczem, nic nie ma w istocie ciekawego. Z domu uciekłem muzykiem, marłem trochę głodem, pracowałem długo i nudnie, wróciłem dorobiwszy się czegoś i — zostawiwszy za sobą wiek, w którym człowiek szczęśliwym być może; tyle mam pociechy, iż tu rodzinę znalazłem.
To mówiąc uśmiechnął się boleśnie. Oleś wlepił w niego oczy badające...
— Uwielbiam w panu tę cnotę, na której nam zbywa wszystkim — wytrwałość. Tyle lat... Potrzeba było jakiegoś uczucia, celu jakiegoś, idei wielkiej, aby jej najlepsze lata życia poświęcić.
Zellerowi błysnęły oczy, jakby chciał wyrozumieć z mówiącego: czy odgadł co, czy słyszał? lecz Olesia twarz nie wydawała tajemnicy...
— Tak się to może zdawać zdaleka — odparł Zeller — takby być mogło zapewne — ale dla czegoż nie przypuszczasz pan że i nałóg, ta druga natura, mogła mnie przykuć bezmyślnego do tej taczki, którą ciągnąłem. Tłómaczyć się trudno. Pieniądz nagromadzony czyni chciwym.
— Tak, ale ta namiętność raz rozbudzona nie ostyga — odezwał się Oleś.
— W końcu stęskniłem — rzekł odwracając rozmowę Zeller — za domem, za rodziną, za młodością i jej wspomnieniami... Przychodzi chwila takiej tęsknicy ludziom, jak ptakom niepokój, gdy w cieplejsze mają lecieć strony... tak ja tu przywlókłem się, i...
— Myślisz pan zamieszkać na wsi? — spytał Oleś przeciągając rozmowę.
— Prawdopodobnie — rzekł Zeller — pieniądze w ziemi są bezpieczniejsze niż na papierze — cóż robić zresztą? Nie mając celu lepszego, trzeba choć rozrywać się tworząc sobie sztuczne... Starzy naturalnie zbierają muchy i motyle... W Hollandyi widziałem kogoś, co z zapałem kolekcjonował stare obuwie... człowiek coś robić musi.
— Ale wiek pana, nie skazuje go jeszcze na szukanie tego rodzaju rozrywek.
— Jestem bardzo stary — westchnął Zeller — a co gorzej, starym być nie umiem.
Prowadząc tę rozmowę, oba nieznajomi badali się wzajemnie i pragnęli poznać. Zellerowi chodziło może o zawiązanie jakiejś znajomości... wśród tej pustyni. Była mu ona potrzebną; chciał się zbliżyć do towarzystwa, wśród którego miał pozostać. Oleś, z całą swą lekkomyślnością był — ciekawym. Dla niego każdy człowiek nowy, przedstawiał się jak zajmujący problemat do rozwiązania. To co słyszał o Zellerze, pociągało go ku niemu, w istocie nie był to człowiek pospolity, miał siłę życie sobie stworzyć wedle jakichś własnych danych. Lecz Oleś lękał się zbliżając nadto do niego, być posądzonym o hołdowanie temu groszowi, którego blask otaczał przybysza.
W ciągu rozmowy, z otwartością rubaszną powiedział mu to.
— Bardzoby mi było przyjemnie zabrać z nim bliższą znajomość — rzekł — ale się lękam, abyś mnie nie wziął za jednego z tych, dla których grosz ma urok, i którzy się złotemu cielcowi kłaniają.
— Bądź pan spokojnym — odezwał się Alfred — życie mnie nauczyło wiele, znam ludzi i nigdybym pana o to nie podejrzywał...
Oleś zaproszony został na śniadanie, przy którem zrazu zawadą nieco był dzierżawca, ale ten napiwszy się, zjadłszy, skończywszy interes szczęśliwie, nie łaknął rozmowy i prędko ich pożegnał.
Dwaj nowi znajomi pozostali sami. Zeller choć dosyć długo miał do czynienia więcej z interesami niż z ludźmi, właśnie u tego kamienia probierczego nauczył się ich oceniać. Oleś mu się podobał swą otwartością — zrozumiał go od razu, bo w nim nie było kryjówek i tajemnic.
Przeciwnie, chociaż Zeller na oko był otwartym, poza pewną granicę w duszę jego dostać się nie było podobna... Coś mówiło, że po za nią leżał kraj nieznany, a ciekawy.
Oleś po kilku wina kieliszkach, stał się rozmównym, szyderskim, zabawnym, i wygadał się, co najmniej zbytecznie, przed Zellerem ze swych nudów, znużenia i poglądów na świat i życie.
— Znajdziesz mnie pan trywialnym — nieprawdaż? — odezwał się w końcu.. — Typ takich jak ja ludzi, co się przeżyli i nie wiedzą co robić z sobą, zbyt jest pospolity. Na nieszczęście ja innym być nie umiem.
— Pan powiedziałeś mi — rzekł Zeller — że w moim wieku zawcześnie jest zostać kollekcyonistą śmiecia — a ja mu powiem, że w jego latach, możliwą jest jeszcze metamorfoza... Nil desperandum!
— A! ja też, nie rozpaczam bynajmniej — rozśmiał się Oleś, chciałbym tylko jakimś haczykiem przyczepić się na nowo do „nawy żywota“ i nie płynąć tak samopas, rzucany bałwanami.
Bardzo zręcznie wszedł Zeller na przedmiot, który go podobno najwięcej obchodził — na spółeczność, do której i Oleś należał...
— Ja, chociaż los mnie wśród niej postawił — odezwał się Aleksander — nie poślubiłem jej przekonań, anim się zaślepił na błędy. Śmieję się z moich braci i to mi u nich miru nie daje. Dobre ludziska zresztą, ale my we krwi mamy, żeśmy słabi, siedzimy pod pantoflami naszych pań, naszych wad, naszych nałogów i lenistwa... Nic tak bardzo ciekawego...
Sąsiedztwo, bądź pan pewien, przyjmie otwartemi rękoma tego, który miał za co kupić klucz Owsiński.
— Znasz pan pana Wilskiego? — zapytał Zeller.
— Jest to mój kuzyn blizki — odparł Oleś. Świeżo stracił żonę... Człowiek dobry, ale nie mocniejszy od innych... ani od innych gorszy...
Po Wilskim w lekkich zarysach przeszli znaczniejsze osoby, i domy... zgadało się i o hrabinie, o której Oleś zamilczał, aby nie powiedzieć mimowoli zanadto.
W końcu Zeller zapytał otwarcie nowego znajomego, czy mu wypadało oddać wizyty sąsiadom.
— To zupełnie od was zależy — rzekł Oleś. Chcesz żyć z nimi? czy nie?
— Nie myślę się wyłączać — odpowiedział Zeller — ale nie chciałbym się narażać na ukaranie za zbytnią grzeczność.
— Oto możesz pan być zupełnie spokojnym — mówił Oleś, — wszyscy niemal przyjmą go rękoma otwartemi, a ponieważ ja pierwszy miałem przyjemność się z nim zetknąć, jeśli mi pozwolisz sobie służyć, przyjmę chętnie obowiązki introduktora. Nie mam co robić!
— Przyjmuję chętnie jego pomoc — podziękował Zeller, ale gdy, choć cokolwiek dom urządzę...
— Szczęśliwy człowiecze! — rzekł Oleś, — masz dom do urządzania! To tak jakby artysta miał obraz do malowania... Co za wyśmienita rozrywka...
Strona artystyczna, strona utylitarna, strona zwyczajowa, wybryki fantazyi... rachunki kieszeni, wszystko to może zająć, zaprzątnąć, rozgrzać — a czegóż człowiekowi trzeba więcej nad to, by mu życie się stało znośnem....
Zeller był dosyć milczący, choć ta rozmowa jednostronna, podsycana głównie przez Olesia, trwała dosyć długo; rozstali się wreszcie, najlepszymi — znajomymi i z obustronną skłonnością do przedłużenia stosunków... Aleksander musiał wreszcie jechać do domu... miał też więcej do mówienia z samym sobą, niż z Zellerem. Od ostatniej bytności u hrabiny, zbliżenia się do Julii i do francuzki, był jakby w niezgodzie z samym sobą... Stary człowiek walczył w nim z chcącym się odrodzić.
Od lat kilku, po niefortunnym romansie z pewną panią, który się skończył jakimś okropnym zawodem, Oleś życie brał po desperacku, rujnował się zimną krwią, do niczego nie przywiązywał wagi, wałęsał się — nie żył. Julia go rozbudziła z tej odrętwiałości, potrzebował się skupić w sobie, zbadać serce i zapytać samego siebie: czy na nowo życie rozpoczynać będzie zdolnym... Lenistwo jego odciągało — urok miłości młodej dodawał odwagi, ale szala się na żadną jeszcze stronę nie przechyliła. Chciał ratować Julię i ostudzał się tą myślą, że ona aby być uratowaną tylko, rzucała się ku niemu.
Wierzył i wątpił. Tak młoda istota, mogłaż być tak przebiegłą?
Stało się z nim w końcu, co się dzieje zwykle, gdy dla człowieka co się wyrzekł sercowych dramatów, nadzieja przeżycia jeszcze jednego się otworzy... Im więcej myślał, tem się silniej czuł pociągnionym ku Julii.
Trzeba było plan ułożyć, starać się poznać ją bliżej, przedsięwziąć pewne kroki... Potrzebował Wilskiego, i trochę ufał jego pomocy. Nie życzył sobie tłuc okien bez potrzeby, gdyby się drzwiami wejść udało. Postanowił więc poznać Julię, starać się o nią otwarcie, prosić o jej rękę, a gdyby mu ona, wbrew jej skłonności i jego, odmówioną została — naówczas — lecz dopiero naówczas rzucić się, bodaj do najostateczniejszych środków...
W tym stanie całkiem nowym, od którego był odwykł dawno, — Oleś znalazł się w swoim pustym domu, sam jeden, mając czas dobrze określić i obmyśleć program przyszłego postępowania.


IX.

O małą milę od Parzygłowów, w dębowym lesie, rosnącym na wzgórzu gliniastym, które się spuszczało ku zielonej łące, nadrzecznej, na skraju malowniczej dąbrowy, podszytej miejscami gęstą leszczyną i kaliną — stał wśród ogrodzenia porządnego stary domek, otoczony prostemi gospodarskiemi zabudowaniami... i patrzał ztąd na piękny krajobraz żyznej okolicy. Przedzieloną tylko łąką, płynęła u stóp jego rzeczka spora. która się dalej z Wieprzem łączyła... Drugi brzeg, mniej od pierwszego wzniesiony, lecz niezbyt jednostajnie płaski, zamykał horyzont widokiem na wsie, ogrody i dwory.. Z pośrodku starych lip widać było starszy jeszcze od nich kościółek...
Patrząc na ten domek zdala, nie jeden pomyślał, że nie wiele pragnącemu człowiekowi otulonemu lasem w téj zagrodzie, żyć mogło być bardzo miło, cicho... spokojnie, szczęśliwie.
Zdala obok dworku z gankiem o dwóch białych słupkach. widać było stodółkę, stajnie, i ku słońcu obróconą, a ocienioną od północy pasieczkę... Wrota stały zaparte, a od nich żółta dróżyna po nad łąką biegła biegiem kiedyś do wielkiego gościńca.
W Parzygłowach wiedzieli wszyscy, że na tej ustroni mieszkał dziwak, rodzaj dobrowolnego pustelnika, stary łowczy Okoszko... Mało go kto widywał, chyba na wielkie uroczystości w kościele albo zdala, z książką wygrzewającego się na słońcu, przed swoją chatą, której broniły dwa, lepiej od Okoszki znane okolicy, ogromne psy, złe i napastujące ludzi, do wilków sierścią podobne. Były to stróże tej ustronnej chaty, w której, z jednym parobkiem i jedną starą sługą zamieszkiwał pan łowczy.
Nikt tak od życia ogólnego okolicy, od wszystkich klass społeczeństwa nie był oddzielonym, tak obcym światu, jak ten człowiek.
Zdawał się zupełnie ludzi nie potrzebować i nie wiele ich cenić, co tem było dziwniejszem, iż z tradycyi wiedziano, że w stolicy dawniej mieszkał, czynnym był w wielu sprawach publicznych, ocierał się o ludzi wysoko stojących, a potem nagle, jakby do rozpaczy jakiejś milczącej przywiedzony, kupił sobie kawał gruntu i na nim się zamknął, dając światu za waletę...
Świat też, który łatwo zapomina o tych co mu służyć przestają — obszedłszy się bez pana łowczego Okoszki, nie wdzierał się do pustelni jego. Od kilkudziesięciu lat trwała ta rekluzya z psami, starą gospodynią, rodzajem automatu, i parobkiem, którego głupota, ociężałość i ślepe posłuszeństwo, nigdzieby tak jak tu cenione nie zostały. Nie wiele było roboty... dopatrzeć parę koni, zajrzeć do pasieki, trawy ukosić, na jednym z podjazdków tłustych oklep pojechać do Parzygłowów po sprawunki, wody przynieść i wykłócić się z głuchą gospodynią...
To były zatrudnienia Bartka...
Łowczy Okoszko, prowadził życie bardzo regularne... Wstawał rano, odbywał ablucye staropolskie, jadł śniadanie, jednę ze starych swych ksiąg czytał... wychodził na przechadzkę w las z jednym z psów, lub do pasieki... jadł obiad uwarzony dla ich trojga przez starą Kachnę... przechadzał się jeszcze, czytał znowu, patrzał z ławy na okolicę... a wieczorem w milczeniu przesiedziawszy jakie parę godzin, szedł na spoczynek.
Było to życie kontemplacyjne, w ciągu którego mógł Okoszko zapomnieć mowy, bo się rzadko do Bartka odzywał, nigdy do gospodyni, z tą mówiąc na migi, najwięcej rozmawiał ze psami swemi — Żmiją i Zbójem... Zwykle ci dwaj wierni jego towarzysze, siedzieli przy nim w ganku, chodzili z nim na przemiany w las... i zdawali się go doskonale rozumieć. Gdy do nich mówił, patrzały mu w oczy, niekiedy pomrukując, jakby dawały poznać że go rozumiały.
Jeżeli zrana wziął z sobą do lasu Żmiję, Zbój wiedział, że kolej jego po obiedzie nastąpi. Mieniali się nie potrzebując oznajmienia — a nocą oba byli na czatach...
Nie wybiegały one poza ogrodzenie nigdy, lecz ktoby się bez pozwolenia miejscowej zwierzchności, chciał wedrzeć w ich dominium, nie wygodną by z niemi musiał mieć rozprawę. Jak tylko podróżny zbliżał się do płotu, były już na czatach, i warcząc zęby pokazywały.
Poza domem, na przechadzce, Żmija i Zbój były łagodne, nie zaczepiały nikogo, ale do pana zbliżyć się nie dawały, chybaby na to dał wyraźne pozwolenie. Z jednym z nich mógł bezpiecznie Okoszko wędrować po lesie, lepiej jak ze strzelbą.
W domu było czysto — ale niezbyt zapaśno... Sprzęty chłopskie, wśród nich para tylko wytworniejszych z dawnych czasów, kilkadziesiąt ksiąg starych... trochę powszednich rupieci, para sepetów i szaf... Ściany wybielone, podłogi myte, piece proste — i całego państwa dwie izby z alkierzem do spania, a naprzeciwko kuchnia, czeladnia i spiżarnia.
Nie będąc bezbożnym, bo do kościoła jeździł w święta, łowczy nabożeństwem się samem w swej pustelni nie zabawiał. — Krótką z rana i wieczorem odprawiwszy modlitwę, czytał w swych księgach albo medytował. Rzadko kiedy na parę dni udawał się do Lublina.
Oprócz ksiąg w sypialni, były stosy papierów powiązanych sznurkami, które czasem wertował pilnie.
Człowiek tak oryginalny, nie mógł ujść ciekawych oczu ludzkich. — Mówiono o nim i jego przeszłości wiele, lecz podania były sprzeczne. Jedni utrzymywali, że coś zbroił i pokutował, drudzy, że ludzie mu tak za skórę zaleźli, iż ich znienawidził; inni kiwali głowami i dawali poznać, że w tem była jakaś tajemnica, o której albo nikt lub oni tylko sami, jedni w świecie wiedzieli.
W tych czasach, gdy ojciec hrabiny Maryi mieszkał jeszcze w okolicy — bardzo często bywał on u Okoszki, gdyż rodzoną siostrę jego miał za sobą. Jedynym wyjątkiem nawet był ten szwagier — mający pozwolenie mu się naprzykrzeć, a Okoszko siostrę i nim tak się zajmował, że w pewnych wielkich jakichś potrzebach, dla narady — sam u nich bywał... Od czasu jednak jak z muzykiem stała się historya — a potem pannę Maryę cudem za hrabiego wydano... Stosunki się zerwały zupełnie.
Hrabina nie tylko że nie bywała u wuja, ale nie wspominała o nim, jakby się go zupełnie wyparła. On też nie znał jej wcale. Trwało to już bardzo długo.
Ludzie od niepamiętnych czasów mieli pustelnika za bogatego i skąpego człowieka. Najprzód psy w tem przekonaniu utwierdzały, które tylko dla obrony skarbów mogły być utrzymywane, powtóre Okoszko za wszystko płacił gotówką, i nigdy nic od nikogo nie potrzebował. Sprzedaż miodu, jakkolwiek pszczoły się wiodły, wiele czynić nie mogła, innych zaś dochodów nie miał z gruntu.
Życie było ubogie, proste, ale wygodne. Żyd powiadał, że wino nawet sobie stary kupował. Dla ludzi było zawsze mięso, a dla psów nogi baranie u rzeźnika w Parzygłowach, raz na zawsze zamówione. Konie spasłe ledwie chodziły... zwłaszcza że ich nie bardzo używano.
Na Wielkanoc ksiądz kanonik, u którego bywało święcone dla szlachty okolicznej, bo ciasto siostra mu piekła, a mięsiwa i zwierzyny dostarczali parafianie, zwykle zapraszał na jajko i pana Okoszkę... Łowczy się nie wymawiał, spędzał tam pół godziny, rozmowę prowadził tak jak inni ludzie, można go było wziąć za cale pospolitego człeka — nie dziczył się, nie spierał o nic, od ludzi nie odwracał, ale — byle kto tknął jego sposobu życia... i t. p., wynosił się milczący.
Ci co go u proboszcza widywali, opisywali starca jako krzepkiego, więcej niż średniego wzrostu mężczyznę, osiwiałego, z twarzą kościstą i pomarszczoną, ze spływającym wąsem... z oczyma siwemi, wpadłemi pod kości... poważnego obyczaju, wcale nie uniżającego się i trzymającego zdala o ile możności. Na święconem, ledwie kanonik z nim coś więcej mógł pomówić, zwykle go dopytując o pasiekę... inni nie wiedzieli jak go zaczepiać.
Przez bardzo długie lata zerwane stosunki z hrabiną Maryą, siostrzenicą rodzoną — ludziom tak z pamięci wygluzowały pokrewieństwo, iż nikt go się nie zdawał ani domyślać... Bardzo już dawno, ktoś niezręcznie raz o tem był napomknął hrabinie, która się mocno zarumieniła i zaparła wszelkiego powinowactwa. W jej własnym domu, dzieci nie wiedziały o tem. Można się z tego było domyśleć, że pochodzenie owego łowczego, zbyt skromne, domowi hrabiów zaszczytu by nie przyniosło.
W czasie swoich wycieczek do Lublina, ci co śledzili przez ciekawość Okoszkę, nie mogli się dobadać, co się tam z nim działo. Zostawił konie w gospodzie, sam wychodził na miasto i ginął w niem, włócząc się gdzieś po kątach; wycieczki te prawie regularnie raz co miesiąc się odbywały. Bryczkę zaprzęgano do dnia, psy już wiedziały o co idzie i nie napierały się towarzyszyć panu... przeprowadzały go tylko do bramy. Nazajutrz siedziały przeciwko wiatru pociągając nosami, i wiedziały na pewno, o której wróci godzinie.
Stara Kachna i Żmija z Zbójem starczyły na dopilnowanie dworku.
Po powrocie Zellera młodego — właśnie wypadła jedna z tych wycieczek panu Okoszce, który z niej wrócił chmurniejszy niż zazwyczaj i przez cały dzień następny chodził niespokojny, dopóki się nie ukołysał, wracając dopiero drugiego dnia do swoich książek i rozmowy z psami, oglądania pszczół i przechadzki w lesie.
Szło tu życie trybem zwyczajnym, gdy jednego wieczora, powóz małą drożyną nadciągnął przed sam dworek i tu się zatrzymał, w pewnem od niego oddaleniu... nie zwracając do wrótek. Psy, które w ganku leżały, natychmiast się porwały i ujadać zaczęły okrutnie. Z powozu wysiadła zakwefiona kobieta i, zawahawszy się nieco, powolnym krokiem zaczęła się zbliżać ku dworkowi. Tu się tak żadnych odwiedzin nie spodziewano, że Bartek się nie ruszył z drewutni, aby psy pohamować i o gościu się dowiedzieć.
Szczęściem w ganku siedział sam Okoszko, i dojrzawszy że ktoś idzie drożyną, zszedł powoli ku wrotom, — oparł się na nich, a psom nakazał milczenie. Siadły po obu jego bokach, oczekując i mrucząc.
Kobieta zbliżyła się aż pod wrota same — spojrzała i odezwała głosem nieśmiałym.
— Pan łowczy?
— Ja nim jestem... do usług — rzekł sucho Okoszko.
— Prosiłabym o chwilę rozmowy?
— Jeśli wolno wiedzieć w jakim przedmiocie? — spytał pustelnik — bo ja interesów nie mam, a w cudze się nie wdaję.
— Jestem Marya, hrabina Turska.
Łowczy zdjął z głowy kapelusz słomiany.
— Cóż tu panią hrabinę sprowadza? po latach dwudziestu i kilku... zupełnej indyferencyi...
— Nie z mej winy... pan łowczy pragnie samotności...
— A tak! alem jej i w tej chwili nie przestał pragnąć.
— Przyjęcie nie zachęcające — odezwała się hrabina nieco szydersko — byłam go pewna...
— Po cóż było jechać? — spytał Okoszko.
— Bo pan łowczy jeden poradzić mi możesz?
— Przepraszam, ja radzić nie myślę... i — nescio vos! waszego hrabstwa, waszych interesów... wszystkiego co wasze jest — nie znam i znać nie chcę, tak jak wyście mnie nie znali i nie słuchali.
Psy słysząc głos podniesiony gospodarza, mruczeć zaczęły, nakazał im groźne milczenie.
Nie zmięszana przyjęciem tem hrabina... pomilczała chwilę...
— Człowiek — rzekła — który był przyczyną nieszczęścia w domu moich rodziców, powrócił po latach dwudziestu w te strony... Pan wiesz o kim mówię.
— Domyślam się — spokojnie odparł Okoszko.
— Ośmielił się być u mnie... dwa razy... prawie z groźbami — dodała hrabina, w której głowie gniew znać było. Ja się go boję.
— A — i ja — i ja! — rzekł łowczy.
— Ale pan, lubiłeś go dawniej — wstawiałeś się za nim, masz u niego zaufanie... mógłbyś.
— Daj mi pani hrabina pokój — przerwał łowczy. Dla czego ja miałbym sobie spokój truć, aby wam interesa naprawiać? Między mną a wami nie ma oddawna żadnego stosunku. Jam się za nim nie upędzał, a wyście go zerwali. Ja należę do świata pospolitych ludzi, jakich pan Bóg stworzył, wy do tych, których wyrobiła wasza cywilizacya, co się sądzą czemś lepszem, wyższem, doskonalszem.
Dawajcież sobie rady bez nas, moja pani...
Hrabina słuchała stojąc, widocznie oburzona na gbura, który najmniejszej do tego nie przywiązywał wagi. Mówił dalej tak, jakby sam do siebie, albo do Żmii i Zbója.
— Wy macie swoje osobne prawa exystencyi, swój obyczaj, serca osobne, — wy nie chcecie być ludźmi, tylko arystokracyą, kwiatem... a my jesteśmy według was, łodygą podłą... choć ta łodyga was wydała. Nie uciekajcież się do niej ani po soki żywotne, ani podporę. Ja jestem prosty człek, dla którego nie istnieją tylko ludzie jednakowi... Uchowaj Boże stosunku, nie uszanowałbym ani waszego hrabstwa, ani tych sentymentów, z jakiemi chama byście bili w skórę, a wisielca tytułowanego bronili. Dajcie mi pokój.
— Pan łowczy jesteś na nas — na mnie zagniewany — odezwała się hrabina — ale ja, wszedłszy w dom i towarzystwo, wymagające pewnych ofiar, musiałam je uczynić... Czyż to wina? ja...
— Ja się na asanię, moja pani hrabino — odparł łowczy — nie gniewam. Mylisz się... bo ja się gniewu w samotności oduczyłem, gniew jest zawsze głupi...
Ja się lituję nad wami... A tak jak, z pozwoleniem, w smrodzie nie mogę siedzieć, tak z wami życia unikam... i po wszystkiem.
— Przyjemne rzeczy przyjechałam tu słyszeć — szepnęła powoli hrabina, czyniąc ruch jakby odchodzić chciała.
— Nie można się było niczego innego spodziewać od takiego gbura jak ja — odezwał się Okoszko. — Człowiek jestem prosty, bez wykwintnego wychowania, zdziczały, satyra rodzaj, co z lasu wyszedłszy nie umie tylko prawdę obrzydłą w oczy rzucać. Pochlebiać nie mam powodu, kłamać tem mniej. Byłoby grzechem.
— Przecież pan łowczy, widząc się z tym człowiekiem — hrabina widocznie unikała jego nazwiska — możesz mu powiedzieć, że nic nie zyszcze prześladując mnie... możesz go zreflektować.
— Nie mam zwyczaju ludźmi chcieć kierować, nie mam tego zwyczaju — rzekł Okoszko, — każdy idzie jak chce i odpowiada za to co robi, każdemu należy wolną wolę zostawić. Ja gdy idę do lasu, nie lubię żeby mi Żmij lub Zbój pokazywał kędy mam iść. — Ja nikim nie kieruję, i dla tego nie pozwalam aby mną kierowano...
Hrabina wzburzona coraz bardziej, odwróciła się.
— Prawdziwie — zawołała — że podobnego przyjęcia... godną byłam, udając się tu, nie wiedzieć po co, z przekonaniem że obudzę jakieś zajęcie i zyskam współczucie!!!
— Czem, dla czego? — spokojnie rzekł łowczy, ciągle oparty o wrotka i niezmieniający swobodnej postawy.
Dla tego że nosisz tytuł hrabiny? że dwadzieścia lat zostawiłaś mnie w spokoju? że ja jestem kapotowy biedak, a ty pałacowa jaśnie wielmożna? Cóż tu może obudzić współczucie? stary romans, któryby się rado ukryło? czy niewinność wasza, w którą ja nie wierzę?
— Choćby sława moja dobra — i dzieci moich przyszłość — wyrwało się hrabinie, w której głosie czuć było płacz gniewny.
— Na dobrą sławę trzeba pracować — a dzieci za rodziców nie odpowiadają — rzekł nieubłagany łowczy... Co mnie do was? co wam do mnie? Jakeście sobie słali, tak się wyśpijcie.
Na te słowa nie odpowiedziała już oburzona w najwyższym stopniu kobieta, rzuciła się gwałtownie i nie żegnając nawet, śpiesznie zaczęła iść ku powozowi, który czekał na nią opodal na drodze. Siadła do niego i potoczył się szybko.
Łowczy stał jeszcze wsparty na wrotach długo, spoglądając spokojnie na okolicę, nie poruszony bynajmniej, zamyślony tak, jakby go nic nadzwyczajnego nie spotkało. Przynajmniej na jego twarzy nie widać było najmniejszej oznaki wzburzenia, ożywienia większego jak zwykle... Żmij i Zbój patrzały mu w oczy pilno, czekając rychło się ruszy ku gankowi, bo nie nawykły były widzieć go na wrotach stojącego tak długo... Zbój nawet pozwolił sobie parę razy szczeknąć niewinnie, jakby go chciał obudzić z zadumy i przypomnieć, że miejsce jego wieczorem gdzieindziej było. Już powóz znikł i mrok padać zaczynał, gdy Okoszko poruszył się z miejsca wolno i począł iść ku gankowi. Żmij i Zbój w tejże chwili podniosły się znowu, aby go wyprzedzić, skoczyły wesoło, po drodze parę razy chwyciły się za karki swawoląc, i gdy łowczy doszedł pod ganek, czekały nań na górnym wschodku łaszcząc się oba, każdy do innej ręki. Pogładził ich po czołach i psy poszły na legowiska, a on siadł na swej ławie, tam gdzie wyślizgane dobrze miejsce, długoletnich chwil spoczynku było pamiątką.
Bartek milczący ukazał się w sieni z miską — i stanąwszy w progu — dał znak do wieczerzy.
Okoszko, jak gdyby nic wcale nadzwyczajnego w życiu jego nie zaszło, poszedł za przewodnikiem do pierwszej izby, gdzie, na grubej serwetce... leżał chleb razowy i sól — stała woda... Miska jakiejś potrawy i czarny chleb, stanowiły całą wieczerzę.


X.

Przez dni parę pan Aleksander pozostał w domu, ciągle się bijąc z myślami i uczuciami, gdy jednego rana odebrał kartkę od Wilskiego, zapraszającą go do siebie. Pojechał natychmiast.
W domu okrytym żałobą, cicho było i smutno, dzieci powierzone ochmistrzyni nie pokazywały się; Wilski był w swoich pokojach, z których nie wychodził. Oleś znalazł go mocno czemś zaprzątniętym, niespokojnym, roztargnionym, ale kuzyn mu się nie wyspowiadał z tego co go trapiło, ani po co go wezwał. Wilski nie był otwartym z zasady... dyplomatyzował życie całe, choć mu to na dobre nie wychodziło. Było w naturze jego unikać szczerych wywnętrzeń i spowiadać się z prawdziwych do czynu pobudek. Oleś, znając go, wiedział, że dopiero „w przypisku“ dowie się po co go zawołano.
Wilski tłómaczył się naprzód tęsknotą jakiej doznawał, potrzebą rozrywki, towarzystwa.
— Nie uwierzysz, jak mi w domu teraz pusto i tęskno.
Prawda to wielka, choć spowszedniała, że się nie ceni dobra, aż się je utraci. Moja nieboszczka, tak cicho siedziała w swoim kąciku, tak mało ją słychać było w domu — a przecież — tak jej tu teraz brak!
Oleś zmilczał, pocieszanie zupełnie mu było wstrętliwem — nie umiał tego... Wiedział, że to na nic się nie zdało... a zmuszało, najczęściej do kłamstwa.
— Ponieważ, kochany mój Oleszku — kończył Wilski — sam się powinieneś był tego domyśleć, żeś ty mi potrzebny i sercu najbliższy... powinieneś był u mnie siąść i siedzieć — przez miłosierdzie.
— Ale ja ci się, do licha na nic nie zdałem — odparł Oleś, — najprzód żem sam w humorze piekielnym, nie wiem czy z gorąca, czy z golizny, po wtóre — ty wiesz — ja nie mam ducha kondolencyjnego, a język mam niepoczciwy.
— I to właśnie by mnie od tych dum moich oderwało!
To mówiąc uściskał go.
— Powinieneś mnie żałować — bom doprawdy — bardzo biedny — dodał.
— Wierz-że mi, że ja szczerze boleję nad twoim stanem — odezwał się Aleksander... ale gdzie ratunku niema... trzeba mieć męztwo... Na tem kończę...
W istocie rozmowa się zerwała i przeszła, na inne powszedniejsze przedmioty... Dano do stołu... jedli osobno w pokoju Wilskiego, mogli mówić swobodnie, nie było nikogo więcej.
— Byłeś u hrabiny? — zapytał Oleś. — Wilski zakłopotany zmilczał — ręką postukiwał o stół i patrzał przed siebie bezmyślnie...
— Otóż nie byłem — odezwał się. Wiem że to źle... ale — nie mogłem...
Milczeli jakiś czas...
— Powinienem był być u niej — dodał — a przyznaję ci się — odkładam, zwłóczę... tak mi to ciężko...
Wstał od stołu Wilski, i zbierając się widać na szczersze wyznania, długo ociągał z niemi. Coś go od nich wstrzymywało, choć dusznie potrzebował się wyspowiadać.
Stanął potem przed Olesiem i popatrzywszy nań, rękę mu podał do uścisku.
— Ja cię kocham i ufam ci — odezwał się. Między nami mówiąc... to stosunki moje z hrabiną, dziś, więcej niż kiedy, wymagają oględności...
En tout bien, tout honneur (tu się mocno zakrztusił) — byłem zawsze grzecznym i czułym dla pięknej hrabiny, za życia kochanego mojego hrabiego, i po jego śmierci, ale — nie myślałem o żadnej konkiecie...
Oleś uśmiechnął się, począł bębnić palcami po stoliku i wtrącił.
— Przedmowa mi nie potrzebna — mów odrazu... o co idzie.
— Boję się czy hrabina nie wyobraża sobie że ja... jestem w niej zakochany...
Oleś kiwał głową — Wilski zmilczał trochę.
— Mów dalej — rzekł — a bądź szczerszym... słowo ci daję, że ślepy nie jestem, a no gdzie trzeba udawać ślepego — umiem... Mów, jakbyś z sobą mówił, nie ze mną.
Wilski się zarumienił.
— Vous êtes méchant — rzekł... tegom się po tobie nie spodziewał.
— A ja po tobie, takich kołowań, gdy sami z sobą mówimy na osobności... ale — kończ... Czy chciałbyś uniknąć spotykania z hrabiną? trochę ostudzić dawne stosunki?
— Coś nakształt tego — przebąknął nareszcie Wilski — ale mnie dobrze nie zrozumiałeś. Hrabina jest ładna, jest na swój wiek, bardzo nawet piękna, miła, ujmująca, niebezpieczna... Łatwo teraz, owdowiawszy, mógłbym się dać wziąść za serce i...
— I ożenić? — dodał Oleś, patrząc mu w oczy.
— A, między nami mówiąc — kończył kuzyn — mam dzieci, obowiązki... i nie chciałbym, ratując ją zgubić siebie. Jej interesa są wstanie opłakanym, — wiele już dla utrzymania ich od ruiny zrobiłem, tak wiele, że więcej mi nie podobna. Rozumiesz mnie?
— Chciałbyś się wycofać — mruknął Oleś.
— Jeżeli nie wycofać — to przynajmniej nie iść dalej.
— Więc cóż zamierzasz? — pytał Aleksander...
— Przynajmniej trochę unikać zbytecznego zbliżania.
Tu westchnął.
— Widzisz, mój Olesiu, mój drogi Olesiu, dawniej bywałem często, nadto może, nie zwracałem uwagi na to, byłem żonaty, dziś, rzeczy się zmieniły — muszę baczyć na każdy krok mój.
Oleś, który jeszcze siedział u stołu, nalał sobie kieliszek wina, wypił go, dobył cygaro, począł około niego gospodarzyć, dłubać, obcinać — głową kręcić, i zwlekał z odpowiedzią. Wilski czekał na nią milczący.
— Cóż ty na to?
Nie było jeszcze odpowiedzi.
— Cóż ja mogę powiedzieć — wyrwało się nareszcie spytanemu — na to co jest ze wszech miar rozsądnie i politycznie obmyślane? Czyń jak uważasz lepiej...
— Znajdujesz że moje uwagi...
— Zupełnie są — correctes — dodał Oleś, — mówi przez ciebie zdrowy rozum i bardzo piękna kalkulacya — której ci zazdroszczę. A że serce jest osądzone jako najniedołężniejszy z rachmistrzów, i że ludzie poważni do czynienia z tym dudkiem mieć nie powinni — pochwalam, że się go w tym wypadku wyrzekasz i zarzucić...
— Serce — mój drogi, ustąpić musi, gdzie są obowiązki — sentencyonalnie — rzekł Wilski.
— Ale — ani słowa... Jeżeli o tem niema nic w Mejdingerze, to chyba się zapomniał — rzekł Oleś, — stara prawda.
— Nie żartuj, proszę cię! — niecierpliwie zawołał Wilski, którego spoważniałe nadmiarę oblicze Olesia, zaczynało drażnić, — mów seryo i otwarcie.
— Ale kochany mój — odparł Oleś — nie mogę otwarciej być z tobą jak ty ze mną. Mierzę ci miarką, jaką mi ty odmierzyłeś.
Wilski potarł włosy i począł chodzić milczący ręce włożywszy w kieszenie...
— Jeżeli ci o to szło — odezwał się w końcu Aleksander — ażebym ja twoje postępowanie aprobował, przyciskam na niem pieczęć mojego uznania... Masz słuszność! Stój z dala od hrabiny, znając swą słabość — to najbezpieczniej.
Wilski nie był konkluzyą zadowolony.
— Gdybyśmy na pierwszy raz pojechali do hrabiny? bąknął cicho, stojąc u stołu, o który Oleś oparty oburącz, palił cygaro...
Roześmiał się dobrodusznie pan Aleksander i głową potrząsł.
— Myśl jest w zasadzie dobra — rzekł — ale w wykonaniu znać nowicyusza... Nie. — Trzeba to inaczej ułożyć, chceszli aby przezroczystem nie było. Ty jedź do hrabiny... umówmy się o godzinę — a ja daję ci słowo, że nadjadę nie dalej jak w kwadrans, nic o tobie nie wiedząc. Będziesz niewinny, nic ci to u niej nie zaszkodzi, na barki natręta zrzucić wszystko... a ja — choćby mi nosem krzywiono najwyraziściej, dosiedzę do twego odjazdu...
Nie chciało się zrazu Wilskiemu przyjąć wniosku, w którym czuć było, że został odgadnięty aż nadto, ale był mu bardzo dogodny...
Pomyślał niby chwilę i rzekł.
A no — kiedy chcesz — to dobrze.
— Jutro?
— Zgoda, o której?
— Czekam byś naznaczył, zastosuję się.
Umówiono się na godzinę poobiednią... Oleś odjechał, rozstali się serdecznie. Wilskiemu już może nie szło o to, że był zrozumianym, byle nie potrzebował się przyznawać.
Nazajutrz hrabina siedziała w tym samym fotelu w salonie, sama jedna z książką, podparta na ręku, stokroć smutniejsza niż wprzódy, gdy stary kamerdyner, wiedząc jaką jej tam uczyni przyjemność, po cichu wszedł oznajmując, iż — zdawało mu się, że powóz pana Wilskiego i jego konie poznał w alei.
Hrabina się zarumieniła nieco, zerwała z krzesła, i pobiegła do swego pokoju, zobaczyć w zwierciadle, przygotować na przyjęcie tak długo oczekiwanego gościa.
— A! nareszcie! — mówiła do siebie poruszona. Nareszcie!... Włosy przyczesała gładko, przybrała fizyognomię smutną, poważną... wróciła raz i drugi do zwierciadła, jak do doradzcy, i ściągnęła nieco wyjście do salonu, choć Wilski już w nim czekał na nią.
Naostatek wysunęła się z bijącem sercem, ale krokiem powolnym, z półuśmiechem melancholicznym, i otworzywszy drzwi, ujrzawszy stojącego Wilskiego, na którego twarzy malowało się pomięszanie, żywo wyciągnęła mu rączki obie, patrząc natarczywie w oczy.
— Mój drogi... przyjacielu! mój biedny przyjacielu... W milczeniu przeszli tak trzymając się za ręce do krzesła. Hrabina siadła pochylona ku niemu... rozczulona... On — milczał... Położenie było tak draźliwe, iż bodaj w tej chwili nie liczył minut, które pozostawały do przebycia, nimby się Oleś obiecany zjawił.
Lecz — cicho było dokoła. Hrabianka Julia... z St. Flour — znajdowały się na górze. Ks. Maryan spał w krześle w pokoju w oficynach, a hrabia Emil prowadził w stajni zajmującą rozmowę z fornalem o wiejskich pięknościach, których przymioty były Maćkowi doskonale znane.
Hrabiance Julii dostarczała teraz matka, także mnóstwo ascetycznych książek, dogadzając jej mniemanemu usposobieniu, iż całe stoliki zarzucone niemi były. Odprawiała ją ciągle do tej upodobanej lektury...
— Ale — proszęż cię — ja wiem że ci to robi przyjemność... możesz się niekryć przedemną. Hrabianka Julia żadnej z tych książek nie otwierała nawet, lecz na górze z niemi znaczniejszą część dnia trawić musiała.
Bez obawy więc, aby im ktoś rychło przerwał to, upragnione „w cztery oczy,“ hrabina mogła rozłożyć zawczasu rozmyślaną akcyę swą, na ofiarę, której się doczekała, według pewnego stopniowego systemu. Milczenie poprzedzić miało pierwsze wylanie serc... Wzdychała patrząc na Wilskiego, który się zmięszał widocznie, przysłuchując czy Oleś nie jedzie. Obrachował że roztargniony, mógł się o godzinę omylić, mogły go ponosić konie, złamać się bryczka.
Ja tak dawno, dawno, czekałam na ciebie — wyglądałam stęskniona. Wiedziałam że serce twe potrzebuje pociechy... chciałam z nią pośpieszyć... Po całych dniach wyglądałam... liczyłam godziny...
— Byłem tak zajęty, związany...
— A! ja to pojmuję... ja tego za złe nie mam, żeś się nie uciekał do mnie... ale byłam tak niespokojną... Wilski też zaczynał być niezmiernie niespokojnym, Olesia ani było słychać, rozmowa przybierała zwrot niebezpieczny.
Szczęściem, pan Aleksander był słowny, oprócz tego własny interes pędził go tutaj, i lekki tentent zdaleka... poczynał rosnąć. Na twarzy hrabiny odmalowywał się coraz większy niepokój, brwi się marszczyły, łagodny wyraz zmienił się na usposobienie gniewliwe.
— A! mój Boże! — zawołała — otóż w takiej chwili dla mnie drogiej, jakiś natręt...
Ścisnęła ręce Wilskiego naprędce. Oleś już był we drzwiach.
Hrabina nie lubiła go nigdy, ale w tej chwili, byłaby... rzuciła się nań, gdyby mogła. Oleś wchodził z tą fizyognomią flegmatycznie znudzoną, obojętną, jak zawsze; przyszedł powitać hrabinę, zdziwił się niezmiernie, zastawszy tu Wilskiego, i siadł, przysuwając się blizko, z wielką troskliwością wypytując o zdrowie pani.
Tymczasem z okna pokoju St. Flour dostrzegła ona i poznała konie Olesia, i pędem wbiegła do Julii, która siedziała zadumana w kątku.
— Oleś przyjechał! — szepnęła.
Dosyć było tych słów, aby w uśpioną istotę wlać życie. I ona pobiegła do zwierciadła.
— St. Flour, dobra droga moja! Idziemy na dół do salonu! W tej chwili!
— A cóż powie mama?
— Niech mówi co chce. Zaklinam cię, schodziemy natychmiast. Na dole już jest Wilski... oto jego konie stoją...
— Ale mama...
— St. Flour, życie moje — ja muszę zejść? bądź co bądź! — powtórzyła Julia, nie słucham nic. Idziemy.
Francuzka opierać się nie mogła, nie miała serca. Wyjście to trochę zawczesne, nie zupełnie było prawidłowem... mogło być nieprzyjemnem hrabinie, ale ta biedna Julia! musiała ją ratować!
Spuściły się więc ze wschodów, i hrabianka przededrzwiami przybrała swą powszednię, skromną, sztywną, prawie zakonną postawę. St. Flour nie wiedziała, że na ten raz, ona i Julia były hrabinie pożądanemi, bo mogły zabawić nieznośnego Olesia, a dozwolić jej na osobności naradzać się z opiekunem. Wzrok więc, którym matka powitała córkę i guwernantkę, nie był gniewnym, i owszem... Zdało jej się, że nadchodziło ocalenie.
Oleś wstał zaraz na powitanie panny Julii i St. Flour zwrócił się ku nim.
Obrót ten rzeczy, dozwolił hrabinie szepnąć Wilskiemu, że radaby z nim pomówić choć chwilę na osobności. Nie było sposobu odrzucenia. Był opiekunem.
Obok salonu znajdował się pokój jadalny, od którego drzwi hrabina otworzyła pod pozorem gorąca. Wilskiemu dała znak oczyma i poszła z nim przechadzać się.
Olesiowi było to jak najpomyślniejszem. St Flour nie mogła mu przeszkadzać. Szło tylko o to, aby rozmowa z Julią nie zwróciła oczów matki, ale guwernantka ustawiła tak jakoś grupę, której składała straż przednią, że z sali jadalnej wcale być widzianą nie mogła. Oleś się zbliżył do hrabianki, której twarzyczka, przed chwilą martwa, ożywiła się i do nie poznania zmieniła.
— Bardzo pana dawno u nas nie było — szepnęła pierwsza Julia.
— Obawiam się być natrętnym — odpowiedział Oleś. — Pani aż nadto jesteś łaskawą dla mnie, za co nieskończoną jej mam wdzięczność, ale hrabina... nie bardzo mnie lubi.
— To się panu tak zdaje.
— Instynkt nigdy nie zawodzi, nie pani, czujemy komu jesteśmy znośni, a komu wstrętliwi.
— To by była okropna rzecz, gdyby nas tak zdradzała mimowolnie powierzchowność nasza.
— Tak dalece — mówił Oleś wesoło, — że gdyby kto zmarszczywszy się chciał udawać natrętnego, nie potrafiłby.
Julia się mocno zarumieniła.
— Można się w tłomaczeniu tych hieroglyfów omylić — zamknęła po cichu.
St. Flour wmieszała się wesoło do rozmowy.
— Pan jesteś bardzo blizkim sąsiadem naszym a zapominasz o nas — rzekła.
— Wbijasz mnie pani w pychę! doprawdy — śmiał się Oleś — ja jestem taki nudny i znudzony, że boję się jechać, aby zaraźliwej tej choroby nie przynosić z sobą.
— Jeżeli homeopatya jest rzeczywistym systemem. a nie fantazyą — szepnęła St. Flour, to właśnie możesz pan nas swoją nudą z naszych nudów uleczyć.
— Nie wiedziałem, że się panie nudzić możecie — śmiał się Oleś, oczyma prowadząc z Julią rozmowę, choć się niby ku francuzce zwracał. — Jakto? mając muzykę, malarstwo, książki.
— Ale pan masz toż samo — odezwała się Julia.
— Tak pani, tylko nie młodości pani, i świętego ognia do sztuki. Niesłychanie lubię piękne obrazy, dobrą muzykę, zajmującą książkę, ale samemu malować, grać i pisać. O! okropności!
— My się możemy tem pochwalić — dodała francuzka — my, to jest hrabianka Julia, że pracujemy ogromnie, a nie możemy jednak nudów rozpędzić. Panna Julia ślicznie maluje z natury.
— I nigdy nie pokazuje nic co zrobi! — z wymówką rzekł Oleś.
— Ja mogę ją zdradzić — zniżając trochę głos, dodała St. Flour, gdy tymczasem Julia, dyplomatycznie zdając się nie słuchać, patrzała w drugą stronę. — Mogę ją zdradzić... tuż za parkiem, jest bardzo ładny widok na okolicę, około którego pracujemy z natury...
Oleś się zarumienił mocno.
— Z rana, czy wieczorem?
— Z rana! — szepnęła francuzka. Tamtędy niedaleko przechodzi droga, może nią ktoś przejeżdżać — przypadkiem. Pan Aleksander ścisnął tłustą rączkę francuzki, która się śmiała uradowana; panna Julia o tem wszystkiem nie wiedziała nic a nic.
Zaczęto mówić o muzyce; od muzyki do sentymentu krok jest tylko, wmieszały się do tego różne uczucia, które muzyka wyrażać ma pretensyę, choć — naprawdę wyraża ona to, czego słowem powiedzieć niepodobna, cały szereg idei niedostępnych tej formie, której posługuje słowo. Zadraśnięto o uczucia, a że one wszystkie płyną z tego jednego głównego... którem jest miłość... są jego parafrazą, rozgałęzieniem lub przeciwieństwem, mimowolnie jakaś miłość się znalazła na ustach... St. Flour przyznała po cichu, że, choć hrabina żadnych książek, oprócz pobożnych córce nie dozwala, panna Julia czytała wiele i czytać lubiła. Hrabianka się słabo wypierała. Na ostatek St. Flour swoją interwencyą ośmieliwszy oboje, odegrawszy preludia, które się zdawały potrzebne, odstąpiła nieco i dozwoliła im śpiewać samym, un duo d’amore! Oleś, w którego spopielałem sercu ogień się rozniecał coraz gorętszy, dostrzegał co chwila nowego wdzięku w młodziuchnej twarzyczce, która dla niego umiała się rozpromieniać, aż do piękności.
— Całe życie obawiałem się — szeptał Oleś — zakochać, aby nie stracić mocy nad sobą, i nie zdać się na łaskę i nie łaskę, ale nigdym się tak nie lękał tej katastrofy, jak teraz, gdym zestarzał, i jeszcze słabszym się czuję niż dawniej. Straciłbym głowę...
— Mnie się zdaje — odparła Julia — że panu to niebezpieczeństwo nie grozi.
— Dla czego się pani tak zdaje?
— Nie wiem — zmieszana mówiła Julia... Jesteś pan złośliwy, dowcipny... ale czułym...
— Kryję się właśnie z tem, co moją słabą stronę stanowi.
Tu oczy kilku frazami dopełniły rozmowy.
— Pan byś mógł chcieć się rozerwać, zabawić — ale zakochać...
— Pani sądzisz mnie nie zdolnym?
Znowu spojrzenia mówiły...
— Sprobuj pani tylko mnie trochę ośmielić?
— W jaki sposób?
— Trochę dobroci...
Tu rozmowa poczęła być coraz cichszą... Julia wysunęła rękę drżącą, Oleś ją uścisnął...
— Miłość czasem potrzebuje ofiar i odwagi — szeptała hrabianka.
— Nie czasem ale zawsze — przerwał Oleś; — kto się puszcza na to morze, powinien od razu życie dać...
— A na cóż życie?
— Choćby życie...
Plotła się w ten sposób, ta znana przegrywka miłości, co się kończy... wyznaniami... i chwilą szczęścia...
St. Flour ani nikt nie mógł odgadnąć, jak daleko zaszli dnia tego. Wilski z hrabiną chodzili ciągle po salonie, guwernantka, spoglądając w tamtą stronę, widziała tylko wypalone rumieńce hrabiny, i niezmierne zakłopotanie na twarzy Wilskiego.
Gdy w salonach dwu odegrywały się te dwa duety, w oficynie obudził się ks. Maryan, zobaczył konie w dziedzińcu, poznał ekwipaż opiekuna i miał sobie za obowiązek przyprowadzić swojego elewa. Poszedł go szukać w sąsiednim pokoju nad książką. Znalazł książkę rozłożoną, ale Emila nie było. Pobiegł więc za nim do ogrodu, i aż wracając dopiero znalazł go w stajni siedzącego na starym żłobie, i zabawiającego się z Maćkiem. Zszedł go tak niespodzianie, iż uszu jego doleciało imię — Marysi! Przestraszył się i wyrwał co najprędzej Emila z niebezpiecznego towarzystwa. Imię to w ustach hrabiego było całą rewelacyą! Ks. Maryan wrócił przelękniony i posępny.
Obiecywał sobie teraz pilniej daleko czuwać nad Emilem, w którego niedojrzałości zbytnie pokładał zaufanie.
Nic mu nie mówiąc, porwał go z sobą do salonu. Weszli, i przerwali rozmowę pannie Julii z Olesiem, bo Emil natychmiast zbliżył się do gościa, ku któremu pociąg czuł szczególny, i korzystając z niebytności mamy, męczyć go począł pytaniami i zwierzeniami.
Gdy nareszcie podano herbatę, i całe towarzystwo usiadło do stołu, pilny badacz, byłby mógł po twarzach czytać niemal wrażenia tylko co ukończonych rozmów.
Hrabina była smutna, roztargniona, ukrywała gniew wymarzoną łagodnością i rezygnacyą. Wilski osłupiałemi oczyma, znużony jak atleta po walce cyrkowej, patrzał w talerz. St. Flour biegała oczyma po wszystkich. Oleś był wesół niby, ale zadumany nad swój zwyczaj. Julia, choć chciała wrócić do uśpienia, strzelała wzrokiem, jakiego u niej domowi nie znali. Na bladych policzkach, różowiał zaledwie dostrzeżony rumieniec. Emil był straszliwie wesół i rad z nauczającej rozmowy z Maćkiem, młodzieńcem doświadczonym w wielu sprawach, w których on był nowicyuszem, nie wiedział on, że ks. Maryan dosłyszał wyraz tak wiele mówiący, mimo pospolitości swej i prostoty.
Na ostatek ks. Maryan siedział pochmurny, zasępiony, nie dając się rozweselić oczom St. Flour, często go wyzywającym; a myśląc ciągle jak ma postępować z Emilem, aby go uchować od zbyt popieranego rozwinięcia i badania tajemnic, zostawionych późniejszemu wiekowi.
Rozmowa ogólna traktowała ten miły przedmiot meteorologii, niewyczerpany, nigdy, wszystkim dostępny, dostarczający tak obfitego materyału każdemu do popisu z erudycyą, z pamięcią i darem postrzegania.


XI.

W dnie uroczyste całe sąsiedztwo zwykło się było zjeżdżać do kościoła w Parzygłowach, i dnia 2 Sierpnia też zawczasu, przed summą, powozy wszystkiemi traktami zmierzały ku naszej mieścinie. W zajazdach wrota stały otworem. Pan Henryk w cylindrze i nowym surducie, przed swoim domem oczekiwał na gości.
Dzwoniono już we wszystkie dzwony z sygnaturką; cmentarz przed kościołem napełniać się zaczynał... Z jednej strony nadciągnął już był Wilski, z całym dworem w grubej żałobie, z drugiej kareta hrabiny, którą ks. Maryan poprzedził, bo miał udział w celebrze. Odpust zgromadził pobożnych z daleka.
Pan Aleksander, często zapominający o dniach uroczystych na ten raz przybył także, i we drzwiach czekał na hrabinę.
Z dworku Zellerów wyszedł właśnie stary ojciec, Alfred z nim, i przybyła, po uwolnieniu się z obowiązków panna Konstancya Zellerówna.
Cała ta rodzina teraz, szczególną na siebie zwracała uwagę. Dawniej stary przechodził niepostrzeżony, nikt mu się ani nie ukłonił; wdzięki panny Konstancyi, nie zbyt obchodziły młodzież, — teraz i staruszka znajdowano bardzo poważnym, i córkę jego nadzwyczaj piękną.
Była nią w istocie. Czarne oczy wielkie i śmiałe, piękny owal twarzy, rysy regularne, usta małe i wielce wdzięczne, ale surowego trochę wyrazu, mimo że się uśmiechać zdawały; — postać choć niewielka, ale zręczna i kształtna — na pierwszy rzut oka może nie odróżniały ją od innych panienek jej wieku, ale na przypatrzeniu się zyskiwała. W oczach połyskiwało pojęcie bystre, w ustach słodycz z energią się łączyły. Na licu jej doświadczenie, praca, doznane zawody, oznaczały, że młodość spędziła o swych siłach i w walce. Nie było to dziewczę nieśmiałe i trwożliwe, ale niewiasta pewna siebie, i śmiało już idąca drogą życia.
Miała lat dwadzieścia kilka, a od osiemnastu była na swojem chlebie wśród obcych ludzi.
Napróżno by kto był szukał w niej lub w starym ojcu, najmniejszego zewnętrznego śladu zmiany szczęśliwej, która rodzinę ubogą, obdarzyła takim opiekunem jak Alfred.
Sam on ubrany skromnie, zdawał się smutny i zawstydzony raczej, niż dumny ze swego szczęścia.
Ojciec nie śmiał oczu podnosić, panna Konstancya ubrana była tak bardzo skromnie i ubogo, jakby o strój wcale nie dbała.
Jednakże wszystko co miała na sobie, dowodziło smaku i instynktu piękna. Paweł, który się był pozostał z chorą matką, nadciągał za rodziną, z wesołą twarzą, ale ani o włos nie jaśniejszą jak za dawnych czasów, gdy na żydowskiej bryce, razem z różną gawiedzią ciągnął na jaki dzień do starego dworku.
Teraz wszyscy spieszyli się witać, zaczepiać i dobre słowo zyskać od panów Zellerów.
Poczthalter, który szedł z panią Paździerską z drugiej strony, i miał czas się przypatrzeć wszystkim, naprzeciw ciągnącym do kościoła, był zdziwiony i oburzony tem, iż Zellerowie wcale się do nowego położenia nie stosowali.
— Uważasz kochanie moje — szeptał do ucha pięknej towarzyszce — chcą nam dać naukę. Szelma jestem, że to impozycya swego rodzaju, umyślnie się poodziewali w stare suknie, niebyli tacy skromni, a to jest finfa dla nas, co sobie pozwalamy lepiej chodzić. — O! ja to rozumiem! Finesy są! Żeby też ten bogacz choć nie wystąpił.
— Cóż bo ty chcesz, jeśli gustu do tego nie mają! — mówiła Paździerska — zwyczajnie ludzie ze stanu ordynaryjnego.
— Nie — ale, szelma jestem — impozycya, a dla tego, jakem ich parę dni temu po ludzku zaczepił, chcąc się zbliżyć, jak z kamienia, albo ja tam o to dbam.
Do innych pobożnych, należał dnia tego i łowczy Okoszko. Przybył parą swoich tłustych koni, które postawił w gospodzie, a sam, szedł do kościoła. Wyróżniał się zdala tak w tłumie, że niepodobna było nie spojrzeć na niego. Słusznego wzrostu, w butach do kolan, ubrał się był dla gorącego dnia w nankinową katankę, która nie była ani kurtką, ani spencerem, ale czemś pośredniem. Długie nogi wystające z pod niej, wydawały się cienkie... na głowie, ponieważ kapelusz słomiany nie uchodził, miał czapeczkę aksamitną przestarzałego kroju, trochę zbladłą, z kutasem, na rękach wyprane świeżo łosiowe rękawice, a w bocznej kieszeni chustkę kolorową, której końce wystawały.
Ten ubiór zwracający oczy, jemu się musiał wydawać bardzo zwyczajnym, bo go bynajmniej nie kłopotał, choć ludzie sobie idący palcami go pokazywali.
— Bocion! — mówili parobczaki przy furach.
— Rinaldo-Rinaldini! — szeptały ekonomówny.
— Cudak — mówił poczthalter, żeby się tak ubrać do kościoła.
Okoszko szedł nie bardzo patrząc na to co go otaczało; z ukosa właśnie nadchodzili Zellerowie, dostrzegł ich, zatrzymał się nieco i poszukawszy oczyma, łatwo się domyślił Alfreda. W istocie domyślać się go musiał, bo poznaćby był nie mógł. Dawniej go dosyć lubił. Namyślać się zdawał chwilę, potem wprost na niego skierował, i z uśmiechem do idącego przystąpił.
Alfred dopiero teraz go spostrzegłszy, stanął. Rodzina nie zatrzymując się, rzuciwszy okiem na dziwaka, szła dalej.
Łowczy za obie ręce chwycił Alfreda, i postawiwszy go naprzeciw siebie, a sam stanął z założonemi rękami.
— A cóż? niepoznajesz mnie? ty! niewdzięczniku?
Zeller poznał go odrazu, ale scena odbywała się wśród rynku, na co Okoszko najmniej zważał.
— Uciśnijmyż się! — zawołał stary, ręce zostawiwszy — jak się masz? cieszę się. Tyle na tę chwilę. Dzwonią na summę, pójdziemy do kościoła jak i drudzy, na gawędy, czasu niema. Godzina to Boża, ale po summie, zrób że mi tę łaskę, chcę z tobą pogadać.
— Wstąpisz łowczy do rodziców?
— Gdzie zaś? ja nie bywam nigdzie, a przy ludziach wielu gadać nie umiem. Na pojedynka, to jeszcze. Odwykłem, widzisz, od ludzi i rozmowy. Najczęściej z psami gadam, a to są monologi. Po mszy na przyźbie u Hersza siądziemy. Nie strzymam długo. Dokończywszy wszedł łowczy do kościoła, poszukał swojego miejsca w rogu kruchty, oparł się o ścianę, ręce założył, i w zadumaniu mszy słuchał.
Niejednemu niepospolitą dystrakcyę zrobili Zellerowie, szczególniej Alfred. Wskazywano ich sobie palcami. Poczthalter i tu znalazł impozycyę, że siedzi w ostatniej ławce. Po skończonem nabożeństwie, gdy się wszyscy wytaczali z kościoła, łowczy nie czekając na Zellerów, poszedł sam na przyźbę do Hersza. Jakoż i Alfred nadszedł wkrótce, zabrać miejsce koło niego, ale nadto się ludzi kręciło.
— Gdybyśmy się gdzie przeszli? — wtrącił łowczy, straszny tumult, ja tego nie lubię.
Wyszli sami w samotną uliczkę między płotami, dzielącą ogrody mieszczańskie. Nikogo tu nie było.
— Gadaj że mi — odezwał się Okoszko, — co się z tobą działo? coś robił i jakim wróciłeś? Nadewszystko czy człowieka w sobie przywiozłeś, czy może jakie dzieło nowego kunsztu, w którem tylko twarz jest ludzka.
Alfred go uścisnął.
— Kochany łowczy — rzekł — jedno ci powiem, wróciłem takim niedorzecznym jak wyjechałem. Nie wiem czy we mnie już był człowiek, ale ten sam coście go opłakali wypędzonego, przyszedł do domu.
— Jak żywo nie opłakiwałem! nie myślałem płakać! — zawołał Okoszko — albo ja nie wiem, że zła dola najlepszą piastunką! Jam się cieszył, że cię los wyrwał ze szpon tej kobiety. Jestto rodzona moja siostrzenica, ale to Machiavel w spódnicy!
— A ja z tą miłością dla niej, którą z sobą poniosłem, wróciłem — rzekł Alfred.
Łowczy się począł śmiać, stanął, wziął się w boki, odrzucił głowę na ramiona patrzał i śmiał się ciągle...
— Pleciesz — rzekł — to nie ma sensu. Krewkość młoda może istotę najpospolitszą w oczach wyrostka uczynić boginią, ale po dwudziestu latach...
— Ja ją widziałem teraz, po latach dwudziestu, jest czarującą!
Okoszko ze śmiechu przeszedł do gniewu.
— Dajże ty mi pokój! to już — z pozwoleniem fiksacya. Ta kobieta nie warta, chyba takiej lalki drewnianej, pozłacanej, wśród jakich obcuje. Człowiek zdrów, przy pięciu zmysłach nie ślepy — nie powinien mieć takich fantazyi.
— Tak — nie powinien, a gdy je ma?
— To go do czubków — rzekł łowczy. — O tem mi nie mów. Tfu! — splunął. Powiedz mi co o sobie. Plotą żeś się dorobił fortuny.
— To prawda?
— Tak? uczciwie...
— Nie mam niczyjej krzywdy na sumieniu.
— Hm? a jakże u licha mogłeś tyle nagromadzić przez czas, gdy inni zarabiając w pocie czoła, i dziesiątej może części nie zyskali.
— Tak? ja stałem u źródła.
Łowczy się zamyślił.
— Tak i asindziej łowiłeś sakiem, a oni przetakiem. Może to być! Cóżeś ty tam zrobił parę kroć?
Zeller się rozśmiał.
— Tak — dochodu.
Łowczy za głowę się wziął.
— Nie — to coś już szatańskiego w tem jest.
— Najprostsza to była rzecz w świecie. Handel pieniędzmi jednych bogaci, drugich niweczy, mnie się udało.
— Tak — to coś jak na loteryi?
— Prawie.
Poszli dalej ulicą.
— Co myślisz robić? — spytał Okoszko — to ciężar, tyle majątku — człowiek ma jedną gębę i jeden żołądek, po co mu tyle?
— Kupiłem tu już majątek.
— A! to dobrze — rozśmiał się Okoszko, to już możesz być pewny, że cię fortuna nie zwycięży, będziesz sobie powoli ją tracił, bawiąc się w obywatela. A no — słuchaj — dodał obracając się ku niemu. Kto wie, gdzie, jak? kiedy? a nawet czy się zobaczymy? — powiem ci co mam na sercu. Nie przestań że ty być człowiekiem! A tak — powtórzył Okoszko. widząc uśmiech Alfreda — pieniądze mają to do siebie, że ludzi ogłupiają, i robią z nich stworzenia sui generis, którym zdaje się, że się wyłamały z ogólnych praw i obowiązków. Zmiłuj się, nie zrób się i ty bałwanem takim, nie zdumniej, nie zgłupiej. Masz rodzinę, dziel się z nią.
— Gdyby ona udziału chciała — przerwał Alfred. — Ojciec i matka ani myślą się wynieść z dworku, i nie chcą nic przyjąć odemnie. Paweł, brat mój, uparł się professorstwa nie porzucać; nie wiem czy potrafię uprosić Konstancyę, aby u mnie gospodynią być chciała.
— A to, jak Boga kocham, rozum mają — rzekł Okoszko — z respektem dla nich jestem.
Uchylił czapkę aksamitną.
Szli tak gawędząc wązką uliczką, pomiędzy ogródkami i płotami, wijącą się poza mieściną, nie wiedząc dobrze dokąd ona prowadziła, ciesząc się tem że byli tu sami, i że ich palcami nie wytykano. Łowczy — w ogóle tłumu i zgiełku nie cierpiał, raził go hałas, nowych ludzi nie był ciekawym wcale.
Zagadnął jeszcze Alfreda, o jego przeszłość i życie więcej dopytując niż o plany przeszłości, o których wzmianki już unikał. Nareszcie gdy rozmowa przeciągnęła się dość długo, i Okoszko się chciał zabrać do odwrotu, okazało się, że byli wyszli poza domostwa, szopy i stodoły, i znaleźli się też około dworku pana Mieczysława Abdanka. Najkrótszą teraz drogę napowrót była szosa, do której inaczej dojść nie mogli, jak tuż około podwórka „Abdanówki.“
Właśnie z nabożeństwa powracający obywatele byli tu zebrani na ganku i hałaśliwie rozprawiali, gdy tymczasem w dworku dla nich przekąskę przysposobiano. Pomiędzy innymi był i Oleś, który postrzegł Alfreda Zellera i szepnął bliżej stojącym o nim. Gospodarz palił się żądzą bliższego z nim poznania. Atrakcya jaką wywiera na otaczających pieniądz, ciągnęła go ku bogaczowi a może i coś więcej. Panna Konstancya, jakkolwiek córką, a może i wnuczką jego być mogła, wydawała mu się nader ponętną, a teraz... nie sposób, aby tak bogaty brat nie chciał jej wyposażyć i nie sposób aby taka panna Zeller, ubożuchne stworzenie, nie miała sobie za największe szczęście podać rękę Abdankowi, — staremu szlachcicowi, który mógł nawet do arystokracyi się liczyć. Było to najdziecinniejsze, powiedzmy szczerze najniedorzeczniejsze marzenie, pan Mieczysław nie śmiał by się do niego był przyznać — a jednak zabawiał się niem, czesząc ołowianym grzebykiem i patrząc w zwierciadło.
Życia jeszcze miał za mało i zdało mu się, że godziło się jeszcze raz go próbować.
Zobaczywszy Zellera i oryginalną postać, która mu towarzyszyła, stojących blizko i zdających się naradzać co począć z sobą — Abdank przyskoczył do Olesia, zaklinając go na wszystko co miał na świecie najdroższego, aby Zellera do niego zaprosił, bodaj z tym drugim w nankinach. — P. Aleksander na długo się wahał i zbiegł z ganku, ale Okoszko tymczasem dostrzegłszy ruch, skrył się z towarzyszem za płotem. Oleś dopadł ich tu zdyszany, sądząc, że mu już uciekli.
— Szanowny panie — zawołał wesoło chwytając pod rękę Alfreda — przepraszam że go, jak rozbójnik, napastuję, ale powszechnej prośbie oprzeć się nie mogłem. P. Mieczysław Abdank i kilku obywateli zebranych u niego, radzi są pana poznać. Mam missyę prosić go na śniadanie. Nie odmawiaj pan. Wszedłeś nabyciem majątku w obywatelstwo, powinieneś znosić jego ciężary.
— A ponieważ pan dobrodziej — dodał zwracając się ku Okoszce — towarzyszy panu Zellerowi... zechcesz także zaszczycić...
Okoszko usta wydął i głową pokiwał.
— JMPana Alfreda żądają, mnie zaś — rzekł — zniosą w dodatku, jako malum necessarium, chociaż im na nic nie jestem potrzebny, ani oni też mnie, kłaniam uniżenie! a mnie to na co? Wódkę i zakąskę znajdę u Herna, towarzystwa zaś nie łaknę, nie łaknę...
Jeżeli Zeller chce się poznawać, niech idzie — słuszna rzecz, ale mnie pokój dajcie — ja ciągnę do domu. Konie popasły pewnie.
To mówiąc, ścisnął rękę Alfreda.
— Sługa uniżony! — skłonił się Olesiowi... kłaniam! i już się nazad pustą drogą wybierał. Zeller się wahał... Okoszko to postrzegł.
— Jak skoro masz z tymi ludźmi żyć — a no! hul w wodę! ruszaj! nie ma się co drożyć. Ja i tak gębie muszę dać spocząć, bo mi się wystrzępiła.
Skłonił się i poszedł nie oglądając. Zeller stał milczący i trochę zafrasowany.
— Daj się pan namówić — rzekł Oleś — bądź co bądź, znajomości nie unikniesz. Zręczność się nastręcza, tem lepsza że nie pan nam się narzucasz, ale my go łapiemy.
I wziąwszy go pod rękę, poprowadził do dworku.
Mówiliśmy już jaka była powierzchowność Alfreda. Długie życie poza krajem, nadało mu charakter obcy, cudzoziemski — każdy stan też wypiętnuje się powoli na człowieku. Jest to skutkiem nieuniknionym codziennego bytu i pewnych czynności powtarzających się ciągle. Biurokrata, bankier, jak żołnierz i literat, mają oblicza swojego stanu, choćby ich przybrać nie chcieli. Zellera czuć było bankierem, a do szlachty nie był nic a nic podobny. Szlachta nasza zawsze wygląda jakby tylko co z konia zsiadła i jutro na niego siąść musiała; przez najzardzewialszego hreczkosieja, żołnierza czuć... choć może tylko prapradziad nim był... ostatni...
Tak samo jak Zellera musiały teraz razić te resztki pradziadowskiej kurdegardy i obozu we wnukach, tak tych panów w nim uderzała sztywność pewna, nieszykowność, ciężkość w obrotach człowieka, który długie lata zgarbiony stał nad biurkiem. Taż sama różnica jaką powierzchowność cechowała, musiała się znaleść w charakterach i pojęciach, bo — prawdą jest niezaprzeczoną, że o naturze, zewnętrzne oznaki... są istotnie znakami tego co się dzieje we wnętrzu.
Można się zamaskować na chwilę, ale dla anatoma — maski nie ma, bo on ją zedrzeć musi.
Zellera prowadził Oleś pod rękę powoli, a goście na ganku zebrani, przez lornetki i gołemi oczyma, ciekawie się przypatrywali i robili zawczasu postrzeżenia.
— Wygląda po niemiecku — rzekł jeden.
— Mnie przypomina wekslarza z Senatorskiej ulicy, jak Boga kocham — mówił drugi.
— Zeller? Zeller? — toż nazwisko niemieckie... mruczał trzeci.
— Fizyognomia myśląca — gadajcie sobie co chcecie! — szeptał Micio, który sposobił się go przyjąć na ganku najserdeczniej, jako dziedzica Owsińskiego klucza.
Inni szeptali ciszej... uśmiechali się i drwili. Niektórym się zdawało, że biedne człecze nagle olśnione blaskiem owej buty szlacheckiej zmiesza się i zmaleje. Wilski zdala pilno się przypatrywał.
Zawiedziono się wielce w przypuszczeniach. Zeller wszedł spokojny, z wejrzeniem śmiałem, krokiem pewnym, jak człowiek czujący się zupełnie równym towarzystwu w które wchodzi; nie był skorym do mówienia, ale odpowiadał śmiało — słowem szlachta go nie zdetonowała. Ich zaś to zdziwiło tylko, że zewnętrznie zbogacony tak bajecznie jegomość, niczem nie afiszował swojego dostatku. Suknie miał aż nadto skromne, błyskotek żadnych, a w obejściu wielką prostotę.
Pan Mieczysław z natarczywością, z komplementami, zapoznał go z kółkiem obywateli, dziękując za zaszczyt jaki mu czynił.
Zbliżył się i Wilski milczący, dla obserwowania go — i w krótkim czasie przekonać się mógł, że gdyby do walki z tym człowiekiem przyjść miało, nie byłaby ona łatwą. Tembardziej i on, i inni, starali się go sobie pozyskać. Zeller więcej słuchał niż mówił. Rozmowa, z powodu nabycia majętności, wpadła zaraz na nieszczęśliwe czasy i stosunki rolnicze, na ruiny majątków, na trudności administrowania i t. p.
Postrachy te jednak nie zdawały się czynić najmniejszego wrażenia na dorobkowiczu. Przyznawał, że mało mu były znane stosunki majątkowe, że się lękał dosyć nabycia, ale zarazem pocieszał się tem, że w każdem położeniu są jakieś środki wyjścia. Dodał, że w jego początkowaniu wiejskie gospodarstwo podnieść się tylko może i prowadzić pomyślnie, gdy kapitał obrotowy, prawie dorównywa włożonemu w nabycie.
Kilku obywateli westchnęło tylko. W istocie u nas najczęściej się trafia, że gdy kto ma sto, zamiast nabywać za pięćdziesiąt, kupuje za dwakroć; i w ten sposób sam dobrowolnie skazuje się na ten stan chorobliwy, z którego wyjść szczęśliwie udaje się jednemu na dziesięciu, a największa liczba kona długie lata, nie mogąc ani żyć prawdziwie, ani umrzeć i skończyć. Tą uwagą zamknęły się rozprawy gospodarskie. Inni informowali nabywcę o historycznej przeszłości klucza, którego się stał dziedzicem; inni poczęli mu malować życie społeczne i stosunki w różnych barwach, z których ogólna nie dawała się wyciągnąć. Wszyscy mniej więcej z tą uprzejmością, do jakiej skłania zamożność przybysza, starali się doń zbliżyć, spoufalić z nim, zaskarbić sobie względy. Wielu aż nadto pośpiesznie ofiarowało swe usługi i pomoc, bo u nas gościnność i braterstwo są w obyczaju i we krwi. Zeller dziękował i wymawiał się od przyjęcia.
Z godzinę przebywszy w Abdankówce, zostawując wszystkich niemal jeszcze, bo niektórzy się do wista zabierali, Zeller pożegnał gospodarza i powrócił do miasta.
Zaraz po odejściu jego, posypały się sądy, domysły i żarciki, lecz wrażenie było powszechne, że miano do czynienia z „wygą“, z człowiekiem nie łatwym, „kutym“ i wytrawnym. Wilski unikał wydawania dekretu, ale i z jego twarzy widać było, że mu dał do zrozumienia ten człowiek, i że go sobie zapewne wprzódy wcale inaczej wystawiał.
Gdy się to działo na Abdankówce, Zeller wracał do dworku rodziców, wiedząc że go tam rodzeństwo, zapewne z niepokojem, oczekiwało na obiad. Po drodze musiał jeszcze minąć poczthaltera, który zobaczywszy go przechodzącego wybiegł z żoną i sztabem swym, aby mu się choć z daleka przypatrzeć, dalej zbliżył się doń pan Henryk z ukłonem, i zaczepił kilku słowy, aby pokazać miasteczku, iż do niego miał poufały przystęp.
W rynku, gdzie jeszcze było gwarno, koło miejskiej miary i kramów, złapał go nareszcie Paweł, niespokojny co się z nim stało i wysłany na zwiady. Krupnik już dwa razy wracał do kuchni. Kanonik sam przychodził chcąc na obiad zaprosić Zellera do siebie.
Paweł śmiał się.
— Bodaj to mieć pieniądze — zawołał — nigdy Zellerowie w takiej modzie nie byli jak teraz, z łaski twojej! Lat wiele nikt na nas nie spojrzał... teraz... nagle otoczyła nas aureola złota... i — dodał — mam prawdziwą obrzydliwość do ludzi... bo większa ich część... podła!


XII.

Kto by był w tych dniach widział hrabinę Maryę, nie w salonie, do którego miała twarz osobną, ale w jej gabinecie gdy sama jedna, rozmyślała nad sobą, rodziną i położeniem, nie poznałby może w zasępionem obliczu, tej piękności tak jeszcze świetnej, takim otoczonej urokiem, tak cudownie świeżo zachowanej. Znikał ów uśmiech wiekuisty, łagodny, miły, zrezygnowany, czoło jasne powlekało się chmurami, nawet kibić smukła i prosta, uginała się jak pod ciężarem trosk i myśli. Siedziała godzinami całemi studyując swe położenie, obrachowując wszelkie ewentualności, szukając drogi wyjścia bezpiecznej.
Szło jej nadewszystko o zachowanie w całym niepokalanym blasku tej sławy domu, tego rozgłosu jaki on zyskał, licząc się do najdostojniejszych w okolicy. Dla tej purpury zwierzchniej, gotową była poświęcić samą istotę tak jak pewnego rodzaju elegantki obchodzą się bez koszuli, aby mieć świeże rękawiczki i pióro u kapelusika.
Zadanie dla niej ograniczało się zachowaniem stanowiska, wybiciem się na wyższe. Emila należało ożenić bogato i świetnie... Julię poświęcając dla niego.
Nie łudziła się tem hrabina, że kochany Milek nie posiadał nadzwyczajnych zdolności, że natura nie wyposażyła go zbyt bogato, ale w tym świecie, o który chodziło — nie wymaga się nic oprócz bardzo wykwintnych pozorów i ogłady, która przy miernych bardzo zdolnościach, wprawą, obyciem się nabywa. Emil miał z ks. Maryanem odbyć podróż dla otarcia się — nie wątpiła hrabina, iż go ona dostatecznie do świata wykształcić miała... Aż do ożenienia Emila, ochronić majątek od ruiny, osłonić szczerby w tym budynku, podpieranym starannie — było drugiem zadaniem. Do tego potrzebnym był Wilski.
Wyjść za niego! byłoby arcydziełem kunsztu niewieściego, lecz dziś okazywało się to utrudnionem, tem właśnie, co zdawało się najnaturalniej prowadzić do celu. Dawne stosunki zawadzały raczej niż służyły.
Hrabina z urokiem jaki miała, byłaby wdowca pochwyciła w swe sieci, gdyby ten urok nie został wprzódy nieopatrznie wyszafowany. Wzdychała myśląc o tem. Ale któż mógł przewidzieć zgon pani Wilskiej?
W czasie rozmowy ostatniej z nim, hrabina miała się na ostrożności, nie poruszyła wcale struny uczuciowej, zostawując ją — jemu. Mówiła o swoich interesach, położeniu, troskach, znużeniu i t. p. — unikając wszelkiego upominania się o jakieś prawa, jakkolwiek czuła że je miała.
Wilski także z wielką zręcznością cały się osłonił swą żałobą, wspomnieniem „najlepszej żony,“ obowiązkami dla dzieci. Manewr ten jego, który nic rzeczywiście nie orzekał stanowczo i był tylko przejściem z jednego tonu do drugiego, jakkolwiek łagodny — strwożył nieco hrabinę. Uczuła, zrozumiała w nim chęć wycofania się jakąś.
Musiała jednak nie dać bynajmniej poznać po sobie, że się czegoś podobnego domyślała. Wchodziło w rachubę nie wierzyć do końca w zmianę, ufać ślepo, być niewiastą słabą, nie posądzającą nawet, nie umiejącą przypuścić, aby ją zdradzono. Zachowała więc dawny ton najczulszy dla przyjaciela i opiekuna, więcej się nim zajmując niż sobą, pocieszając jego a poświęcając siebie. Wilski widocznie był jak na mękach — hrabina czytała to z niego, ale przypisywała to zawsze niby stracie żony... i t. d. Że Wilski mógł, winnym się czując względem nieboszczki, cierpieć przez wyrzuty sumienia, to było naturalnem. Nie szczędzono mu pociech. W rozmowie żadna struna draźliwa, z obu stron nie była poruszaną, obserwowano się nawzajem... bacznie... zimno, grając wielkie sentymenta.
Wymęczyli się tak oboje — i skutkiem bytności Wilskiego, dla niego było wyniesione ztąd przekonanie, iż musiał nader zręcznie stopniować wycofanie się, które zamierzał; dla niej, iż powinna była z wielką umiejętnością zarzucić pęta na człowieka, który już o zerwaniu ich zamyślał.
Hrabina nie rozpaczała, że go utrzymać może. Wzgląd, który zrazu ją uderzył, iż ożenienie z nią Wilskiego dawne posądzenia mogło potwierdzić — trzeba było usunąć, bo bez niego... ruina stawała się nieuchronną. Pewne ignorowanie opinii stawało się koniecznością... Wilskiego pochwycić musiała... Czy serce miało w tem udział jaki? osądzić było trudno. W wieku do którego doszła hrabina, nawet uczucia biorą się pod ręce z rachubami, i same nie chodzą.
Całe dnie teraz spędzała nad planami, jak Wilskiego utrzymać, jak go przyciągnąć, jak mu nie dopuścić wyswobodzenia się. Zdawało się jej że chłód, zimna krew, pozorna ufność, a postępowanie powolne bardzo, nie dające zręczności do zerwania, do katastrofy, były najlepszą ze strategii. Wszystko co do tego mogło służyć i pomagać, wydawało się dobrem. Hrabina która nie lubiła Olesia, a znała słabość Wilskiego dla niego, gotową była trochę się zbliżyć do nieznośnego szydercy, aby go sobie pozyskać. W rachubę wchodziło także częste posyłanie Emila do opiekuna i narzucanie mu go nawet na pobyt dłuższy, pod różnemi pozorami.
Wszystkie szczegóły tej przyszłej walki zostały tak przewidziane i obmyślone, jak Moltkego plan kampanii przeciwko Francyi, czasu niczem nie zamąconego pokoju, i najlepszych z nią stosunków.
Nieraz w tych długich rozmyślaniach, które ją napadały nawet w salonie, rozważała hrabina, czyby kogo sobie dobrać do pomocy, zwierzyć się komuś nie mogła, lecz czuła zawsze wstręt do odkrywania się zupełnego i zdawania na łaskę sprzymierzeńca. Wolała więc bezwiedne narzędzia.
Jedyny wyjątek stanowiła osoba, którą hrabina rzadko widywać mogła, zamieszkała w Warszawie, z którą ją najściślejsze łączyły stosunki. Była to przyjaciółka niemal przymusowa, z tych lat, w których się nie ma sekretów. Przez wyłom w sercu zrobiony, gdy się lat miało osiemnaście, weszły później tajemnice lat późniejszych.
Gdy piękna jak anioł Marya, kochała się jeszcze w biednym muzyku, w sąsiedniej wsi, o pół mili tylko, mieszkała wdowa pani Kolembrodzka z córką Ireną... na resztach fortuny znacznej bardzo... Dom pani podczaszyny Kolembrodzkiej świetnością swą i elegancyą, nęcił naówczas i Maryę i jej ojca. Dwie panienki były jednego wieku, — panna Irena mniej daleko piękna, ale żywszego temperamentu, swobodniejsza u matki, która sama do wielkiej nawykła była swobody, pierwsza wtajemniczyła w życie przyjaciółkę Maryę. Ona ją wciągnęła niemal, pobudziła — zajmując się tem wielce — do romansu z Zellerem.
Między dziewczętami nie było tajemnic. Z nieopatrznością wiekowi właściwą, dzieliły się wszystkiem co czuły i myślały. Panna Irena była świadkiem katastrofy, pocieszycielką, doradczynią — i, lżej daleko biorąc sercowe dzieje od przyjaciółki — skłoniła ją do przezwyciężenia bólu, do zapomnienia, do zrzucenia winy własnej na współwinowajcę. W oczach tej przyjaciółki poczęło się staranie hrabiego, odbyło z nim wesele...
Prawie współwłaściwie panna Irena, bardzo praktyczna wyszła za niemłodego już pułkownika, który wkrótce został jenerałem, osierocił ją, i zapisał jej co miał, chociaż związek ten potomstwem pobłogosławiony nie został. Jenerałowa pojechała mieszkać w Warszawie, latem czyniąc do wód wycieczki. Chociaż młoda i bardzo zalotna, ale nadewszystko miłując swobodę, nie wyszła już za mąż... i — po swojemu była, jak mówiła, bardzo szczęśliwą. Jenerałowa miała po rodzicach wieś o dwie mile od rezydencyi hrabiny, zjeżdżała do niej zwykle na wiosnę, czasem jesienią. Naówczas dwie panie nierozłączne z sobą były.
Najczęściej hrabina jechała do Uznowa, i tam po kilka dni przemieszkiwała, później jenerałowa goniła za nią i osiadała u niej. Stosunki serdeczne z Wilskim, majątkowe, wszystko przyjaciółce wiadome było.
Jenerałowa Irena nie będąc nigdy piękną, miała jedną z tych twarzyczek szczęśliwie ukształtowanych, które wytrzymują najlepiej lat próbę. Para oczów czarnych, stanowiła całą ozdobę jej. Usta nieco szerokie ściągała umiejętnie, a gdy się otworzyły, mogła pokazać jeszcze rząd tak pięknych, białych ząbków, że się o rozmiarach tego co je przysłaniać miało — zapominało. Nie wielkiego wzrostu, pulchna i tłuściuchna, dosyć biała, żywa i zręczna, mimo wieku, grała rolę młodszej niż była. Przy hrabinie, która miała więcej blasku młodego i świeżości, nieledwie za młodszą od niej uchodzić mogła.
Charakter to był — nadewszystko niewieści; nieopatrzny na oko, a zawsze, tak ostrożny, że lecąc na oślep, nigdy dalej nie zaszedł, niż mu było potrzeba dla własnego bezpieczeństwa. Jenerałowa trzpiotała się całe życie, nie kompromitując nigdy na seryo. Kochano się w niej, przyjmowała hołdy, dopuszczała do poufałości, a mimo to, ci co byli pewni że im rękę odda, poodchodzili z koszami.
Umysł był rozbudzony, żywy, wesoły, — pragnienie życia wielkie... dużo egoizmu przyzwoitego, dobroci wiele, a w towarzystwie przymioty rzadko chodzące w parze, najlepszego wychowania, form nieposzlakowanych i — pewnej oryginalności.
W tym roku jenerałowa nie przybyła do Uznowa, spodziewać się kazała siebie ku jesieni, po powrocie z Karlsbadu. Hrabina wyglądała jej z najżywszą niecierpliwością, rachując na to, że w niej znajdzie podporę, pomoc, radę, nawet pośredniczkę potrzebną. Wilski był z nią bardzo dobrze.
Jenerałowa kłóciła się z nim grzecznie, kokietowała go niewinnie i służyła umiejętnie w jej stosunkach przyjaciółce. Nigdy przybycie jej pożądańszem być nie mogło.
Nadzwyczajna więc była radość hrabiny, gdy wśród tych rozmyślań smutnych, odebrała bilecik umyślnym posłem wyprawiony, oznajmujący, że na nią czekano w Uznowie. Kazano natychmiast konie zaprzęgać. St. Flour zbiegła po rozkazy, hrabina oświadczyła że wyjedzie na dni kilka zapewne. Każde oddalenie się jej było tu witane z nadzwyczajną radością.
St. Flour mogła swobodnie zabawiać się rozmową z ks. Maryanem, w niedostatku świeckiego adoratora. Emil latał konno do leśnikowej i — gdzie mu się zamarzyło. Julia robiła co chciała. Wszyscy byli szczęśliwi aż do rządcy, który w takie dnie przyjmował gości na folwarku — aż do starego kamerdynera, który, jeśli pani nie towarzyszył, mógł się ulubionemu oddawać polowaniu i szedł w las z psami.
W kilka godzin konie stały przed gankiem, żegnano się czule bardzo, a w kilka potem jeszcze, hrabina padała w objęcia jenerałowej.
Uznów puszczony był dzierżawą, ubogiej szlachcie, która dziedziczce winna była byt swój cały. Jenerałowa miała ekscypowany stary dwór rodziców i piękny przy nim ogród, który lubiła. Wszystko to, choć trochę puste i niezamieszkałe, starannie było utrzymywane.
Dzierżawca i jego kobiety były na usługi dobrej pani. Jenerałowa mogła kiedy chciała spaść niespodzianie na wieś, pewną będąc, że znajdzie wszystko co do życia wygodnego potrzebowała.
Tym razem, zaraz na wstępie oświadczyła hrabinie całując ją.
— Moja droga, nie gorsz się i nie posądzaj — straciłam wzrok; w drodze sobie dać nie mogę rady, musiałam wziąść sekretarza. Dobry, skromny, ubogi chłopak — zobaczysz...
Spojrzały sobie w oczy, hrabina z lekka ramionami ruszyła.
— Ale, nie imaginuj że sobie nic. Jestem stara i obchodzę się z nim jak z dzieckiem. Honni soit qui mal y pense. Tyle tylko że siada do stołu, bo dość dobrze wychowany chłopak.
I pociągnęła przyjaciółkę do środka. Podano zaraz herbatę, do której w istocie stawił się przystojny, słuszny, wyprostowany, bojaźliwej miny, skromny pan Witalis Bończa. Hrabina zmierzyła go tylko oczyma. Gospodyni posługiwała się nim nieustannie, gderała na niego, śmiała się, a chłopak latał jak oparzony. Służył niemal za zabawkę. Odprawiono go po herbacie, a przyjaciółki poszły do ogrodu, dla wyspowiadania się wzajemnego. Jenerałowa nie miała nic tak dalece ciekawego do opowiadania — za to Marya, raz rozpocząwszy swe dzieje, skończyć ich nie mogła.
Słuchała ich przyjaciółka z wielką i spokojną uwagą... zamyślona...
Gdy przyszło do rady i wynurzenia zdania — nadzwyczaj okazała się powściągliwą i małomówną. Nie było to w jej charakterze i zaniepokoiło Maryę.
— Dziś, nic ci powiedzieć nie umiem — odezwała się jenerałowa — potrzebuję namysłu... położenie ani łatwe, ani miłe nie jest. Ufam tylko, że ty, przy twoim takcie, potrafisz wyjść z niego zwycięzko. Co do Wilskiego — dodała — nic ci się nie dziwuję — ja dla niego miałam zawsze słabość także. Z niego byłby mąż najlepszy w świecie, gdyby się umieć wziąć tylko... Człowiek miły — de la tenue; rozsądny.
Zamyśliła się głęboko jenerałowa... Wieczerza przerwała nieskończone zwierzenia — pokazał się znowu przy niej pan Bończa, i dowiódł że umie prowadzić zajmującą rozmowę, choć hrabina z pewną wyższością i zimno go traktowała.
Rozmowa trwała potem do północy, a jenerałowa starannie bardzo dopytywała o szczegóły rozmowy, znalezienie się Wilskiego, ostatnie... i nie wiele umiała pociechy wlać w serce przyjaciółki.
Nazajutrz rano, do śniadania, nie przyszedł pan Witalis.
— Cóżeś z sekretarzem zrobiła? — spytała hrabina.
— Rozmyśliłam się wczoraj — rzekła jenerałowa; — na prowincyi, ils sont prudes aż do śmieszności... Choćby chłopak mógłby być prawie moim synem, posądzanoby mnie złośliwie... Wyprawiłam go dziś rano do Warszawy. Chłopcu się strasznie jechać nie chciało, bo myślał sobie polować i latać swobodnie — ale... musiał. Żal mi go! Co chcesz? My biedne kobieciska bacznie na siebie uważać musiemy...
Hrabina przyznała słuszność przyjaciółce. Cały ten dzień znowu mówiły najwięcej o Wilskim.
— Ja pojadę do ciebie na dni kilka — odezwała się Irena — będziesz miała, przyjmując mnie, wyborny pretekst do zaproszenia jego. Ja z nim pomówię, wybadam go. Potrafię się mu zaprosić do jego domu... wciągniemy go, zobaczysz...
To mówiąc, serdecznie się uściskały.
Niezmiernie zdziwioną była jenerałowa, dowiadując się o powołaniu zakonnem panny Julii. Znała ją od dziecka i nigdy w niej skłonności tej nie postrzegała.
Hrabina, nawet przed przyjaciółką, nie mogła się wydać z rachubą, starała się wmówić w nią, że powołanie było rzeczywiste, że się jej serce krajało, ale oprzeć mu się nie dozwalało sumienie.
Krócej więc niż zamierzała, zabawiwszy w Uznowie, hrabina posłała oznajmić o swoim powrocie i o jenerałowej pani St. Flour, i obie przybyły trzeciego dnia wieczorem, zmęczone jedna opowiadaniem, druga cierpliwem wysłuchiwaniem dziejów serca i planów przyszłości.
W ganku oczekiwali już na przybycie ks. Maryan, hrabia Emil, hrabianka, St. Flour i cale nie spodziewany Oleś, który trafił się tu — przypadkiem.
W tych dniach jakoś pan Aleksander, ciągle przypadkiem, kręcił się tak po okolicy, iż go niemal codzień za parkiem widywano przejeżdżającego. Panna Julia malowała tam widok z natury, a sama grzeczność nakazywała w przejeździe zatrzymać się, przemówić słów kilka i podziwiać prawdziwy talent, z jakim młoda artystka charakter krajobrazu naszego chwycić umiała, i nie idealizując go, samą prawdą uczynić idealnym. Nie wszystkim się to nawet artystom udaje — cóż dopiero dillettantom? Hrabianka Julia malowała naiwnie — jak widziała, nie miała odwagi poprawiać natury, zaczesywać drzew, zamiatać dróg, elegantować chat, — i jakoś to mówiło do serca, niezmierną prostotą swoją.


KONIEC TOMU PIERWSZEGO


I.

Zbliżała się zima... pora roku, w której świat się zwykł bawić najzapalczywiej, może dla tego, że chciałby zapomnieć o całunie pokrywającym ziemię, o śmierci co ją trzyma w objęciach. Zaludniają się zwykle naówczas miasta, pustkami stoją dwory... a po chatach wieśniacy sprawiają sobie weseliska, żeby też jakoś tę okropną zimę przepędzić.
W Parzygłowach nawet pan Paździerski, przewidując długość zimowych wieczorów urządzał się tak, aby mieć wiseczka u siebie parę razy na tydzień. Obok salonika dosyć ciasnego, sypialny pokój przekształcono na gabinet i razem jadalnię. Państwo przenieśli się do alkierza, w którym było cieplej. W bokówce dosyć się znalazło miejsca na postawienie stolika do gry, do którego przypasowawszy drugi, równej wysokości, podawano na nich wieczerzę.
Pan Paździerski potrafił nawet zyskać sobie pana Mieczysława, który przychodzić obiecał. Skłoniło to i ks. kanonika Hamerskiego, że nie odmawiał zaszczycić poczty przytomnością swą, zwłaszcza, iż tu się ciągle mówiło o tem, że Paździerscy wynoszą się na dzierżawę, byle co upatrzyli stosownego. Poczthalter więc uchodził już za słusznego obywatela... Wachano się z zaproszeniem burmistrza, bo ten też nie grał, chyba w maryasza. Czasem się trafił przejeżdżający znajomy, którego zatrzymać umiała pani czarnemi oczyma, a poczthalter rubaszną gościnnością... O starym Zellerze nie było co myśleć, gdyż ten pędził życie dziwaczne, nie odchodząc prawie od krzesła chorej żony.
Właśnie, późną już jesienią rozpoczynały się te przyjęcia u poczthaltera, i dnia jednego zjawił się Micio, który adorował wielce poczthalterową, z czego mąż niezmiernie był szczęśliwy, chlubiąc się tem przed wszystkimi; — czekano na ks. Hamerskiego, samowar był już nastawiony i kipiał w sieni, czekając aż go wprowadzą do pokoju, gdy z probostwa nadszedł Antek, chłopak co do mszy sługiwał, dając znać, że kanonik musiał do chorego jechać, bo wikary był w łóżku na febrę, której dostał jeszcze w żniwa. Nie ulegało wątpliwości, że to nie była wymówka tylko, bo wikaremu wątroba puchła, a szlachcic z dawna niedomagał.
Z rezygnacyą, ale nie bez złego humoru, przyjęła tę wiadomość gospodyni, która miała przysposobioną gęś na wieczerzę, pieczoną z jabłkami, i ks. kanonikowi nią zaimponować pragnęła. Paździerskiemu szło o wista... Pan Mieczysław tymczasem przysiadał się do gospodyni.
— Szelma jestem, pan mi żonkę bałamucisz? — wstał poczthalter uszczęśliwiony... a Abdank śmiał się i lgnął do niewiasty, która mu się uśmiechała. Płaciło choć to za doznany zawód, bo panna Konstancya Zellerówna, ani mu się zbliżyć do siebie nie dała... a wkrótce po pierwszych próbach pana Mieczysława pierzchnęła na gospodarstwo do brata...
Byłaby ją ze swoim synem swatała też siostra kanonika, pani Burska — w nadziei, że chłopak, ożeniwszy się, ustatkuje... ale i tej prysła z przed oczów panienka, a wyprawiony dla wyrozumienia Zellerów ks. kanonik, z niczem powrócił. — Nie lubiono w ogólności tej rodziny, gdyż się do ludzi nie garnęła ani dawniej, ani teraz, a garnących się do siebie — zrażała chłodem... Każdy coś miał im do zarzucenia, nawet Abdank się krzywił... mimo ogólnej pobłażliwości dla wszystkich... i najlepszego serca. Gdyby mu byli dali choćby poromansować z panną Konstancyą!..
— No i co my teraz z wiskiem robić będziemy? — odezwał się Paździerski... We dwóch... trudna sprawa, a trzeciego nie łatwo znaleść.
Tymczasem wniesiono herbatę. Przed pocztą hałas się zrobił. Poczthalter sam wyszedł dla skarcenia zakłócających spokój publiczny, bo był zły; miał już wpaść na jednego z pocztylionów, gdy ubrany w szubę z szopów, w butach zimowych, z szalem na szyi, w czapce bobrowej, z torebką przewieszoną przez piersi, stanął przed nim... stary jego dobry druh. — Ziomek (oba byli podobno z pod Łukowa) poczciwości szlachcic pan Jerzy Szamiłowicz...
— Jak Boga kocham! szelma jestem — a to ty Jurasiu! — zawołał rzucając mu się w objęcie Paździerski — a to mi tu z nieba spadłeś zkąd? co?...
— A! zachciałeś! biedy! — kłopoty! interesa — odparł Szamiłowicz — człowiek tchnąć nie ma czasu...
— Ale żeby ci jak pilno było — ty — jakiś, nie puszczę — krzyknął poczthalter — koni ci nie dam... Musisz u mnie wieczorem przebyć... Trzeciego mi do wista było potrzeba — rozstąp się ziemio!
Szamiłowicz wzdychał...
— Ale tu nie ma rady! rozbierz się tu w pasażerskim pokoju, a ja cię zabieram... Dokąd jedziesz? do Lublina? Przenocujesz?
— Juściż, — kiedy każesz — rzekł Juraś — nie ma co robić.
Cygan dla kompanii dał się powiesić...
Gdy przybyły w pasażerskim pokoju rozebrał się ze szopów, butów, szalu i czapki, okazał się człowiek nizkiego wzrostu, gruby, nie stary... twarzy poczciwej, która się i u parobków trafia, z czołem nizkiem, włosem twardym postrzyżonym krótko, pucołowaty... z nosem kartoflowatym, białemi zębami... i miną dobroduszną. Jakby naumyślnie na trzeciego do wista stworzony. Ręce miał tłuste, a na nieb kilka grubych pierścieni, które przy kartach dobrze się wydają.
Znać też w nim było zamożnego człeka, bo łańcuch u zegarka i medalion, szczero złote, grube były i masywne na podziw. Guziki u koszuli, też złote, zdumiewały rozmiarami.
— Moję żonę znasz? — rzekł poczthalter — ale mi się, bestyo, nie umizgaj! Dam ja ci! Ho! ho! ty na to jak na lato...
Rozśmiał się Juraś.
— Bądź spokojny... jeszczeby też czego, przyjacielowi żonkę bałamucić!
— A któż to robi jak nie przyjaciele? — zawołał Paździerski.
Przy pani poczthalterowej zastali na straży Micia, który ją szósty podobno raz w tłustą łapkę pocałował; poczthalter narobił niby hałasu... i zaprezentował Jurasia, który też do ręki się dobrał i cmoknął.
Złożyło się tedy małe gronko, bardzo wesołe, którego ognisko stanowiły czarne oczy pani Paździerskiej. Pan Mieczysław Abdank, który nie znał Jurasia, po zaprezentowaniu, odciągnął do pierwszego pokoju gospodarza, aby go spytać co to była za figura...
— To, panie dobrodzieju, kolega mój, i z jednych stron, z kośćmi dobry człek i — nie głupi — rzekł Paździerski. Chodziliśmy razem do szkół, gdy był jak pasternak, ojciec jego ekonomował, dosyć panu powiedzieć, szelma jestem, że on dziś mało czterykroć ma...
— A to jakim sposobem? ożenił się?
— Chowaj Boże! Takim go sprytem Pan Bóg obdarzył. W szkołach już co my wszyscy tracili, to on zbierał i szachrował... Spryt miał osobliwy... potem końmi handlował, wolami, świńmi... jemu to wszystko jedno... aż zaczął pieniędzmi... Jak już się do tego wziął, tak poszło i poszło... Mówią lichwa, a ja powiadani lichwy, panie, niema, szelma jestem... Potrzebujesz, zapłać! Chcesz bierz, chcesz nie bierz... wolnemu wola... Otóż do tego doszedł, że na majątkach ma kapitały... ho! ho! Tylko, tylko co nie widać, szelma jestem, jak gdzieś klucz kupi... Spryt ma, panie, gorzej żyda... I tak, gadaj z nim, baraszkuj, dobry człek, ale jak do pieniędzy przyjdzie — kat! Nie popuści, rodzonemu bratu.
Zdaje się, że to objaśnienie dostatecznem było dla pana Mieczysława, gdyż weszli do pokoju, w którym już piękna gosposia nalewała herbatę... Przyjemna woń jamaiki rozeszła się po pokoju... Karty już były przygotowane i żeby czasu nie tracić — zasiedli, a w interwałach poczęła się rozmowa...
— Gdzież to ciebie licho niesie? — odezwał się poczthalter...
Juraś ramionami ruszył.
— A to prawda że licho, zgadłeś — rzekł — mam głupi interes...
— E! eh! żebyś ty się wdał w co podobnego! — odezwał się Paździerski.
— Juści ja swoje wykołaczę — dodał Juraś — ale biedy zażyję...
— Z kimże?
Juraś się obejrzał po pokoju i oczyma dał znać, że możeby lepiej było nie mówić.
— Ale mów! ztąd nic nie wyjdzie! Pan sędzia...
— O, o mnie proszę być spokojnym — rzekł Abdank — jak w grób.
— Ale bo to, widzi pan, znajome osoby... Wilski mi narobił tej biedy...
— Wilski przecie nie bankrut! — odezwał się Abdank — on w interesach dobrze...
— Ja to wiem — mówił Juraś — nie z nim mam do czynienia.
Po śmierci hrabiego Turskiego, interesa tej hrabiny, wymagały oczyszczenia... Trzeba było około trzechkroć... Ja właśnie miałem tę summę, ale mi się dawać nie chciało. Jak mnie, panie, wziął męczyć ten człowiek, a ręczyć... dałem...
— A, jeśli ręczył! — rzekł poczthalter.
— Co z tego? słowem ręczył nie pismem... a tu, słyszę... około hrabiny kuso ma być, mnie pieniądze na gwałt potrzebne, bo mi się złoty interes trafia... a mojej krwawicy ani dobyć...
Zamilkli wszyscy...
— Czy do Wilskiego jedziesz? — zapytał gospodarz...
— Co już do niego jechać, wodę warzyć, i słówek pięknych słuchać... Jużem ja go męczył... zbył mnie ni tem ni owem. Ratunku innego nie ma... trzeba się pozywać, tarmosić, expensować i biedować, póki się miły grosz odzyszcze...
A tu jeszcze, słyszę — mówił dalej wzdychając i popijając herbatę — innych kredytorów dużo, ruszą się tedy wszyscy... Rwetes będzie jeneralny... gwałt...
Poczthalter głową poruszał... Micio milczał chwilę.
Wilski to załata, nie bój się — dodał — nie darmo opiekunem...
Poczthalterowa siedząca na kanapce, zaczęła chichotać, bez żadnej przyczyny... Zapytana, nie umiała się wytłómaczyć, i wyszła w końcu zarumieniona...
— Pan dobrodziej, panie sędzio — rzekł pochylając się do ucha Paździerski — chyba dawno nie słyszał o niczem... i nikogo nie widział... Tam się z Wilskim coś innego święci...
— Co takiego?
— Ale to może plotki — mówił poczthalter...
— Choćby plotki...
Znowu się do ucha schyliwszy, poczthalter szepnął.
— Wilski słyszę zakochał się w jenerałowej z Uznowa... bodaj żeby się z nią nie ożenił, choć to nie młoda kobieta. Z hrabiną źle... miały tam być jakieś przejścia...
Abdank zdziwił się mocno.
— Nic nie wiedziałem...
— Może plotki...
— Bądź co bądź — głośno dorzucił gospodarz — strachu niema o twoje pieniądze, majątku starczy...
— Już jak tylko proces — to licha warto, prawnicy, adwokaci, dykasterye, kancelarya masło zliże z chleba... a nam sucha kromka... Co to kosztuje — to aż strach. Żaden ręką nie ruszy, żeby mu nie wścibić w nią... Ja to, panie, znam...
Szedł dalej wist, ale wszyscy byli zamyśleni mocno, z Jurasia chwilami podżartowywano, odgryzał się, i dopiero przy gęsi i węgierskim winie, gdy gosposia też wyszła prezydować u wieczerzy i zachęcać do jedzenia, humory do normalnego stanu wróciły...
Po wieczerzy grać już było późno i niedogodnie, pan Mieczysław też zaczął się wybierać do Abdankówki, bo był o ludzi, których tam zostawił, niespokojny, napijały się nieboraczątka z nudów i dom czasem stał pustkami, bo szynczek blizko.
Poczthalter z Jurasiem gawędzili chwilę sami po cichu, aż podróżnemu gęba się zaczęła rozdzierać do ziewania — musiał do snu wybierać.
— Już po nocy nie chce mi się wlec — rzekł — prześpię się jako tako w pasażerskiej izbie, a dodnia mi konie dać każecie.
Paździerski go przeprowadził, ażeby dopilnować posłania na kanapie skórą wybitej, i tylko co się zaczęło do snu przygotowanie, gdy trąbka dała się słyszeć przed gankiem, a w chwilę potem, mężczyzna średnich lat wszedł do pokoju...
Był to pan Alfred Zeller, za pilnym interesem jadący do Lublina tak pośpiesznie, iż nawet do rodziców nie wstępował, mając dopiero być u nich w powrocie. Poczthalter który go tylko widywał z daleka, i nigdy się do niego zbliżyć nie mógł, poznał go zaraz. Rad był ze zdarzenia, i postanowił z niego korzystać, bo mu na sercu leżało zawiązanie stosunków... Mówiono, że Zeller tanio wydzierżawiał folwarki.
— Prosiłbym pana o konie! odezwał się przybyły...
Paździerski zatarł ręce zafrasowany niby, ale z wielką i nie zwykłą sobie, względem passażerów grzecznością.
— Panie dobrodzieju — dałbym z duszy serca, ale ostatnie wzięła poczta rządowa... a te co powróciły, ledwie dyszą. Półgodzinki... a służyć będę. Widzi pan oto, że i ten przed panem dobrodziejem przybyły, czekać musi... Ale... wszak — jeśli się nie mylę? pan Alfred Zeller z Owsina? Miałem honor widzieć go z daleka... Bardzo mi miło mu się zaprezentować. Niech pan siada! Pozwoli pan sobie służyć herbatą? Jestem tu sąsiadem czcigodnych jego rodziców, zatem wolno mi będzie...
Tu się skłonił Alfred, stał, dosyć ozięble przyjmując grzeczności...
— Półgodzinki! — dodał Paździerski.
Zeller zamruczawszy coś usiadł smutny... Juraś skorzystał z chwili, aby mu się zaprezentować. Miał ten defekt, że spotkawszy obcego, zaraz mu o sobie mówić musiał, i popisywać się z głową i kieszenią.
— I mnie to właśnie spotyka, że muszę podnocować — rzekł — i ja jadę do Lublina. Człowiek ma interesów przez wierzch głowy...
Zeller nie odpowiadał.
— Zwyczajnie w dorobku... mówił Juraś... Chce człowiek chleb jeść, pracować trzeba.
Przyniesiono herbatę, która przerwała rozmowę, Paździerski przysiadł się do nich. Zeller ciągle milczący, odzywał się jednak półsłówkami, tyle ile potrzeba, ażeby się to rozmową nazywać mogło...
— Pan ma wielkie interesa, zwyczajnie jako obywatel — mówił Juraś... Słyszałem że pan kupił klucz Owsiński... i tanio słyszę powypuszczał folwarki.
— Co to za szkoda, że ja, co tak dawno szukam dzierżawy — wcisnął poczthalter — nie wiedziałem o tem, byłbym też kontrahentem...
— Bardzo żałuję — rzekł Zeller.
— Wolałbym i ja dzierżawę — dorzucił Juraś — niż takie lokaty kapitałów, jak moje! Gdyby też nie Wilski... nigdybym tego nie zrobił!
— Wilski jest dobrze w interesach — wtrącił Zeller — o ile słyszałem.
— Ale on nie dla siebie, tylko dla hrabiny Maryi wyłudził u mnie... Teraz, słyszę, interesa jej zachwiane... pozywać muszę — śliczna rzecz. Prawnicy to taki naród, że ze skóry człeka obedrą.
Zeller żywo bardzo zwrócił się ku mówiącemu, usłyszawszy ostatnie słowa; drgnął cały, chociaż wprędce bardzo zmiarkowawszy się, udał obojętnego.
— Wieleż pan tam pożyczyłeś? — zapytał.
— Co pan myśli? Krwawicy mojej, potu mojego — rzekł Juraś — przeszło dwakroćstotysięcy...
— I chcesz pan o to pozywać? — spytał Zeller...
— Muszę... Tam się słyszę wszystko zwichnęło — mówił Juraś żywo. — Wilski się wprzódy mocno interesował, opiekował, teraz zamierza ręce umyć. Zadurzył się w jenerałowej z Uznowa, czy ona go durzy, tamtę porzucił. Ludzie nosy mają, wszyscy wierzyciele padną na majątek hrabiny. Trzeba innych wyprzedzić.
Zellera oczy zajaśniały i zdawał się coraz żywiej zajmować przedmiotem rozmowy. Uśmiechnął się do poczthaltera, przysunął z krzesłem do Jurasia.
— Nie raz się to trafia — rzekł — że ludzi popłoch ogarnia bez przyczyny. Naturalnie jak się wszyscy rzucą żądając wypłat... hrabina zbankrutuje... a waćpanowie potracicie. Mogłaby znaleść kredyt przecie, gdyby czas miała...
Juraś i poczthalter się rozśmieli.
— Hrabina? a któż jej pożyczy — dodał pierwszy. Ja, stan hypoteki znam doskonale! Oprócz tego co w księgach, długi są nieintabulowane... Kto jej da kredyt? Dopóki ludzie sądzili że się Wilski z nią ożeni... co innego było...
Zeller się uśmiechał i głową kiwał dziwnie.
— Więc pan byś swój dług zapewne ustąpił? — zapytał — gdyby się kto trafił.
Juraś oczy wytrzeszczył — zląkł się.
— Jak to pan rozumie? ze stratą?
— Jeżeli procesowanie ma kosztować, jak pan sam powiadasz? — rzekł Zeller.
— Ale koszta procesu jej zaliczę! — zawołał spekulant, — jasna rzecz.
— A jeśli z przeciążonego majątku wyzyskać ich nie będzie można? — podchwycił Zeller.
Szamiłowicz się zaciął. Przyszło mu na myśl najprzód, że może Zeller chce nabyć pretensyę, a bał się wygadać, iżby z niej coś ustąpił. Z drugiej strony tak się jej rad był pozbyć i lękał — iż zrażać fantastycznego nabywcy — nie chciał.
— Jeśli ma zanadto pieniędzy, głupi człek, i chce je rzucić w błoto? czemu nie korzystać? — mówił sobie w duchu. — Ale Jurasiu, kochanie, nie gorączkuj się! powoli!
Popatrzał więc na stół, usta wydął i rzekł obojętnie.
— Proces, rzecz paskudna, zwłaszcza dla człowieka w dorobku jak ja, co i tu i tam ma potroszę grosza, i wszędzie potrzeba mu zaglądać... Zbyć by się zbyło pretensyę — ale tracić... z tej krwawicy...
— Co bo ty ciągle o krwawicy pleciesz, — rozśmiał się Paździerski, zdecydowawszy się brać stronę Zellera, dla przypodobania mu się — gdzieżeś ty to tak krwawo pracował?
Szamiłowicz koso, gniewnie nań spojrzał.
— Juściż — rzekł — żem pracował... Po rodzicach nie wziąłem nic... Co mam tom sobie winien.
Poczthalter rozśmiał się znowu.
— Pewnie — dodał — ale nie krwawym potem... chyba językowi co wyśmienicie mleć umiał!
Zeller dobył cygara z kieszeni i poczęstował poczthaltera i Jurasia, zapewniając ich, że dobre były. W istocie dla tych znawców były aż nadto doskonałe, a Juraś zapaliwszy zawołał...
— Cygaro, słowo honoru... fiu fiu fiu.
— A jak ciągnie!! — odezwał się poczthalter — czysto halbańskie...
Rozmowa o pretensyi — urwała się. Szamiłowiczowi przychodziło na myśl, że bogatego a nieznającego stosunków człowieka możnaby oporządzić — jak on to w swoim języku nazywał.
— Żebym ja miał znaczniejsze kapitały — odezwał się — wolałbym nie budzić licha, wyczekać, a potem majątek, ponabywawszy inne długi, zagarnąć!!
Zerknął na Zellera, który siedział zimny i napozór obojętny.
— Zanadto długo na to czekać — odezwał się z cicha... Ja... mam, przyznaję się, trochę kapitału jeszcze do dyspozycyi, ale wolałbym go inaczej użyć.
— A toć panie złoty interes dla niego — ożywiając się począł Szamiłowicz. Lasy owsińskie przytykają do klucza hrabiny... Gdybym ja był na jego miejscu — dodał śmiejąc się — gdyby mnie traf zetknął z takim biednym Jurasiem na stacyi pocztowej, zgadało się o tem, tobym mu zaraz rękę podał, i interes ubił w dwóch słowach... Dalipan! — zawołał ożywiając się — nabywaj pan.
Paździerski się śmiał. Zeller kiwał głową...
Szablon:Korekts pan co — rzekł — żart żartem... jadę do Lublina listy zastawne kupować — pieniądze mam, — nie byłbym od tego aby interesu nie zrobić, — ale, kochany panie — mnie życie nauczyło ostrożności... Poślę panu mojego plenipotenta, z nim się ułożycie, prawa nie znam.
Szamiłowiczowi aż się gorąco zrobiło z radości na samą myśl, że się pozbędzie tego — kołtuna. Lękał się wszakże, aby plenipotent nie odradził... czego był pewnym...
„Oporządzić“ mógł naiwnego kapitalistę, tylko póki on na swój rozum i niedoświadczenie się spuszczał. Nie przyszło nawet na myśl szlachcicowi, że jeśli on gorąco sobie życzył zbyć się utrapionej pretensyi, na której strata była pewną, to — Zeller stokroć gorącej chciał ją nabyć, choćby z ofiarą... Oba jednak udawali obojętnych... Gdy Juraś usłyszał o plenipotencie — począł sykać.
— Już to z tymi... pełnomocnikami — fuknął — niech ich wszyscy... wezmą... to drugi tom adwokatów, smarować ich trzeba... a, żeby rozum swój pokazali, kręcą. Wie pan co? Na co nam plenipotenci, prawnicy, dyabły...
Mam procentów samych piętnaście tysięcy zaległych. Pal dyabli — odstąpię! niechaj moje przepada.
Zeller schylony palił cygaro.
— Co pan na to? — wtrącił Paździerski.
Pan Alfred wzdychał, udając symplicyusza wielkiego.
— Prawda — rzekł, jakby się dał pochwycić — że dziś z kapitałami lokata trudna.
— Okrutnie trudna! ja to wiem! — buchnął Juraś... Namyśl się pan — i interes gotowy... dla obu dobry.
Oczy mu się aż iskrzyły.
— Matko miłosierdzia — myślał — nie oświecajże go poczciwego człowieka... Ja w dorobku, on bogacz... nie lepiej że, aby on stracił... niż ja nieszczęśliwy!... Św. Antoni Padewski... ratuj mnie... i moją krwawicę.
Zeller wciąc dym puszczał z ust, ale ani słowa... Paździerskiemu biło serce zupełnie tak, jak gdyby przy stoliku sztosa patrzał na ciągnienie — vabanque! Przyszło to tak niespodzianie.
— Bogacz — myślał — co jemu tam te dwakroć, trzykroć! On gdzieś musiał kasę rozbić... Ale... spekulator nieciekawy, żeby też na popasie dać się ściąć Szamiłowiczowi! A już by też to było... jak Boga kocham, szelma jestem...
W tem Zeller głowę podniósł i rzekł flegmatycznie.
— Odstąp pan co z kapitału!
Juraś się zasępił...
— Nie — co tego to nie mogę! Z kapitału! a to śliczna rzecz! To dopiero! zapewne! z kapitału... Jużem sobie i tak krzywdę wyrządził mówiąc o procencie... ale co się rzekło...
Pan Alfred ziewał i myślał... Tymczasem konie mu zaprzęgano...
Juraś truchleć zaczął, aby mu nie uciekł...
— Nic — z kapitału.
Pocztylion zajrzał do izby... konie gotowe.
— Poczekają — rzekł Paździerski — cóż, czy będę miał to szczęście, że u mnie się interesik ubije?
Zellera trudno im było zrozumieć, widzieli tylko jasno, że wcale interesów nie umiał prowadzić, nie znał, i że na gładkiej drodze, można mu było wyciągnąć z kieszeni kapitał. Każdy inny — mówili sobie — ani by chciał gadać.
Juraś tak natarczywie nalegał i następował, poczthalter, któremu dawał znaki pewne palcami, tak mu zaczął pomagać, że się Zeller niby znudzony, odezwał w końcu.
— No — to zgoda! nabywam, ale u mnie, kiedy robić, to porządnie... Spiszmy umowę przy świadkach...
— Za pozwoleniem — podchwycił Paździerski — u Kurzejpiętki nocuje notaryusz z Lublina... Posłać po notaryusza.
Zeller się nie przeciwił... Juraś, cały czerwony z niecierpliwości, modlił się w duchu... A! żeby się to skończyło, a tobym Paździerskich błogosławił!
W półgodziny rozbudzonego ze snu, chmurnego i gniewnego, obiecującego sobie przerwany sen zlikwidować, przyprowadzono notaryusza. Juraś dobył papiery... Umowa została spisana. Z wielkiem podziwieniem przytomnych Zeller dobył pugilares, i gotówką na stół cały kapitał wyliczył.
— O to — osioł! Daj mu Boże rozum za to! — mówił do siebie Juraś.
Podali sobie ręce — Zeller przeprosiwszy notaryusza, prosił Paździerskiego o pozwolenie posłania do Kurzejpiętki po szampana... Przyniesiono koszyk... On sam kieliszka dotknął tylko ustami, tłumacząc się, iż nie pije nigdy, zapraszał drugich.
Papiery już były pochowane, Szamiłowiezowi czupryna się jeżyła z radości, a Paździerskiemu z podziwu, gdy Zeller wstał i dziwne jakieś spojrzenie szyderskie rzuciwszy na Jurasia, rękę doń wyciągnął.
— Pozwól pan sobie podziękować — rzekł...
— Za co?
— Ułatwiłeś mi pan — swoją uprzejmością, interes, dla którego jechałem do Lublina.
— A! — odezwał się Juraś — tak! ulokowanie kapitału... Uśmiechnął się ironicznie.
— Nie — odparł Zeller. — Przyznam się panu, że jechałem właśnie, dowiedziawszy się o tem, że pan masz pozywać — umyślnie dla nabycia pańskiej pretensyi.
Uśmiechnął się.
— Byłbym dał panu i procenta i może jeszcze coś dodatku... a tak, bez kłopotu... bez expensu... gładko i pięknie wszystko skończone. I nie mam po co już do Lublina się trudzić.
Szamiłowicz, który kieliszek w ręku trzymał, upuścił go na stół i ręce załamał, a Paździerski do góry podskoczył.
Notaryusz z uwielbieniem spojrzał na klienta.
— Widzisz pan — dodał Zeller — niech się pan nauczy odemnie, jak się interesa robią. Panu się zdawało że mnie nieświadomego, weźmiesz gołą ręką i skorzystasz z mojej dobroduszności. Ja wcale nie jestem tak dobroduszny, wiem co i dla czego robię...
A teraz — dodał śmiejąc się — zapijmy tę sprawę... Pan nie zrobiłeś złego interesu — pociesz się — bo mnie nie o pieniądze chodziło. Kapitału byś nie zyskał łatwo... miał byś straty... ale, gdybyś się był nie spieszył a mnie nie brał za dudka... byłoby to wyszło lepiej jeszcze...
Szamiłowicz spuścił głowę mrucząc...
— Zdrowie pana Szamiłowicza! — zawołał Zeller śmiejąc się.
— Zdrowie twoje Jurasiu! odbijesz się drugim razem! — zawołał Paździerski.
— Komedya — zakończył notaryusz... słowo daję — komedya.


II.

Hrabina chodziła po salonie... poruszona... zmieniona, gniewna prawie. Za każdym drzwi otwarciem oglądała się niecierpliwie... Stawała i załamywała ręce... Zapomniała się tak, iż nawet nie myślała o zachowaniu tego kłamliwego spokoju na twarzy, którym łudziła wszystkich tak długo... Wstrzymywane łzy kręciły się jej w oczach, ale nie dając im wypłynąć, przyciskała gwałtownie do powiek batystową chusteczką.
Godzina była przedobiednia, w domu panowała cisza.
— Tak — mówiła do siebie chodząc — trzeba to raz skończyć — musimy się rozmówić otwarcie... To zdrada, to najochydniejsze podejście! ale któżby się był tego po najlepszej przyjaciółce spodziewał i po nim!... Przez myśl mi to nie przeszło, aby ta zwiędła, zszyfonowana twarzyczka, i dowcip zużyty, mogły mu się podobać... Kobieta, która się nie ukrywała z fantazyami, a miała ich dosyć...
Czy świat wie o tem...
Powinnam się jednak była domyśleć, przeczuć zaraz, przybywszy do Uznowa, gdy po rozmowie ze mną o Wilskim... odprawiła nazajutrz rano sekretarza... Ręczę, że jej już naówczas przyszło na myśl, aby na Wilskiego polować, aby mi go odebrać... Ona, która mogła sobie wyszukać kogo się jej podobało, zabierać mi jedynego człowieka, na którym całą moję przyszłość opierałam. A! to ochydne — to obrzydliwe.
Myślała tak hrabina, gdy się drzwi otworzyły z wolna i uśmiechnięta, wystrojona, weszła z wolna ta, o której była mowa, z twarzą na której nie było najmniejszej oznaki niepokoju lub zgryzoty sumienia.
Widać było wiele starania o to, aby się wydać piękną... ubranie było wytworne, płeć nienaturalnie wybielona... usta różowe dziwnie... Z oczu sypały się iskry.
Przysunęła się do hrabiny, która usiłowała udać spokój, ale cała drżała z tłumionego gniewu.
— Jakże ty dziś — moja najdroższa, po wczorajszej migrenie? — Słodki głos... którym te wyrazy były wymówione — zdawał się w uszach hrabiny brzmieć okrutnym dyssonansem, rysy jej wykrzywiły się, westchnienie dobyło się z piersi... Spojrzała na jenerałową i poszła usiąść na fotelu.
— Ja? — odezwała się drżącym głosem — jestem jak zwykle...
Cóż chcesz? mojem przeznaczeniem mieć wszystkie choroby najnielitościwsze, i wszelkie niespodzianki, jakie serca najkrwawiej rozdzierać mogą.
— Co ci to takiego? — spytała Irena... jesteś poruszona.
— W istocie... powiedz wzburzona... a jeszcze będzie mało...
— Ale, czemże?
Odpowiedź nie przyszła łatwo, hrabina wyjęknęła ją raczej, niż wypowiedziała.
— Wszystkiem...
Jenerałowa chwilami patrzała w okno... czasem przelotnie na przyjaciółkę, miała wyraz twarzy obojętny... chłodny... lecz przybrany...
— Moja droga Maryo! wszystkiem, to bardzo wiele... Czybym i ja miała być tem objętą?
Na to nie otrzymała żadnej odpowiedzi, Marya podparła się na ręku i milczała...
Jenerałowa wstała z kanapy i zacierając rączki, podeszła do niej, stanęła, niby zdziwiona niezmiernie.
— Maryniu! proszę cię! Doprawdy, nie wiem co myśleć? Czyżbyś się za co na mnie gniewała?
Spojrzały sobie w oczy, chmurny wzrok hrabiny mówił wiele, a usta milczały...
— Odpowiedz-że proszę cię? — nalegała jenerałowa.
— Cóż ja ci mogę i mam powiedzieć — poczęła wreszcie hrabina...
Są słowa, które bolą, a pożytku nie przynoszą... milczeć lepiej. Podniosła się nieco... i chcąc przerwać — dodała.
— Ale gdzież jest St. Flour? już powinna tu być z Julią.
— Przepraszam cię — seryo odezwała się jenerałowa — nie dzwoń i nie każ wołać ich... musimy się rozmówić. Masz coś na sercu... zrzuć to z niego... Nie odpowiadasz mi na pytanie... więc muszę się domyślać, że ja ci coś przewiniłam?
Hrabina wlepiła w nią oczy — trzymała je długo wryte...
— Uderz się w piersi — wybuchnęła w końcu — Ireno... uderz się w piersi — powie ci sumienie czemeś względem mnie przewiniła?
Jenerałowa się uśmiechnęła z goryczą...
— Naprzykład? Daję ci słowo, że sumienie mam zupełnie spokojne...
— To ci go winszuję — voilà tout, — krótko odpowiedziała hrabina i oparłszy się na ręku, wlepiła oczy w okno...
Przyjaciółka stała jeszcze przed nią, pierścionki sobie poprawiając na palcach; z politowaniem poglądając na Maryę — ale ciągle spokojna.
— Jestem dziś w okropnym humorze... rzekła... tak mi cię żal!
— Ty, miała byś się ulitować nademną... cicho szepnęła hrabina.
— Maryniu! Proszę cię — mów otwarcie — kąsasz mnie nielitościwie... Mów, proszę... com ja ci winna...
— Ja ci powtarzam — spytaj sama siebie...
Irena się rozśmiała...
— Tragiczną dziś jesteś!
Jakiś czas trwało surowe milczenie, hrabina ciągle patrzała w okno. Irena chodziła po pokoju i bawiła się pierścionkami...
Nagle, Marya chusteczką ucisnęła powieki, wstała żywo, podeszła kilka kroków, ręce jej złamane opadły na kolana...
— Ireno! Ireno! — zawołała — mogłażem się ja tego spodziewać po tobie...
— Czego?
Z rozpaczą niemal odwróciła się Marya...
— O co ci idzie — poczęła żywo jenerałowa — musisz mnie przecie powiedzieć, ja na to czekam...
— I nie wiesz.
— Nic a nic... z uśmiechem dziwacznym odezwała się Irena — nic a nic...
— To już przechodzi miarę! — krzyknęła podniesionym głosem, zapominając się gospodyni... — Pod oczyma mojemi, w domu moim, zdradzasz mnie najhaniebniej, kokietujesz tego lekkomyślnego człowieka bez serca... oziębiasz go dla mnie, wyrywasz mi jedyny ratunek, zbawienie, nadzieję — ty — dla której to nic nie stanowi może, oprócz dogodzenia fantazyi jakiejś — i pytasz mnie — udajesz...
Jenerałowa słuchała wymówek cierpliwie.
— Mów już wszystko, proszę cię, mów — słucham, lżej ci będzie.
— Czy ci się już oświadczył? — dodała z boleśnym śmiechem Marya.
— Wilski? Nie — jeszcze nie! Sądzisz że to uczyni? — mówiła zimno...
Usłyszawszy dziwną tę odpowiedź z pytaniem, hrabina ruszyła ramionami i padła na krzesło.
Irena stała nad nią, coś nucąc.
— Wiesz — rzekła spokojnie — masz trochę słuszności. Przybywszy tu, nie miałam co robić, a nie lubię próżnować. Nie było nikogo. Ten Oleś, to nudziarz jakiś. W istocie kokietowałam trochę Wilskiego, ani myśląc, o niczem tak — na próbę. Nigdym sobie nie wyobraziła, żeby człowiek mający pewne obowiązki, niezbyt młody, rozsądny, tak się dał wziąść łatwo na nowość!! Gdym się przekonała, że lgnie, już mnie to bawiło... Ale, powiedz ty mnie, czy możesz do serca takiego najmniejszą wartość przywiązywać... Po chwili, jenerałowa ciągnęła dalej.
— Powinnaś mi być wdzięczną za tę próbę... człowiek nie wiele wart! Zamarzyło mu się może, iż jabym poszła za niego... i że mnie by zwodził bezpiecznie, jak nieboszczkę żonę i ciebie, a miałby Uznów, kamienicę w Warszawie, no, i może tam coś jeszcze, oprócz starej baby.
Widzisz jacy to oni są... — dodała Irena... Ale — czego ci nie mogę darować, to żeś mnie osądziła tak — pardonez l’expression — głupią — żebym jak piętnastoletni podlotek dała się wziąsć łysemu zalotnikowi... i pomieniała moją swobodę, na jego... miłość tuzinkową, dwoje dzieci, kaprysy i bałamuctwa!!
Ruszyła ramionami.
— Nie zapieram się fantazyi — mówiła dalej chodząc po pokoju — mam ich i miałam aż nadto. Co chcesz, taka ciekawość śmieszna! Lecz żebym Wilskiego miała na całe życie wziąść za małżonka... ma chère — vous-êtes d’une naiveté.
Hrabina rzuciła się jej na szyję żywo... ale wnet padła na krzesło...
— Daruj mi — rzekła — cóż dziwnego że się zlękłam... to ostatni mój ratunek. Znam go... wiem że ostygł dla mnie... sądzę go może jak ty, chociaż był czas, że dla mnie ideałem się wydawał — ale trzymać się go muszę... Muszę!!
Irena pocałowała ją w czoło.
— Żal mi cię — rzekła — to wątła bardzo istota, na której się opierać nie podobna. — Ma wszelkie pozory człowieka statecznego, poważnego, ale nic nań nie rachuj.... Wypróbowałam go... W towarzystwie miły, na jeden karnawał starczy... na życie za nim, za mało...
Widzisz, moja Maryo — dodała chłodno — dla czego ja, owdowiawszy po moim nieoszacowanym jenerale, który, choć stary, więcej był wart jak oni wszyscy — zamąż już nie poszłam... Pójść tak za mąż zawiązawszy oczy, jak do ciuciu babki — drugi raz nie chciałam... a próby, ile ich było — nieszczęśliwie mi poszły. My biedne kobiecięta, według dzisiejszego obyczaju... gramy w loteryę idąc za mąż. Ani rodzice, ani panna nie znają człowieka, wiedzą ile ma, i to najczęściej niedokładnie, jak się ubiera i jakich perfum używa, kto go rodzi, i czy młodość wyszumiała czy nie... Po ślubie dopiero z tej poczwarki wylatuje — motyl. Złe porównanie, z motyla wylęga się najpospolitsza w świecie istota, na której codzień wyrasta nowa brodawka... nowa wada... defekt nowy... Życie się zdaje męczeństwem.
Jak sobie powiedziałam, że moich konkurentów brać będę na próbę, żaden jej nie wytrzymał. Zostałam wdową — i bawię się fantazyami. Jestto może szkaradnie i niepoczciwie... zapewne w czyścu mnie czeka łaźnia okrutna, ale Pan Bóg litościwy, na piekło zdaje się nie zarobiłam...
— Proszę cię — przerwała hrabina — tylko tych rzeczy nie mieszaj do fantazyi swoich...
Irena się uśmiechnęła.
— A! prawda! przepraszam cię, zapomniałam...
— A teraz — rzekła zbliżając się do Maryi, i całując ją w czoło, położyła ręce na ramionach — mów mi, co myślisz z sobą... Wilski jeśli cię nie zdradził, to nie jego wina. Miał do tego największą ochotę w świecie... Nie przeczę... Był dla mnie czuły — mówię ci, czuły, gdy ciebie zwłaszcza nie było w salonie... jak cukier roztapiający się w wodzie. — Śmiać mi się nieraz chciało. gdy zwycięzko na mnie spoglądał, gdy się bawił temi wdziękami, któremi mnie miał podbić!
Jenerałowa zaczęła się śmiać szczerze...
— Powiedz mi, gdy ja ci go oddam w całości, bo już mnie nudzi — co z nim zrobisz?
Marya patrzała na nią — milczały.
— Tyle razy opierałam się w życiu na rachubach, które mnie zawiodły — rzekła po długim namyśle — że już nie wiem, ani co pocznę... ani jak sobie poradzę... Ze wszystkiemi wadami jego... wolę go jeszcze od drugich... Radź mi! mówi!
Irena zadumała się — ale nim miała czas odpowiedzieć, z wielkiem podziwieniem obu pań, drzwi się otworzyły i wszedł Wilski... Pierwsze jego wejrzenie było na jenerałowę, ale z pośpiechem zbliżył się powitać gospodynię. Wyświeżony był, odmłodzony, ruchawszy niż zwykle, chociaż zakłopotany czemś widocznie. Zmierzywszy go oczyma, Irena pomyślała:
— Jeżeli mi się oświadczy, bałamut, będę miała przyjemność go odprawić z długim nosem, na który zasłużył. Czekam tylko na to.
Dzieląc grzeczność między dwie panie, tak że się ich więcej dostawało jenerałowej, Wilski usiadł... i schyliwszy się ku hrabinie — szepnął jej — tak, że obie to posłyszeć mogły.
— Dziś bym był paniom się nie naprzykszał, ale, na nieszczęście, musiałem przybyć — z interesem...
— Z interesem? — podchwyciła Irena — a więc, ponieważ ja, ani ich lubię, ani do pozbycia się jak najprędszego tak nudnej rzeczy jak interes, zawadzać nie chcę — idę na półgodziny do Julii.
To mówiąc wysunęła się za drzwi. Wilski się obejrzał.
— W istocie — rzekł — interes nie przyjemny...
— Ale którenże z nich miły! ja już do tego nawykłam! — melancholicznie ozwała się hrabina.
— Na ten raz... nietylko nie miły — ale — osobliwszy...
— Zbądźmy go prędko.
— Niestety! opowiedzieć da się we dwu słowach, ale — zbyć!
— Cóż to jest? — spytała hrabina dosyć obojętnie.
— Ten nieszczęśliwy dług Szamiłowicza...
— A! i cóż? dopomina się
— Gorzej daleko...
— Cóż może być gorszego?
— Ustąpił go innemu...
Hrabina się podniosła, ciekawie czekając dalszego ciągu.
— Nabył go pan Zeller — rzekł Wilski.
Usłyszawszy to nazwisko, Marya osunęła się na krzesło, i usiłując ukryć pomieszanie, spuściła głowę... nie mówiąc słowa.
Wilski zwolna ciągnął dalej.
— Dowiedziałem się o tem przypadkiem... Nie wiem jeszcze jakie ma zamiary Zeller... Wnosząc z tego com od ciebie słyszał... można by go posądzać...
— O zemstę — odezwała się drżącym głosem Marya. Jestto zemsta...
Trzeba było zapobiedz temu... ten człowiek...
— Zapobiedz! — rzekł Wilski — ale dla mnie było niepodobieństwem podobną summę zapłacić.
— Tak — teraz — dodała cicho hrabina — wszystko co dla mnie uczynić trzeba, staje ci się niepodobieństwem...
— Jest niem w istocie — rzekł Wilski zakłopotany....
— Straciłam u was łaski — mówiła tęsknym głosem... Niegdyś było inaczej...
Przyłożyła chustkę do czoła i zamilkła, Wilski siedział zmieszany, nie wiedząc co począć z sobą.
— Będzie więc co los mi przeznaczy — odezwała się hrabina — i chwyciwszy dzwonek stojący na stoliku dla przerwania dalszej rozmowy, zadzwoniła na kamerdynera.
— Prosić tych pań do salonu! — odezwała się... ja muszę wyjść na chwilę, aby myśli zebrać. — Przepraszam...
I znikła szybko wchodząc do gabinetu. Wilski pozostał w krześle zadumany, a jenerałowa wchodząc znalazła go w tem samem miejscu.
— Cóż się z Maryą stało? — spytała...
— Ból głowy! — rzekł Wilski.
— Cały ranek się na to skarżyła — dodała Irena, zalotnem okiem spoglądając na Wilskiego, który dał się rozbudzić wejrzeniu, i zbliżył się ku niej.
Cała reszta towarzystwa francuzka, hrabianka Julia, ks. Maryan i Emil poczęli zapełniać salon, i złożyli w nim grupę osobną, po pierwszem przywitaniu. Emil coś szeptał siostrze, uradowany niezmiernie, St. Flour rozmawiała z ks. Maryanem, który oczy spuszczał i ręce składał pobożnie jak do modlitwy...
— Cóżeś pan tak złego przywiózł hrabinie? — zapytała Irena narzucającego się Wilskiego. Wyszła pewnie, biedna, ukryć nieprzyjemne wrażenie...
— W istocie, wiadomość niedobra — ale... gdyby hrabina chciała i umiała korzystać... rzekł Wilski tajemniczo...
— Nie mówmy lepiej o interesach — przerwała Irena... ja mam dosyć moich...
Spojrzała na Wilskiego, ten się uśmiechał.
— Pani interesa mogą być nudne — odezwał się — ale groźne nie są. Uznów czysty.
— Czyściuteńki, nawet Towarzystwa na nim nie mam... wtrąciła jenerałowa — dom w Warszawie, także mi kłopotu nie robi, a resztę mojego majątku mam w papierach, aby o niem nie myśleć.
Szczegóły te tak dokładne, rzucone były jakby od niechcenia, ale je ucho słuchacza zachwyciło.
Irena zdawała się usposobioną do spowiedzi i otwartości, bo nie dając mówić Wilskiemu, który ją czułem wejrzeniem prześladował, kończyła:
— My, biedne kobiety, co się na tych rzeczach nie rozumiemy dobrze, musimy je sobie symplifikować, aby się obejść bez opiekunów... A nie każda ich mieć może.
— Jakto, pani? — mnie się zdaje, że każdy by się czuł najszczęśliwszym służyć w razie... skinienia...
— A! myślisz pan? — wtrąciła Irena.
— Najprostszą rzeczą byłoby — śmiejąc się szepnął Wilski — stworzyć sobie naturalnego opiekuna, a raczej towarzysza wiernego.
Wejrzenie jenerałowej badające, zdawało się wyzywać coś więcej.
— Niestety — rzekła... ja już jestem stara.
— Pani! — oburzył się Wilski.
— Daleko gorzej wyglądam od Maryi, choć z nią jesteśmy rówiennice.
— Sądzę, że pani jest młodszą.
— Mylisz się pan...
— Przynajmniej twarz, świeżość myśli, żywość wrażeń — ciągnął Wilski.
— Biedna Marya więcej w życiu doświadczyła zawodów i mocniej je brała do serca... Ja dosyć mężnie....
— Jestto dowodem wielkiej wyższości...
— Pan jest tak grzeczny... że mógłbyś kobiecie głowę zawrócić — uśmiechnęła się Irena, nawet tak zestarzałej — jak ja.
— A! tak się mówić nie godzi... i tak się szydzić nie godzi.
To co powiedziałem nie było grzecznością lecz wyrazem uczucia, którem jestem dla pani przejęty.
Irena rzuciła nań okiem.
— Ostrożnie! mogłabym pana wziąć za słowo.
— Byłbym najszczęśliwszym! — tłumionym głosem dorzucił, topiąc wejrzenie w uśmiechającej się nieco ironicznie jenerałowej. Zdawało mu się, że zręczność się nastręczała jedyna, do oświadczenia nareszcie. Hrabiny nie było w salonie, a reszta towarzystwa mocno sobą była zajęta.
— Niech mi pani za złe nie weźmie — począł prędko — gdy ośmielony jej dobrocią dla mnie... zaniosę do niej prośbę.
Irena zmilczała.
— Tyle mam sympatyi i uwielbienia dla niej, że — gdybyś mi pozwoliła wyciągnąć rękę po jej dłoń...
Nagle jenerałowa rozśmiała się bardzo głośno.
— Zmiłuj się! chyba do obiadu lub do poloneza... zawołała — ale jeżeli do ołtarza... a! dziękuję! Zdradziłbyś pan dawne swe zapały, a ja poprzysiężoną wierność cieniom mojego męża... Ha! to wyborne! Wilski, który mi się oświadcza... Niechże ci podziękuję. Ten żart twój zrobił mi prawdziwą przyjemność!
Wilski, który się był zaczerwienił aż do siności, zbladł jak trup, oglądając się do koła. Chciał coś powiedzieć, usta mu zadrżały, nie znalazł wyrazu, spuścił oczy... potrzebował czasu by przyjść do siebie.
Niepoczciwa jenerałowa znać oddawna przygotowywała tę scenę, bo Wilski był prawie pewnym, że odrzuconym nie zostanie. Wejrzenia, półsłowa, alluzye, szepty, ściskania rąk... szły w tak prawidłowym postępie po sobie, bez oporu i wahania, że ostateczny rezultat zdawał się niewątpliwym. Irena bawiła się lekkomyślnością człowieka, którego czy ukarać, czy się nim chciała zabawić? któż zrozumie. Ten rodzaj dystrakcyi ponownie raz pierwszy — zrobił jej nieprzyjaciela... mówiono, że w Warszawie kilka już ofiar w podobny sposób odprawiła... szyderską rekuzą.
Gdy po przetrawieniu wstydu i bólu Wilski podniósł oczy — jenerałowa pośpieszyła dodać jeszcze...
— Juściż wiem że żartowałeś — cela ne pourait pas être serieux. — Ale jak to dobrze było powiedziane! Inna by się wzięła na to — ja — zmiłuj się, stara taka... Gdybym cię, uchowaj Boże, wzięła za słowo... co za kłopot kupiłbyś sobie z kobietą, odwykłą od jarzma i wędzidła! Tyle lat swobodnego brykania.
Na te słowa hrabina weszła blada, gdyż kamerdyner zwiastował, że do stołu podano. Wilski za kapelusz pochwycił i zbliżył się do gospodyni.
— Ja tylko z interesem tu przybyłem i natychmiast dla innego interesu wracać muszę. Hrabina mi daruje, ale tak pilno.
— Konie jaśnie pana — odeszły do stajni — odezwał się kamerdyner.
— A! to mnie nie zrozumiano! — zawołał Wilski — ale ja dałem słowo, i powracać muszę natychmiast.
— Przecież nim konie zaprzęgą — złośliwie odezwała się Irena — choć do polewki siąść można.
Wilski rzucił okiem strwożonem, lecz ukłonił się raz jeszcze, odmówił i wyszedł prędko, a nim mu powóz i konie nadeszły, pieszo zadumany powlókł się drogą ku domowi.
W głowie mu dziwnie szumiało... śmiechem arlekina...
Cha! cha! cha! cha.


III.

Lasy posiadłości hrabiny łączyły się, jak Juraś mówił, z borem klucza owsińskiego... Na skraju ich właśnie, stał dworek owego leśniczego, którego córka obudziła w Emilu tak silne uczucia. Młody hrabia jednakże nie był w nich stałym, każda świeża twarzyczka, do której zbliżyć mu się było wolno, też same wywoływała wrażenia, aż do pięknej Marysi, o której lubił rozmawiać z fornalem. Chłopak był rozwinięty pod tym względem tak szczęśliwie, iż wszystkiego co miłe i piękne na świecie radby był co najrychlej dostąpić... Czuł się stworzonym do tego... Tymczasem trzymano go surowo, kazano mu się z godzin rachować, nad książkami ślęczeć, i wesołość nawet, naturalną w tym wieku, poważną okrywać powierzchownością.
Ks. Maryan odkrywszy, że młodzieniec zawczasu się emancypować zaczął, przelękniony aby to za sobą skutków jakich nie pociągnęło, za które on mógł odpowiadać, coraz surowszym stawał się dla niego. Nawet konne przejażdżki kontrolowane były tak, i towarzysze do nich dodawani, ostrzeżeni, iż najmniejsza wycieczka swawolna stała się niepodobieństwem.
Emil dostał prawie melancholii. — Czuł się najnieszczęśliwszym z ludzi, a tyrania księdza Maryana wywołała porównania z Neronem i Dyoklecyanem. Zmuszony po całych dniach siedzieć nad algebrą i geometryą, których niecierpiał, młodzieniec użył heroicznego środka... Wiedział, że Julia czytuje książki więcej daleko zajmujące. Przystęp do biblioteczki macierzyńskiej i pozostałej po ojcu był utrudniony, klucze od niej albo u ks. Maryana lub u hrabiny się przechowywały... Emil z rozpaczy odkradł je jednego poobiedzia gdy ksiądz spał, i wybrał sobie z szafy najniedorzeczniejszych romansów starych francuzkich zapas niemały... Ukrył je w pudle nieobudzającem podejrzenia, i — w miejsce algebry, podłożył sobie nową lekturę...
Nad wszelkie spodziewanie zajęła ona młodzieńca... Na każdej kartce znajdował miłość, pod rozmaitemi postaciami... tę miłość ku której młode rwało się serce. Przedstawiała mu się z całą rozmaitością form, w jakich i w życiu i w romansach się objawia, co więcej — znalazł tam i tę miłość wymarzoną, osobliwą, jakiej nigdy nikt nie widział na świecie. Nie dziw też, że pochwycony urokiem książek tak nowych, od których go zdala trzymano, cały się w nich zatopił.
Nowy świat otworzył się mu przed jego oczyma; piękna córka leśnika Marysia, te pierwsze objawy niewieściego uroku — znikły mu z oczów i z pamięci. Zaczął marzyć o księżniczkach, markizach, o eterycznych postaciach i o miłości wyższego rodzaju... heroicznej. Wszystko to co czytał, brał za dobrą monetę, a niektóre zasady wpoiły mu się w pamięć głęboko. Wiedział, iż pani jego myśli miała mu się gdzieś objawić niespodzianie, że na jej widok dreszcze miały go przebiedz, że powinien był marzyć o niej dniem i nocą, że musiał walczyć z przeciwnościami aby osięgnąć szczęście, że nastręczyć mu się mogła zręczność wyratowania jej z wody, płomieni, lub wstrzymania rozhukanych koni. Wszystkiem tem nabiła mu się głowa mocno. Chodził posępny i zadumany, czując że godzina jego przeznaczeń była blizką. Sny miewał dziwne. Najszczęśliwszym skutkiem nowego pokarmu duchowego, którym się nasycał, było to, że przestał patrzeć na Marysię. Wydawała mu się istotą poziomą.
Ks. Maryan zdala przypatrując się i śledząc uczucia, dopatrzył się zmiany, może nawet odkrył jej przyczynę, trafiwszy na pudełko, lecz wolał, rozsądnie bardzo, trochę rozmarzenia, niż zbytek rzeczywistości niebezpiecznej. Emil dzielił się z Julią owocem lektury tajemnej; hrabianka śmiejąc się z niego, gdyż daleko od brata była umysłem wyższą i wykształceniem szepnęła coś pani St. Flour, ta może coś zwierzyła ks. Maryanowi.
Nauczyciel odetchnął swobodniej i zwolnił te surowości w śledzeniu kroków ucznia. Emil mógł wyjeżdżać konno, bawić dłużej, zapuszczać się w lasy, wiedziano że teraz chybaby szukał zaczarowanej księżniczki, albo szateleny, której w okolicy nie było.
Matka i wszyscy w ogóle znajdowali, że Emil spoważniał, że codzień zyskiwał, że się wykształcił znacznie, a i ks. Maryanowi za to wdzięczność okazywano. Szło więc wszystko jak najlepiej, tylko Emil tył tęschny i smutny — królowa jego myśli opóźniała się z objawieniem, a działo się to jesienią, gdy sama pora roku do smutnych myśli uspasabia — Emil puszczał się w lasy, słuchając ich szumu, przypatrując liściom opadającym, błądząc bez celu zatopiony w dumaniach. Zdawało mu się zawsze, że gdzieś na rozstaju ujrzy boginię, spotka jakieś łowy rycerskie, a wśród orszaku piękność z sokołem na ręku... lub... tysiączne inne marzenia przechodziły mu przez głowę.
Jednego dnia, wcześniej niż zwykle wyjechawszy, puścił karemu swemu cugle, a ten, dawniej nawykły, ruszył drogą w stronę chaty leśniczego. Młodzieniec nie postrzegł tej fałszywej drogi, która mu na myśli przywodziła upokarzające wspomnienie, aż się znalazł przed samą chatą. Zawstydził się mocno, dał koniowi ostrogę i tęgim kłusem puścił się dalej, a że się na siebie i na każdego gniewał, biegł tak iż ani się spostrzegł jak granicę przeskoczył i znalazł w Owsińskim lesie. Koń i pan byli w nieporozumieniu, Emil się gniewał i koń kaprysił. Tego dnia właśnie nikomu za sobą jechać nie dozwolił, chciał być sam z myślami swemi. Parobczak stajenny był mu już nieprzyjemny. Zdał by się był jednak teraz, bo kary zaczynał się upierać, a Emil nie mógł jego samowolności tolerować. Gdy przyszło do walki między paniczem a koniem, niestety, intelligencya i upór karego wzięły górę, — spiął się i biednego Emila zrzucił tak nieszczęśliwie, że głową uderzywszy się o pień starego dębu, pozostał na ziemi bez zmysłów. Koń postrzegł się dopiero, iż sobie postąpił zuchwale, stanął nad nim pokorny i obwąchawszy go naprzód, pewien, że do siebie przyjdzie, powoli tymczasem trawę skubać zaczął.
Jak długo trwało omdlenie, Emil nie wiedział wcale, ale, gdy oczy otworzył, ujrzał schyloną nad sobą postać niewieścią. Śliczną czarnooką, z zarumienioną twarzyczką panienkę, która bardzo troskliwie starała się go ocucić i głowę mu białemi rączkami podtrzymywała. W pierwszej chwili otwarłszy oczy, wziął to za jakieś marzenie — twarzyczka była tak piękna, wydała mu się tak idealną, jakby we snach widzianą, iż nie mógł w jej rzeczywistość uwierzyć. Ale przy niej tuż postrzegł mężczyznę średnich lat, surowej i smętnej twarzy, — i zrozumiał dopiero, iż to nie było widziadłem fantazyi, ale następstwem upartej walki z niesfornym karuczkiem.
Kobieta która klęczała nad nim, miała oczy pełne magnetycznej siły. Emil się rozbudził, i choć go głowa bolała mocno, popróbował się poruszyć, i swemu przeznaczeniu, gdyż mu zaraz na myśl przyszło, przypatrzeć się zblizka...
— Powoli! powoli! — zawołał srebrny śliczny głosik przytłumiony wzruszeniem... niech się pan nie porusza.
— Ale to nic — to nic! to... rzekł Emil... trochę się tylko stłukłem.
— Najlepiej by było, żeby go wziąć na bryczkę i przewieść do Owsin, ażeby trochę wypoczął.
Nazwisko miejsca utkwiło w pamięci młodzieńca...
— Zkąd pan jechałeś? — zapytał mężczyzna.
Emil już był oprzytomniał, bolał go tylko ogromny guz nabity na głowie, i trochę krwi dobywało się z rany za uchem, którą panna własną ocierała chusteczką.
Emil uznał właściwem zaprezentować się, oświadczyć, że był Emilem hrabią Turskim i że zabłąkał się w lesie.
Nazwisko to na mężczyźnie zdawało się czynić jakieś wrażenie, ale nie przykre, owszem żywiej jeszcze wziął się do ratowania Emila, piękna panna zawiązała mu głowę, dała kolońskiej wódki dla orzeźwienia.
— Dwór o staje za lasem, jedź hrabio z nami, trochę spoczniesz, koń twój złapany jest tutaj; a jeźlibyś go użyć nie chciał, damy ci powóz do domu.
Panna nalegała na to także.
— Jedź pan spocząć.
Słowo jej już dla Emila było rozkazem, mówiła z energią, a oczy jej silniej jeszcze wskazywały, że powinien był być posłusznym.
— Ale — ja — muszę powracać. Mama by była niespokojną — nie chciałbym nawet, aby się dowiedziała o przypadku.
— I nie potrzebuje o nim wiedzieć — dodał mężczyzna. Spoczniesz pan u nas, orzeźwisz się, napijesz herbaty, obłoży ci głowę panna Konstancya, pojedziesz wygodnie do wsi, a od wsi i na konia siąść będzie można.
Stało się jak żądał rozumnie doradzający mężczyzna, w którym czytelnik łatwo się dziedzica klucza Owsińskiego, pana Zellera domyślił. Piękną panną była najmłodsza jego siostra, a teraz miła gosposia w braterskim domu.
Emil oczarowany był jej widokiem, niepokoiło go to jedno, że gdy zawsze w romansach rycerz ratuje niewiasty, przyszłą panią myśli swoich, tu — stało się odwrotnie. Kobieta predestynowana zjawiła się nad nim, jak bóstwo z chmur dla ratunku. Przykładu podobnego wypadku nie przypomniał sobie w żadnym z czytanych romansów. Że jednak czytał ich jeszcze dotąd ilość dosyć szczupłą, tłomaczył sobie szczególny traf ten, jako zupełnie normalny, i dla braku tylko erudycyi wydający się tak ekscentrycznie.
Z wielką uprzejmością starano mu się drogę do Owsin uczynić wygodną, panna Konstancya pilnowała kompressy na głowie; a choć guz bolał mocno i kości także, ożywiało jej wejrzenie, tak, że Emil cierpienie przezwyciężał. Wpatrywał się z taką zajadłością w te piękne oczy czarne, że się one aż ukrywać przed nim musiały, a twarzyczka kilka razy zapłonęła rumieńcem. — Hrabia Emil, gdyby nie paniczowska sztywność jego, był wcale niczego chłopakiem, a miał tyle uczucia wezbranego w zapasie, iż mu ono dodawało wdzięku. Pierwsze więc spotkanie węzłami dosyć sympatycznemi związało dwie predestynowane dla siebie istoty. Nim dojechali do dworu, Emil był tego najmocniejszego przekonania, iż ta a nie inna jest dlań przeznaczoną, że tę tylko do śmierci kochać i ubóstwiać będzie.
Stało się to nader szybko, ale archiwa erotyczne świadczą, iż w wielu razach miłość wybucha w ten sam sposób, zapalona jak mina prochowa, jednem wejrzeniem — a Emil był też przygotowany tak fantazyą, że każda inna piękność toż samo na nim uczynić by musiała wrażenie.
Dwór do którego dojeżdżali, chociaż opuszczony, wyglądał na jakąś zaniedbaną rezydencyę.
Był drewniany, jak większa część naszych wiejskich, pałaców nawet, ale niegdyś okazałym być musiał. Olbrzymie drzewa ogrodu szpalerowego, niektóre strzyżone w kształcie piramid i olbrzymich fantastycznych wazonów, wznosiły się ponad jego dachy dwupiętrowe. Zabudowany w prostokąt, miał bramę wjazdową, wielce zębem czasu nadwerężoną, korpus nieco podniesiony i dwa rozległe skrzydła. Część ich niezamieszkana, obrócona była na użytek gospodarski, ale główna facyata, odnowiona, czysta, przedstawiała się poważnie i pięknie.
Nie było tu żadnej elegancyi, ani zbytniego starania o wdzięk, bo i czasu na upięknienie nowy dziedzic nie miał jeszcze, lecz co do wygody potrzebnem było, już urządzone zostało.
Okazałość dawna budowy nie dobrze się godziła z prostotą tych, co ją teraz zamieszkiwali. Ani mężczyzna ani panna nie stworzeni byli do tej ruiny pałacowej, jakiejś możnej rodziny, która miała zaledwie czas wystawić sobie monument ten i znikła, wśród ogólnego kataklyzmu.
Emil przypatrywał się wszystkiemu ciekawie, o ile mu ból głowy dozwalał. Owsiny dotąd wcale mu znane nie były.
Gdy bryczka, którą Zeller z siostrą właśnie objeżdżali granicę w chwili walki pana Emila z karym koniem — stanęła przed gankiem dawnego pałacu, służba skromna, w szaraczkowych surdutach ukazała się zaraz i dopomogła do wysadzenia chorego, który miał jeszcze mały zawrót głowy. Panna Konstancya też sama podała mu rękę i przez sień ogromną, na której ścianach wisiały dwa obrazy nieczytelne i zczerniałe, wwiodła go do równie obszernej sali. Ta była nie umeblowana, i wydawała się dziwnie i smutno. Nie miano jeszcze czasu sprzętami ją zastawić, nagie ściany tylko ze spłowiałym obiciem w ramach i dwie galerye dla muzyki, całą jej było ozdobą. Służyła teraz jakby za drugą sień domową, a wielkie okna wychodzące do ogrodu, w części tylko zaszklone, w części deskami były pozabijane. U sufitu zapomniany pająk szklany, zczerniały od pyłu, resztki tylko miał dawnych swych kryształowych splendorów... Był to inwalid zapomniany na stanowisku. Z tej sali dziś niezrozumiałej i nieużytecznej wprowadzono Emila na prawo do obszernego gabinetu, urządzonego na pokój gościnny... Wszystko w nim z dawnych czasów się zachowało, zielone obicie jedwabne połatane, para zaśniedziałych zwierciadeł i meble białe ze złotem, które już i białość i pozłotę dawno straciły. Tu jednak było zaciszno, wygodnie i zamieszkało. Panna Konstancya posadziła Emila w krześle z poręczami, w mgnieniu oka znalazł się lód, ręczniki, chustki, opaski, a gospodarz kazał zrobić herbaty.
Z wielkiem zajęciem wpatrywał się w Emila, a gdy ten, skutkiem heroicznych leków i sił młodzieńczych, uczuł się lepiej, począł z nim rozmawiać, w sposób tak miły, tak ujmujący, iż zupełnie sobie serce jego pozyskał. Osobliwym jednak trafem czy zapomnieniem, ani Zeller, ani panna Konstancya nie powiedzieli mu kto są... i bliższej znajomości zdawali się unikać. Jednak co tylko gościnność najwymyślniejsza mogła wymagać, wszystko choremu dostarczono. Panna Konstancya, choć unikała zbyt rozżarzonych i płomienistych wejrzeń, kręciła się ciągle, zmieniała kompressy, zabawiała rozmową, usługiwała serdecznie. Emil był wdzięcznością przejęty, a oprócz tego gorzał zapałem, który fantazya młodzieńcza rozdmuchiwała. Ból głowy ustawał powoli, herbata pomogła, ale zmierzchać zaczynało. Emil się uląkł i — bądź co bądź, postanowił jechać do domu, aby ukryć przed matką przypadek. Chciał odbyć podróż konno, lecz mu na to nie dozwolono. Zeller już kazał był zaprządz do swojego wygodnego powozu podróżnego i ludziom polecił aż pod dwór jechać, gdzie Emil dopiero miał siąść na karego dla niepoznaki.
Gdy do wyjazdu przyszło, przejęty wdzięcznością Emil, prosił pana Zellera, aby mu dozwolił zdrowemu przybyć z podziękowaniem, a pannie Konstancyi, którą za swą zbawczynię uważał, wyrażając wdzięczność, mimo, że to nie jest w zwyczaju wielkiego świata, dwakroć ją w rączkę pocałował. Panna się mocno zarumieniła, i przeprowadziła go jeszcze aż do ganku.
Głowa bolała hrabiego Emila, lecz ten ból niknął, obok ucisku serca! Był zakochany — i choć mało lub nic nie znał stosunków Zellerów, od razu wiedział a priori, iż los będzie mu stawiał baryery do przeskakiwania, rowy do przebycia... Któż wie jakie — przeszkody. Mogłaż miłość przyjść bez tego akompaniamentu obligato, który jej zawsze towarzyszy i takiego dodaje uroku!!
Gdzie i z jakiej strony spotkać miał te zapory — nie wiedział jeszcze, ale na duchu sposobił się do heroicznego ich zwyciężania. Czarne oczy panny Konstancyi świeciły mu przez całą drogę, jej głosik i śmieszek odzywał mu się w uszach, zdawało mu się że czuł dotknięcie tych małych, ładnych, choć nie białych jeszcze rączek... A uśmiechy!! Gdy otwierała usta niebo się zdało otwierać... ząbki świeciły jak białe szaty archaniołów... Emil nim dojechał do domu wyegzaltował się tak, że gotów był walczyć z całym światem o nią, zapomniawszy spytać się najprzód, czy jej serce da na to upoważnienie.
Przyszło już pociemku podedworem siąść na karego. Emil skoczył choć w głowie mu łamało, i dojechał do ganku.
Tu wszystko było w najokropniejszym strachu, trwodze, niepokoju. Trzech posłańców wysłano na rozstajne drogi, a gdy Emil zjawił się nareszcie (głowę rozwiązawszy) tłomacząc się tem, że w lesie — zabłądził — dostał burę straszliwą od matki, ks. Maryana, p. St. Flour i Julii.
Nie przyznając się do niczego więcej, oprócz ogromnego znużenia poszedł się zaraz położyć.
Czuł nadzwyczajną potrzebę nazajutrz, gdy guz zaczął schodzić, i ból głowy się uśmierzył — znaleść powiernika... Wszystkim wiadomo, że od niepamiętnych czasów, miłość się nie może obejść bez powiernika, tak jak sztuka mięsa biała bez chrzanu lub musztardy. Emil musiał mieć go, a nie mógł innego znaleźć, jak nie normalnego, rodzaju żeńskiego w siostrze Julii. Wywnętrzyć się zaś potrzebował tak nieodzownie, iż gdyby siostry tej nie miał, byłby jeszcze mniej stosownego szukał ucha i serca dla kondolencyi. Panna Julia przyjęła opowiadanie z podziwieniem, strachem, niedowierzaniem. Miała Emila za tak niedojrzałego, iż ją ta nagła w nim zmiana, zmieszała mocno. O Zellerach w salonie prawie nie mówiono, wiedziała o nich mało. Obawiała się skutków jakichś tego niedorzecznego bałamuctwa Emila, zgromiła go mocno, kazała mu milczeć i przygodę obróciła w śmiech niemal. Wedle pojęć panny Julii, ktoś taki, nie należący do towarzystwa, nie powinien był Emila zająć. Uznała to i niestosownem i śmiesznem. Zamiast więc współczucia, Emil otrzymał burę i śmiech z siebie. Zamilkł, lecz to go nie opamiętało, pozostał niewzruszony przy raz powziętych uczuciach.
Siostra mówić z nim nawet o tem więcej nie chciała.
Na przełamanie tego uporu panny Julii, szczęśliwie wpłynęła okoliczność następująca. W ciągu przechadzek dla zdejmowania widoków z natury, do których panna Julia szczególny tego roku gust powzięła, — trafiało się jakoś, iż Oleś często się z nią spotykał.
W salonie o tem nigdy nie wspominano. St. Flour która protegowała te stosunki potajemne, a hrabinie wmówić się starała, iż panna Julia powoli i stopniowo nabyć może powołania zakonnego — ukrywała starannie schadzki.
Raz jednak hrabiątko z parku podpatrzyło jak siostra niby malowała, jak sąsiad przybył, jak porzuciła dla niego swój album i długą, ożywioną rozpoczęła rozmowę, która się zmieniła w przechadzkę we dwoje... St. Flour na oku ich mając, czytała niby książkę, ciągle się przypatrując rozwijającemu uczuciu, co jej niezmierną robiło przyjemność. Emil domyślił się wszystkiego, ale na ten raz zmilczał. Śledził tylko, czy się to nie powtórzy, podpatrzył raz i drugi a będąc pewien swego, poszedł tryumfujący do pokoju siostry. Miłość uczyniła go daleko przebieglejszym niż zwykle bywał w pospolitem życiu — rozpoczął od spowiadania się przed siostrą z tęschnicy swej i boleści serca.
— Dajże ty mi pokój, Emilu — zawołała Julia — niewiedzieć co ci się marzy — dziecko jesteś. To nie ma sensu.
— Jak ja cię kocham to nie ma sensu — rzekł Emil minę przybierając napuszoną — a jak ty sobie chodzisz romansować za ogrodem z Olesiem — to tobie wolno.
Julia przerażona, obie ręce położyła mu na ustach.
— Emil! milcz! co ci się stało! co ty sobie wymyśliłeś?
— Na moje oczy widziałem... słowo daję, i to nie raz, ale trzy razy. Bierzecie się pod ręce, chodzicie, a St. Flour na straży!
Usłyszawszy to Julia padła na fotel i twarz zakryła, na płacz się jej zebrało. Emil mógł wydać wszystko — zdradzić przed czasem. Nie wiedziała czy ma St. Flour wezwać w pomoc, czy sama wchodzić w układy. Skończyło się jednak łatwo, na wzajemnem porozumieniu i odtąd musiała słuchać marzeń braterskich, tając się ze swojemi.
Tolerowała to dzieciństwo brata.
W kilka dni po nabyciu guza, Emilowi się udało wyrwać do Owsin potajemnie. U ogrodnika sobie wyprosił bukiet przepyszny, obwinął go w arkusz papieru, przeznaczonego do ćwiczeń geometrycznych, kazał go sobie chłopcu wynieść za bramę, aby nikt nie dostrzegł — i z nim pojechał do czarnych oczów.
Z karym wierzchowcem dał sobie radę, tylko go spędził tak, że na nim piana stanęła. W Owsinach znalazł tylko samą pannę Konstancyę, która, choć go przyjęła, ale dała do zrozumienia iż go — długo nie zatrzymuje.
Ofiara ślicznego bukietu została wdzięcznie przyjętą, wstawiono go zaraz do kubka ze świeżą wodą. Emil cały przejęty, trwożny, pełen czci i uwielbienia uczynił wrażenie na energicznej Zellerównie, istoty godnej współczucia. Rozmowa była urywana, niezręczna, ale ze strony wielbiciela pełna frazesów, mających głębokie znaczenie.
Z drugiej strony wypłacono mu wejrzeniami i uśmiechami, które mógł sobie tłomaczyć jak najpochlebniej dla siebie. Gdy po ucałowaniu rączki odjechał nazad do domu, tak był rozmarzony, szczęśliwy, a tak zatopiony w sobie, iż kary, gdyby był chciał, byłby go mógł łatwo z siodła się pozbyć. Szczęśliwie jednak dojechał do domu wczas, i tegoż wieczoru przyznał się Julii jaką zrobił wycieczkę.
Siostra rada nie rada, zostawszy powiernicą jego, ze smutkiem wysłuchała powieści. — Jakiś ją strach ogarniał... Wiedziała jakie projekta osnuwała matka dla kochanego Emila, jakie miała dlań widoki. Z jednej strony zbliżała się katastrofa, bo pan Aleksander miał się wkrótce oświadczyć; z drugiej Emil ze swą niedorzeczną miłością!!
Piekło gotowało się w domu, w którym dotąd pozorny przynajmniej pokój panował.


IV.

Po nieszczęśliwej odprawie, którą Wilski dostał od jenerałowej, zgryziony, gniewny, dał sobie słowo, iż noga jego nie postanie w domu hrabiny. Chciał znaleść pozór do zrzeczenia się opieki. Popełnioną przez siebie niedorzeczność, gotów był przypisywać komukolwiekbądź, byle nie sobie. Najwinniejszą jakoś wydawała mu się hrabina. Podejrzywał że wszystko to mogło być jej sprawą. Gniewał się zresztą zarówno na nią, na siebie i na jenerałowę. Kwaśny i znękany zamknął się w domu, postanawiając — chorować. W istocie do choroby nawet nie wiele brakło.
Dwa dni przesiedział zamknięty, znudzony, usiłując czytać to gazetę, to książkę... ale nic nie szło. Szyderska twarzyczka pani z Uznowa stała mu przed oczyma.
Rad niemal był, gdy po dwóch dniach tych rekolekcyi, zobaczył zajeżdżającego przed dom Olesia. Lubił go, a choć nie był usposobiony i przed nim się spowiadać — mógł się rozmową rozerwać. Wyszedł więc doń, jak stał w szlafroku, witając go czule.
— Cóż to? czy chory jesteś?
— Sam nie wiem co mi takiego, ale się czuję w istocie nie dobrze. Od dni kilku nie ruszam się z domu — rzekł Wilski. Jesteś mi gościem nader pożądanym.
— Ale twoja choroba, do licha — nie jest mi wcale pożądaną — rzekł Oleś. Przyjechałem w interesie dla mnie nader ważnym, rachując na twą przyjaźń.
— Interes! — zawołał Wilski — co za interes.
— Dla uspokojenia cię powiem naprzód, że nie pieniężny — rzekł Oleś. Nie łatwo mi się z niego wyspowiadać, miej cierpliwości trochę. Z góry ci zapowiadam, że choć prośba moja wyda ci się ciężką, musisz jej uczynić zadość!
Wyciągnął doń rękę.
— Przyjaźń i pokrewieństwo obowiązują.
Wilski milcząco to przyjął i usiadł z rezygnacyą chmurną. Oleś się rozgaszczał. Nie zwykły wyraz jego twarzy, niespokojne ruchy, powaga jakaś przybrana, której nie przywdziewał na dni powszednie — wszystko dawało do myślenia. Interes nie był pieniężny. Co to może być? — myślał Wilski. Nowy jakiś orzech do zgryzienia.
— Wiesz co — odezwał się Wilski — jestem chory i podraźniony, mój Olesiu, przez litość dla mnie powinienbyś nie trzymać długo wiszącego za jedną nogę. Mów otwarcie, czego chcesz...
Przybyły stanął w środku pokoju.
— Chcę się ożenić! — rzekł.
— Ty! — zawołał Wilski — ty?
— Ja.
— Cóż to, lekarstwo na straty majątkowe? masz jaki projekt? Co to jest?
— Zakochałem się — rzekł Oleś.
Wilski i rozśmiał się i nastraszył.
— W kucharce — zawołał łamiąc ręce.
Z kolei Aleksander nie mógł się wstrzymać od śmiechu.
— Dla czego w kucharce? — spytał.
— Boś się już tyle kochał w atłasach, że dla prawa kontrastu...
Oleś ruszył ramionami.
— Coś podobnego, przyznaję, mnieby się kiedy z nudów trafić mogło — ale na ten raz — nie zgadłeś. Powiem ci więc — krótko i węzłowato. — Kocham hrabiankę Julię — ona mnie kocha i — oboje postanowiliśmy się pobrać. Jestto wiadomość tylko dla ciebie — dla ludzi zaś, dla matki, mam prawo powiedzieć że ja się kocham i proszę o rękę. Swatem moim masz być — ty.
Wilski słuchał osłupiawszy niemal, w końcu zaczął rękami trzeć i rozrzucać włosy, zerwał się z siedzenia, wybiegł na środek pokoju.
— Zwarjowałeś! ja! ja o tem wiedzieć nie chcę!
— Powoli — rzekł Oleś — powoli, mówię ci że tego wymagam, i że to dla mnie uczynić powinieneś. — Proszę cię, żądam — i wymagam twej pomocy. Mnie byś mógł odmówić, ale Julii nie możesz.
— Na miłość Bożą — przerwał Wilski — jakimże sposobem porozumieliście się z Julką? Na migi? Gdzieżeście się widywali? W salonie zbliżyć się do niej nie mogłeś. Dziewczyna trzech zliczyć nie umie. Matka się zaklina, że ze łzami prosi ją o klasztor.
— Kłamie — odparł sucho Oleś — kłamie, powiadam ci. Gdzie i jak zyskałem serce Julii — to jest i pozostanie moją tajemnicą... ale mówię ci, że jestem go pewny, i między nami, ci powtarzam, jeśli mi jej odmówi matka — mam najmocniejsze postanowienie wykraść ją.
Wilski rzucił się na kanapie.
— Zwarjował! — krzyknął — zwarjował! — zkądże się to wszystko wzięło? Patrzaliśmy na was — nikt się nie domyślał... Kiedyż mieliście czas...
— Mój Adziu — rzekł Oleś — mówię ci, że to moja rzecz... Znajdujesz się w obec faktu, którego geneza może być dla ciebie niepojętą, ale ja cię nie o filozoficzne wyłuszczenie jej proszę, tylko o pomoc. Musisz mi ją dać.
— Gdybyś mi się przyznał żeś kogoś wczorajszej nocy zamordował — odezwał się Wilski — nie wiem czyby mnie to mocniej zdziwiło.
— Wyjdźże z podziwienia, a wejdź na drogę przyjaźni — zakończył Oleś. — Przyjechałem po ciebie, abyśmy razem do hrabiny jechali.
— Jakto? teraz? zaraz? — zawołał Wilski — ale ja jestem chory! ja nie mogę. — Niepodobieństwo.
— Jesteś opiekunem... jesteś u hrabiny tak dobrze położony.
— Daj mi pokój! — przerwał niemal gniewnie Wilski. Byłem w wielkich łaskach, niegdyś — dziś jestem w nienawiści. — Opieki postanowiłem się wyrzec.
Z goryczą powiedziawszy te słowa, gospodarz podparł się na ręku i zapatrzył w okno.
— Ja ci się tu na nic nie przydam chyba do popsucia sprawy — dodał. Trzeba znać Maryę — jest uparta... postanowiła córkę w klasztorze zamknąć i doprowadzi do tego że ją zrobi mniszką.
— Dla tego aby jej posag dostał się Emilowi? ale ja posagu nie chcę — rzekł Oleś.
— Toby było upokarzające — mówił Wilski. — Ona od swego nie ustąpi. Córki ci odmówi — z góry wiem.
— Ja także jestem tego najpewniejszy — odezwał się Aleksander.
— Więc po cóż?...
— Dla tego się oświadczam, abym uszanował władzę matki, nim z nią rozpocznę walkę.
— Skutek będzie ten, że przyśpieszy wyjazd Julii do Brygitek.
Aleksander zmilczał. Po chwili spytał.
— Jedziesz ze mną?
— Nie mogę, jak cię kocham — zawołał Wilski — a zresztą powiem ci jeszcze jedno. — Pokłóciłem się z jenerałową, a póki ta baba tam jest, noga moja nie postanie.
— Pokłóciłeś się z jenerałową! — rozśmiał się Oleś — kochany mój — nazywaj rzeczy tak jak się zwać powinny. Domyślam się — oświadczyłeś się jenerałowej, a ta ci dała harbuza.
Wilski się zaczerwienił i zaperzył.
— Co za myśl! ja! oświadczać się tej starej, z pozwoleniem zalotnicy. Za kogóż mnie masz? Sądzisz, że nie znam jej historyi?
— Ale cóż ma historya przeszłości do dziejów chwili obecnej — rzekł Oleś — jenerałowa jako mężatka nie ma sobie nic do wyrzucenia, a jako wdowa... postępowała trochę fantastycznie... co właśnie mogło i twoją fantazyę obudzić... Patrzałem na to, jakeś do niej oczy słodkie zwracał.
— Sądź jak chcesz — gniewam się na nią — koniec — nie pojadę. — Dziwuję ci się, że w wieku twym, przy twojem doświadczeniu — Olesiu — możesz coś podobnego pomyśleć? Majątek w złym stanie, po Julii ani grosza... cóż dalej?
— Oszczędność i praca — rzekł Aleksander. — Obojga się nie boję, ani ja ani ona... Gdybym świata nie używał, możeby mi było ciężej się go wyrzekać — ale dziś!
— Zkądże ta miłość? — zapytał Wilski — tak raptowna, tak gwałtowna?
— To się nie tłomaczy... combustion spolitanneé — odparł Oleś. — Życzę ci, kazać dać co zjeść, ogolić się, ubrać i jechać ze mną.
— Ja cię od tego nie uwolnię — to darmo.
Wilski się ani ruszył.
Był to początek rozmowy. Aleksander znał Wilskiego i ufał sobie — nie zraził się więc, ani odmową, ani oburzeniem, ani oporem. Dał mu wydychać podziwienie i gniewy. Zaledwie się jedna część rozmowy skończyła, pan Aleksander powrócił z naleganiem z drugiej beczki, — do wieczora, nie mogąc nic dokazać, stawił czoło kuzynkowi po kilkakroć, ciągle z krwią zimną i nieustępując z wymagania.
Poszli spać oba podrażnieni.
Wilski znalazłszy się sam, począł rozmyślać chodząc po pokoju. — Chciał zerwać z hrabiną — któż wie, biorąc gorąco stronę kuzyna, i nalegając o wydanie Julii, co było zresztą ze wszech miar w roli opiekuna, mógł potargać węzły które mu ciążyły. Czy Olesiowi by to na co pomogło — nie wiele się troszczył, ale jemu samemu by posłużyło.
Wziął to do namysłu.
Nazajutrz znaleźli się w obec siebie. Oleś z tem samem usposobieniem co wczora, Wilski zachwiany.
Nie chciał tylko aby go odgadnięto i rozpoczął na nowo spór, dla tego aby się dać prośbami i naleganiem zwyciężyć. Zdawało mu się stanowczo, iż ten obrót rzeczy zły dla niego nie był.
Jakby na dobitkę, karteczka w interesie pisana przez ks. Maryana, który łaski Wilskiego sobie zaskarbiał w widokach pewnych przyszłości, donosiła, że jenerałowa na parę dni wyjechała do Uznowa.
Oleś zaczął usilnie prosić, Wilski się słabo już opierał.
— Wiesz co — uczynię to dla ciebie — rzekł w ostatku... za skutki nie odpowiadam... Jedźmy...
Uściskali się.
W ciągu drogi milczący oba, słowa do siebie nie powiedzieli. Wchodząc do salonu tylko, Oleś ścisnął rękę przyjaciela.
— Dziękuję ci — rzekł — czynisz dla mnie ofiarę — ślubuję ci wdzięczność.
W salonie zastali trafem hrabinę samą, a ta zobaczywszy Olesia skrzywiła się widocznie.
Byłto świadek zawadzający i nie potrzebny. Po pierwszem przywitaniu, Wilski, który był blady i zmieszany, zbliżył się do hrabiny i głosem słabym, oświadczył, iż przybył z kuzynem, w interesie ważnym, i prosi o chwilę rozmowy.
— Jesteśmy sami — odezwała się zdziwiona nieco pani — możesz pan mówić.
Aleksander stał wyprostowany z kapeluszem w ręku.
— Przyjeżdżam tu w roli przyjaciela i opiekuna — rzekł Wilski. — Kuzyn mój, pan Aleksander, mając zręczność ocenić przymioty hrabianki Julii...
Hrabina zerwała się z krzesła i padła na nie z twarzą zmienioną straszliwie.
— Prosi hrabinę o jej rękę.
— Tak jest — dodał Oleś kłaniając się i nie zważając na gniewną twarz matki — przychodzę do pani z tą prośbą i zaręczeniem, że szczęście panny Julii, będzie celem mojego życia.
Hrabina ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, zdawała się zbierać myśli, ręka jej machinalnie biła o stolik, głowa drżała, gniew to rumienił twarz, to ją bladością okrywał. Można było sądzić, iż ją przytomność opuści, tak była poruszoną; długiego też czasu potrzebowała do ochłonięcia zupełnego, do oprzytomnienia. — Kilka razy zaczynała coś mówić, i słów jej brakło. Milczenie zaczynało dla wszystkich stawać się wielce przykrem. Wilski spoglądał to na nią, to na kuzyna. Aleksander stał spokojny, czekał.
— Jestto doprawdy coś tak osobliwego — odezwała się śmiejąc się ironicznie hrabina, że możnaby to wziąść za szyderstwo. Tem więcej mnie dziwi, że opiekun moich dzieci, z tem przychodzi... Zkądże to? piorun z jasnego nieba? kiedy się pan Aleksander o nią starał? kto mu na to pozwolił. — Ja nic o tem nie wiem — Julia chce, ma powołanie i wstąpi do klasztoru. Bardzo dziękuję panu Aleksandrowi za uczyniony mi zaszczyt, ale na seryo tego nie biorę.
— Pozwolisz pani hrabina, powiedzieć mi za nim słowo — odezwał się Wilski. Co do powołania panny Julii, jest ono przynajmniej wątpliwem.
— Nic a nic — zawołała hrabina gniewnie — ja jestem matką...
— Ja byłem opiekunem — dodał Wilski — i — powtarzam, powołanie jest wątpliwem. Pan Aleksander ze wszystkich względów jest partyą stworzoną.
— Dla mojej córki? — rozśmiała się hrabina. — Nie uwłaczam mu, ale tego nie znajduję. — Majątku nie ma.
— Tyle ile go na przyzwoite życie potrzeba — mam — rzekł Aleksander. Mogę to wykazać.
— Ani wiek ani charaktery nie są stosowne — dodała popędliwie hrabina. Jestem matką, nie chcę i odmawiam. Zamilkli wszyscy, Aleksander powoli nakładał zdjętą rękawiczkę.
Drzwi otworzyły się nagle, wszystkich oczy zwróciły na nie, panna Julia, blada, zmieszana, stanęła w progu, wzrok matki na pół obłąkany, niemal, surowy — wskazywał jej, ażeby się cofnęła. Wtem Wilski się odezwał.
— Pani hrabina może nas odprawić najskuteczniej, zapytując hrabiankę Julię...
Matka tak pewną była karności i posłuszeństwa dzieci, tak najmniejszego nie miała przeczucia nawet o porozumieniu Olesia z córką, iż się zwróciła do niej, nie wątpiąc o odpowiedź.
— Zbliż się waćpanna — rzekła. — Wiem o tem, że masz powołanie do klasztoru... Kochany opiekun (wskazała Wilskiego) nie chcąc przypuszczać, aby można znaleźć szczęście, służąc Bogu, przyjeżdża z niedorzecznym projektem wydania cię za mąż, oto za tego pana, z którym nie wiem czyście w życiu dwadzieścia słów zamienili!! Powiedzże im by starania o losy nasze, raczyli nam samym zostawić.
Julia stała ciągle nieruchoma. Przywykłą była, wychowaną w tem, że się musiała ślepo stosować do woli matki, przy niej przybierała tę twarz i postawę sztuczną, ułożoną, której nawet pozbyć się w chwili stanowczej nie było jej łatwo. Ktoby się zblizka wpatrzył w jej twarz, dostrzegłby łez kręcących się w oczach i tłumionego oddechu, który się chciał wyrwać z piersi... drżała... bladła... oczekiwali wszyscy w milczeniu, pan Aleksander, choć pewny że mu przyjdzie w pomoc, lękać się zaczynał, czy na to znajdzie siły. Była to chwila stanowcza, od której miała się począć walka — z wolą matki... łzy, opór, męczarnie. Dla słabej i zahukanej istoty, przesilenie to, było krokiem wymagającym lub miłości wielkiej, albo energii niezmiernej.
Matka uśmiechała się wśród gniewu.
— Mów, mów, proszę — odezwała się — spoglądając ku niej.
— Pan Aleksander prosi o rękę hrabianki — rzekł Wilski — czy mu jej pani odmawia.
— Nie! — wyrwało się z ust Julii. Ten wyraz pierwszy najwięcej ją kosztował. — Nie — powtórzyła przystępując zwolna — mam szacunek dla pana Aleksandra oddawna, jeżeli to odemnie ma zależeć, ja chętnie los mój powierzam.
W miarę jak mówiła, hrabinę zdawały się zmysły opuszczać, krzyknęła przeraźliwie, pochyliła się — gniew sprowadził omdlenie.
Julia rzuciła się pierwsza ratować. Wilski nie wiedział czy dzwonić i wołać, czy się wstrzymać, aby całego domu nie czynić świadkiem tej sceny. Hrabina po chwili otworzyła oczy, podniosła się i zobaczywszy córkę u kolan swoich, popchnęła ją tak gwałtownie, iż Julia byłaby padła, gdyby stojący za nią nie podtrzymali.
Pierwszym wyrazem który wymówiła otrzeźwiona, było do córki wyrzeczone, z ruchem ręki wskazującym na drzwi.
— Precz!!
Julia podniosła się w milczeniu, obejrzała na Aleksandra, skinęła mu głową zlekka i krokiem powolnym wyszła. Oczy matki ścigały ją do progu. Chwila długa przykrego milczenia i oczekiwania — skończyła się wreszcie, gdy hrabina wstając z krzesła — rzekła.
— Żegnam panów! — nie mamy z sobą nic więcej do mówienia. Osnuto intrygę potajemną pod bokiem matki, aby uwieść jej dziecię. To mnie uwalnia od odpowiedzi. Mam prawa matki i tych użyję. Szczęście moich dzieci, do mnie należy.
— Ale i do nich samych także, pani hrabino — odezwał się Aleksander.
— W każdym razie pan nie masz prawa mnie sądzić. — Proszę się oddalić i nie pokazywać więcej w domu moim.
Oleś się ukłonił nizko i wolnym krokiem począł iść ku drzwiom — Wilski pozostał, raczej niepewien co ma począć, niż z myślą jakąś jasną... Gdy się drzwi za odchodzącym zamknęły, hrabina się rozpłakała, zaczęła łkać, jęczeć, — rzuciła się na poręcz krzesła, zakryła oczy.
— Maryo — rzekł po cichu Wilski — pani... w imię dawnej przyjaźni...
— Przyjaźni? — powtórzyła — pan mnie zdradzałeś zawsze — nieszczęście moje jemu jestem winna... Wiem ile na serce jego i przyjaźń rachować mogę...
Wilski usłyszawszy to wstał.
— Jeżeli tak jest — jeżeli nie zasługuję na zaufanie — a moja opieka jest ciężarem — pozwoli mi pani zrzec się zupełnie.
Hrabina usłyszawszy to, chustkę odjęła od oczów — wyciągnęła rękę, zaszła się od płaczu i chwyciwszy dłoń, którą Wilski jej podał machinalnie, — stłumionym głosem zawołała.
— Ja ciebie jednego kochałam — ja cię kocham — niewdzięczny. — Nie masz litości nademną! o mój Boże! W tej chwili, gdy najniepoczciwsza zemsta wisi nademną, ty bez serca człowieku, chcesz mnie dać na łup jej i zgubę. Płacz przerwał mowę. Wilskiemu, który był płochy, ale miał serce ludzkie, poruszyło się ono w piersi, — usiadł podpierając czoło na ręku. Hrabina Marya podniosła się z krzesła milcząca, załzawiona, obejrzała trwożliwie, uchwyciła za rękę Wilskiego i z nim razem weszła do gabinetu.
Salon został pustym — Oleś odjechał na pozór nie poruszony — Julia płakała razem z St. Flour na górze, — obie przewidywały nieszczęście, którego rozmiaru obrachować było niepodobna; nadeszła godzina zwykła, o której się wszyscy zbierali, i ks. Maryan z Emilem, znaleźli się bardzo w salonie pustym, ciągle. Nikt nie przychodził. Kamerdyner zajrzał kilka razy.
Z gabinetu hrabiny Wilski wprost wyszedł na ganek zadumany, nie swój, zawstydzony i do domu odjechał.
W chwili potem dała znać kamerdynerowi, że pani była chorą i nie wyjdzie. Z góry, panna Julia i St. Flour przysłały powiedzieć, że na herbacie nie będą.
Emil patrzał na księdza, który ręce zacierał, na sufit spoglądał, przechadzał się niespokojny. Nie mogąc się doczekać słowa od niego, młody hrabia, namyślił się, drzwi otworzył i pobiegł do siostry.
Ksiądz zostawszy sam, siadł w krześle, wziął książkę i przysłuchując się rozmaitym szmerom i głosom domu, musiał z nich pewne wyciągnąć wnioski, gdyż wkrótce, po cichu wyniósł się do oficyny.


V.

Rozmowa Wilskiego z hrabiną w gabinecie, która trwała bardzo długo — wywarła ten skutek na nim, że wysunął się jakby upokorzony, przybity, zawstydzony i wylękły. Z twarzą na której było widać wzruszenie nietajone już nawet, siadł do powozu i cichym głosem kazał jechać do domu. Przez całą drogę nie ruszył się, i zamyślony, z oczyma wlepionemi w dal, nie postrzegł się jak stanął przed gankiem. Zdziwił się gdy mu otworzono drzwiczki, a we drzwiach powitał go Oleś, którego przytomność przykre na nim uczyniła wrażenie. Poszli razem, nie mówiąc nic, do gabinetu... Wilski unikając rozmowy, wydawać zaczął jakieś rozkazy i rozporządzenia domowe, umyślnie nie zważając na gościa, jakby mu dawał do zrozumienia, że zawadza.
Pan Aleksander w takich razach bywał wytrwałym i nie łatwo zrazić się dawał. Czekał.
Po kamerdynerze, zawołano ekonoma, leśniczego, stajennego, było mnóstwo interesów tak pilnych do załatwienia, że gość musiał mieć cierpliwość. Palił też cygaro, chodził po pokoju, ale się oddalać nie myślał. W ostatku przebrało się domowych dyspozycyj i musieli pozostać sami.
Wilski porządkował papiery gwałtownie i skarżył się że ma pilne listy do pisania.
— Ja ci długo zawadzać nie będę — odezwał się Oleś — lecz radbym z twoich ust posłyszeć ostateczny rezultat. Dziękuję ci serdecznie za to co zrobiłeś dla mnie, ale jakiż koniec?
Wilski rozparł się w krześle, prawdziwie rozpaczliwą przybierając postać.
— Cóż ja ci mam powiedzieć? — zawołał — hrabinę widziałeś, znasz ją... słyszałeś co mówiła! Zrobiłem co mogłem, naraziłem się. Prawdę rzekłszy, żal mi kobiety, — i pozwól sobie powiedzieć, chociaż sam starałem się ciebie bronić, tu w cztery oczy — wyznam że postąpiłeś sobie... nie... nie... nie tak jak byłbyś powinien... Podstępnie starałeś się dziecko obałamucić!
Oleś zdziwiony słuchał.
— Ale tak jest! tak jest — ożywiając się dodał Wilski — jestem sam ojcem, pojmuję co ona czuje. Tak się nie robi. Na całym świecie przyjęto, gdy się panna podoba, prosić rodziców o pozwolenie starania się.
Wcisnąłeś się między matkę a córkę, zasiałeś niezgodę w rodzinie — podkopałeś władzę rodzicielską.
Oleś chciał się odezwać, ale Wilski coraz gwałtowniej ciągnął dalej.
— Ale proszę cię... temu wszystkiemu zaprzeczyć nie podobna... To fakta... Jesteś winien.
— Jestem winien — rzekł Oleś zimno — ale dziś rzeczy tak stoją, że Julia mnie kocha ja ją... Można mi wyrzucać sposób w jaki serce jej zyskałem — ani słowa. — Prawidłowym nie był... trzeba też fakt ten... przyjąć w rachunek.
— Jaki fakt? że dziecko obałamucone samo nie wie co plecie! — zawołał Wilski.
— Julia wcale dzieckiem nie jest.
Wilski ramionami ruszył.
— Z tego nic nie będzie — mówię ci otwarcie, trzeba się cicho cofnąć.
— Tak mi radzisz? — spytał szydersko Oleś.
Gospodarz spojrzał nań i nie odpowiedział.
— Hrabina Marya umiała się nawrócić dla swych planów i przekonań — dodał Oleś, — nie będę już się zmagał na powtórne przerabianie ich. Zostań z niemi. Byliśmy zawsze przyjaciołmi — okazywałeś mi niejednokrotnie dobrą wolę, umiem za to być wdzięcznym. Pozwól-że na odjezdnem przestrzedz się, że wpadasz znowu pod to jarzmo, od którego się chciałeś uwolnić. Hrabina odzyskuje władzę nad tobą.
Oburzył się Wilski.
— Ale — proszęż cię, mną się nie opiekuj. Wiem co robię. Nauki nie potrzebuję.
— Przepraszam cię — no — daj mi rękę i bywaj zdrów...
To mówiąc Aleksander bez gniewu, z rodzajem politowania rękę wyciągnął i zabierał się wychodzić. Wilskiemu żal się zrobiło i nie chciał się z nim tak rozstać.
— No — ale, cóż myślisz? — zapytał.
— Jużeśmy tak się rozeszli, mój Adziu — rzekł Oleś — że się nie rozumiemy. Ty nie chcesz żebym cię przestrzegał — nie pomożesz mi już, zostaw że mi troskę o moją przyszłość. Powiem ci jedno, zrobię — com powinien... Bądź zdrów mój drogi.
Wilski pomrukując wyszedł za nim do sieni, milcząco się rozeszli. Oleś pojechał do domu.
Bardziej kawalerskiego domu jak był pana Aleksandra. trudno sobie wyobrazić.
Majątek był dosyć znaczny, ale długów mnóstwo, dziedzic więcej żył, bawił się, dogadzał fantazyom, niż myślał o gospodarstwie, ludzie rządzili, ale byli różni. Szczęściem na jednego trafił, który mu się dostał w spadku po rodzicach, i na tym jednym jeszcze wszystko się trzymało. Był to na łaskawym chlebie niby siedzący, niegdy rządca majątku, gdy on był większy, staruszek Bodzicki; najpoczciwsza w świecie istota, która przestrzegała, ratowała, pilnowała i niedopuszczała grabieży. Kochał Olesia jak ojciec, gderał nań łagodnie jak matka, umiał w potrzebie oczy mu otworzyć jak nauczyciel, a choć chory na nogi, bo pedogra mu strasznie dokuczała, włóczył się, zaglądał i swą powagą niedopuszczał nadużyć. Gdyby nie on, dwór by samowola sług dawno do góry nogami wywróciła.
Bodzicki też utrzymywał porządek w pięknym domu pana Aleksandra, pilnował kassy, utrzymywał jakie takie rachunki, bo inaczej żadnych by nie było. Jemu był winien Oleś, że powracając do samotnego dworu, znajdował w nim wygody, miłą oku powierzchowność, i swoje ulubione fraszki w całości. Bodzicki musiał o to walczyć z panią ochmistrzynią Żurowicką, osobą pytlującą językiem, strzelającą oczyma, dającą sobie pewne tony, nie złą może w gruncie, ale nieznośną — i z Grzegorzem kamerdynerem, który w nieustannych był z nim sporach, usiłując obalić przywłaszczoną władzę.
Ta wojna domowa, do której wchodziły również jeszcze żywioły posiłkujące płci obojej, otaczała ciągle pana Aleksandra, opierała się o niego, — nudziła go może, lecz nie bardzo mu do życia przeszkadzała. Bodzickiemu nieograniczenie wierzył, kochał go — resztę swej służby i domowników cenił także, a miał zwyczaj mówić, gdy mu się kogo radził pozbyć Bodzicki. — Aniołów nie ma na świecie... z nowemi ludźmi gorzej jeszcze będzie, obchodźmy się temi co są.
Fantazye, które z kolei próżne życie gospodarza zapełniały i ubarwiały, widać było na domu. — Był czas, gdy artystyczny wdzięk go zajmował nadewszystko, z tej epoki zostało przyozdobienie malownicze dworu, założony ogród, i całe urządzenie domu. Bodzicki postarał się to zachować. Był czas, gdy Oleś stał się zapalczywie muzykalnym, z tego czasu zostały fortepiany, organ, instrumenta, do kwartetu nuty. Biblioteka świadczyła, że książki lubił zawsze. Jeden gabinet poświęcony był myśliwstwu i broni, inny archeologii, a salonik zapchany najdziwaczniej skupionemi przedmiotami, był jakby symbolicznym wyrazem tego co się w głowie i sercu pana Aleksandra działo. Było tam wiele dobrego, ale żadnego porządku i ładu.
Zaledwie Aleksander wysiadł, już staruszek wlokąc nogami, podpierając się na kiju, spieszył na jego spotkanie, z drugiej strony biegł kamerdyner Grzegórz, aby Bodzickiego wyprzedzić, a ze drzwi wyglądała pani Żurowicka wyfiokowana, która także opóźnić się nie chciała.
— Prawdziwie padam — mruczała ruszając ramionami, że przed temi pochlebcami... docisnąć się nie podobna... Już, już... są wszyscy... cała gotowalnia do jegomości!
Żurowicka trzasnęła mocno drzwiami, i znikła. Kamerdyner Grzegorz stawił się pierwszy, bo stary pedogryk nie wyspieszył i było mu to jedno, czy chwilę później się dosunie.
Grzegórz tak znał pana, iż dosyć mu było spojrzeć nań, aby domyśleć się, że coś niemiłego wiózł z sobą. W takich razach wiedział, że się stawał niecierpliwym, ostrym i że należało z nim być ostrożnie. W milczeniu się skłonił, odbierając kapelusz. W tem nadszedł Bodzicki uśmiechnięty, któremu Oleś podał rękę.
— A co twoje nogi? mój stary?
— A cóż? nogi... jak zawsze — bolą, ale niech licho w nich już siedzi, byle się nie ruszało.
Popatrzał mu w oczy... uśmiechnęli się do siebie, i pan Aleksander zwolna poszedł do pokoju, a Bodzicki za nim pociągnął.
— Cóż u ciebie nowego?
— Chwała Bogu nic! a u pana?
Ruszył ramionami Oleś... i obejrzał się w koło... Bodzicki zrozumiał, że poufalszą rozmowę chciał na przyszłość odłożyć.
Wszystkie te majętności, o których wspominamy w ciągu powieści przytykały do siebie, i mieściły się około miasteczka Parzygłowów. Rezydencye hrabiny, Wilskiego, klucz Owsiński, Uzuów, nie licząc innych pomniejszych majątków, połączone były drogami, wspólnemi ogniskami życia po parafiach, stosunkami oficyalistów i mieszkańców wiosek.
Życie wiejskie tu, jak wszędzie, nie obfitujące w wypadki, podsycać się musiało wszystkiemi posłuchami o najmniejszych wydarzeniach w sąsiedztwie. Nie ma gorszych szpiegów nad próżniaków. — Tam, gdzie ich jest wiele, najmniejszy wypadek nie przechodzi bez ogromnego rozgłosu. To też, można powiedzieć, że około Parzygłowów, nie zniosła kura jajka, aby o tem nie wiedziało całe sąsiedztwo. A pomimo, iż się zbliska wszystkiemu przypatrywano, często bardzo z prostych nader rzeczy, rodziły się dziwolągi. Bodzicki wiedział, że pan Aleksander, gdy był znudzony, a trafiało mu się to często, lubił słuchać plotek i częstował go niemi. W tej chwili jednak dał mu spocząć, bo spostrzegł znużenie na twarzy. W istocie biedny Oleś miał przed sobą zadanie ciężkie, nie jasno jeszcze wiedząc, jak je rozwiąże.
Dopiero późno w noc, po wieczerzy, gdy siedział u komina z cygarem, stary się przywlókł znowu i siadł, swym zwyczajem na krześle u drzwi.
— Co to pan tak sumuje? — odezwał się — niech-no pan powie? — może byśmy co poradzili? Czy znowu kłopot jaki?
— Kiedyż człowiek bez niego, mój Bodzicki, osobliwie tak nieopatrzny jak ja...
— I tak dobrego serca — dokończył stary. Co prawda, to prawda, biedy sobie pan na kark nazbierasz, a potem...
Ręką machnął.
— Co to mówić! co to mówić!
— Nie ma o czem mówić! — westchnął Oleś — a co u was słychać?
— Zachciałeś pan — plotki — ta i tyle — rzekł Bodzicki. To także owoc taki, że gdzieś go nie posiał, to wyrośnie... Jedno tylko może pana zajmie.
— Cóż takiego?
— A, zabawna historya — mówił stary. — Mówił mi ekonom z Owsin, który przejeżdżał tędy... Pan wie jakie to tam państwo wielkie i pycha u tej hrabiny... z tej... hrabiny Maryi.
Ciekawie począł się przysłuchiwać Oleś.
— Majątek graniczy z Owsinami — mówił Bodzicki — las się z lasem styka. W Owsinach teraz ten Zeller mieszka, co to z zagranicy wrócił bogaczem. Wziął do siebie najmłodszą siostrę... Śliczną dziewczynę, co długo była guwernantką po dworach i bardzo się to wytresowało... Ona tam mu gospodaruje... Nie wiem kiedy to było...
Syn hrabiny, Emil, pojechał sobie na spacer, koń go zrzucił, leżał słyszę bez zmysłów, gdy nadjechał Zeller z siostrą. Odratowali go, do dworu zawieźli.
— A no — chłopcu panna w oko wpadła i słyszę się tam kręci, bez wiadomości matki. Zeller go nie bardzo rad przyjmuje... a chłopiec się ciśnie, bo formalnie zakochany.
Bodzicki potarł się, jak miał zwyczaj, po głowie, bo nosił perukę, i musiał pilnować, aby się z miejsca nie ruszała.
— Ale czyż to może być? — zapytał Oleś.
— Słowo daję, ekonom mi zaręczał, że raz nawet bukiet zawiózł...
— To taki dziecinny jeszcze chłopak! rozśmiał się pan Aleksander.
— No — pewnie, ale już czuje wolę Bożą — rzekł Bodzicki, a jak się dowie hrabina, dopiero będzie historya... bo, choćby Zeller dał dobry posag siostrze... ale tamte fumy hrabskie! ho! ho!
Rozmawiali o tej plotce, gdy Grzegórz kamerdyner wszedł z miną napuszoną, i zbliżywszy się do pana, cichuteńko mu oznajmił, iż nieznajomy człek, tylko co list oddał w karczmie z poleceniem, aby go natychmiast do dworu odniesiono. To mówiąc wręczył Olesiowi bilet, na którym poznał rękę francuzki. Grzegórz rad się dowiedzieć co stało w tym tajemniczym liście, pospieszył po świecę, ale Oleś odprawił go i sam poszedł do światła.
Bodzicki przez dyskrecyą chciał odchodzić, — wstrzymał go gospodarz.
— Posiedź chwilę jeszcze — rzekł — list przeczytam zaraz, a będziemy z sobą mieli do mówienia.
St. Flour z wielkim widać pośpiechem, zagryzmoliła dwie całe ćwiartki, pismem ogromnem, posuwistem, krzywo, dziwacznie, doniesienie było następującej treści:
— „Mam sobie za obowiązek, donieść panu, że jutro, nie dalej jak jutro, hrabina z Julią jedzie do Lublina. Nie mówi wprawdzie nic o swych zamiarach nawet przedemną, bo, zdaje mi się, że i mnie ma w podejrzeniu, ale domyślać się łatwo, iż hrabiankę, choćby za karę, czy na próbę — odda do Brygitek. Panna Julia kazała mi o tem oznajmić. Podróż odbędzie się we dnie. Nie widzę sposobu ani zapobieżenia jej — ani innej interwencyi. Kazano mi powiedzieć panu, że żadna siła zmusić nie potrafi do zdradzenia go. Gdyby jednak znalazł się środek jaki... przerwania podróży, ocalenie od próby, od więzienia — od nadaremnej męczarni. Ja nic nie wiem... nic nie umiem radzić... głowę tracę... Hrabina obchodzi się ze mną z wyszukaną dobrocią i grzecznością nie czyniąc mi wyrzutów, nie obwiniając... nie chcąc nawet mówić o niczem ze mną.
Widocznem jest, iż pragnie się rozstać en bons termes, ażeby mi tem zamknąć usta. A! panie! mnie tak żal Julii, tak mi się kraje serce... nie umiem wypowiedzieć... nie myślę o sobie... o niej tylko. Żal mi opuszczać te strony, a nadewszystko tę biedną Julię, która może paść ofiarą, jeżeli pan jej ocalić nie potrafisz... W oczach mi się ćmi! Nie zostanę tu dłużej... Wyjadę do miasteczka naprzód, potem do Warszawy. Jeżelibyś pan życzył widzieć się ze mną — znajdziesz mnie w hotelu, gdzie zapewne dzień odpocznę...“
Oprócz tego listu, było parę przypisów z wykrzyknikami, które nic w sobie nowego ani zajmującego nie zawierały. Oleś osłupiał list przeczytawszy, zamyślony co miał począć. Hrabina miała wyjechać nazajutrz, nie było więc czasu nawet do przygotowania jakiejś zasadzki, która w dzień biały stawała się niepodobieństwem. Czytał i odczytywał list, męczył się — rozpaczał.
Bodzicki patrzał z krzesła i domyślił się z twarzy, iż coś zaszło nadzwyczajnego. Często przychodziły listy, od wierzycieli, ale te wcale podobnego wrażenia nie czyniły na Olesiu, rzucał je na bok... i nie rychło myślał o zaradzeniu. Bodzicki czuł, że interes był innego rodzaju.
— Dalipan — odezwał się cicho — cóż bo panu jest, czego staremu nie chcesz zwierzyć...
— Ty mi nic nie pomożesz — rzekł Oleś.
— Jeśli nie pomogę, to choć pożałuję — rzekł szłapiąc nogami i ciągnąc do swego panicza, którego w rękę aż pocałował. — No — mów bo pan, mów.
— Mój Bodziniu — tego jeszcze nie stawało — rzekł Oleś — żebym ja się zakochał, i chciał żenić.
— A, to miłosierdzie Boże! — krzyknął stary — a toć najprzedziwniejsza rzecz! a ja się o to codzień modlę. Zlituj się! Tego ci trzeba — niech się raz skończy to złote kawalerskie życie!
Złożył ręce staruszek.
Pewnie wam tego ani Żurowiecka, ani Grzegorz nie powie, bo oni by radzi wiecznie z nieładu korzystać, ale ja... Boże miłosierny!
Oleś zmilczał smutnie.
— Panna nie ma nic, a ja mało!
— Wszystko fraszki, byleście się kochali.
Spojrzał w oczy.
— A co więcej?
— Matka mi jej dać nie chce!
Bodzicki aż drżał z niecierpliwości i ciągle po rękach całował panicza.
— A no — kiedy już mówisz, mów wszystko.
— Kto? co? z połowicznej rozmowy, ja nic nie dojdę, i nic też nie poradzę.
Oleś powiedział mu wszystko, aż do bytności swej z Wilskim u hrabiny i listu. W milczeniu słuchał stary zasępiony i chmurny, gładził perukę, usta zaciskał, mruczał.
Gdy Oleś skończył wyrwało mu się tylko.
— A, do jakiegoż klasztoru ją odwiezie?
— Juściż z niego jej niedobędziemy, gdy się raz tam dostanie! — westchnął Oleś.
Bodzicki zmilczał.
— A w drodze też porwać nie podobna — zamruczał — nie te to dawne czasy, gdy się można było z tein uwinąć gładko, choć w biały dzień... dziś — trudno...
Narada, jak się domyślać było łatwo, nie doprowadziła do niczego. Najmniejszego nie było podobieństwa, aby się napaść udała; pan Aleksander całą noc chodził zasępiony, wzdychając, łamiąc ręce i wyrzucając sobie iż na nic stanowczego zdobyć się nie potrafi.
Nazajutrz nie spiesząc wcale, postanowił pojechać do miasteczka, dla rozmówienia się z francuzką. Roił jeszcze, że przecie ludzie dobrej woli, i za mury klasztorne nieraz się dostawali.
Bodzicki go pocieszał jak mógł, a sam łzy ocierał. Wieczorem zaprzężono konie i pan Aleksander ruszył do Parzygłowów. Tu przybywszy naprzód do Kurzej-piętki, potem do wszystkich zajazdów z kolei zaglądając, francuzki nigdzie nie znalazł. Mogła się łatwo i podróż opóźnić i ona z przybyciem, postanowił więc nocować.
Około godziny dziesiątej dopiero w nocy, powóz, który stojąc we wrotach poznał, zatoczył się do hotelu. Siedziała w nim zapłakana francuzka, co, przy jej charakterze i usposobieniu, było nadzwyczajnem. Zobaczywszy Olesia, rzuciła się do drzwiczek i zawołała po francuzku...
— Okropność! panna Julia w nocy uciekła! nie wiadomo dokąd!!


VI.

Można sobie wyobrazić wrażenie, jakie te wyrazy uczyniły na panu Aleksandrze, który usłyszawszy je naprzód, rzucił się, jakby natychmiast chciał iść w pogoń za Julią; francuzka rozgorączkowana, spłakana, chwyciła go za rękę i gwałtem wciągnęła z sobą do gościnnego pokoju, gdzie naprzód padła na kanapę, bo jej dech zabiło wzruszenie i łzy gniewu.
Zburzona jeszcze tak, że mówić nie mogła, a że ta burza miotała nią przez całą drogę do miasteczka, — nadzwyczajne po sobie w umyśle i na organizmie zostawiła ślady. Nie mówiąc o tem, że loki były rozpuszczone, ubranie zaniedbane, ręce które St. Flour, pielęgnować była zwykła, w stanie opłakanym — twarz sama o dziesięć lat wydawała się starszą.
— Ale, wysłuchajże pan — wysłuchaj — to niewidziana, to niesłyszana rzecz — to coś niepojętego!
— Gdzież się skryła? — wołał Oleś.
—Nikt nie wie! Sądny dzień tam! Hrabina mdleje co pięć minut, posłano po Wilskiego, Wilski chodzi jak zwaryowany.
— Kiedyż się to stało?
— W nocy jeszcze! w nocy! Wyobraź pan sobie w nocy! Śladu nie ma, jak w wodę wpadła. Dopiero zrana się opatrzyliśmy, że znikła... Lecz słuchaj! słuchaj! już, choć mi tchu braknie i mdleje ze znużenia... bo i ja padłam ofiarą....powiem wszystko...
Oleś podał wody... St. Flour napiła się jej... zakryła oczy, zebrała myśli.
— Wieczorem — zaczęła nieco spokojniej, dano rozkazy do wyjazdu. Natychmiast siadłam oznajmić o tem panu. Mnie hrabina marnego nie powiedziała słowa, żadnej wymówki. Była grzeczna i zimna jak sztylet. Julii też nie powiedziała więcej nic nadto, co w pierwszej chwili się jej wyrwało. Odzyskała całą moc i powagę. Spojrzeć na nią było straszno.
Siedziałyśmy na górze. Julia nie chciała się pakować, chodziła po pokoju. Dwa razy przychodził do niej Emil, coś z sobą poszeptali, — ale to taki głupi chłopiec... że mi żal było, że ją nudził swemi kondolencyami. Wyszłam ją pocieszyć, znalazłam smutną, ale mężną na podziw. Uściskała mnie. Łzy się jej w oczach kręciły. — Moja St. Flour — rzekła — ja się zamknąć w klasztorze nie dam, ja więzienia nie zniosę, ja kocham Aleksandra, i żadna moc mnie od niego nie oderwie. Zaczęłam jej dawać rady, jak się ma znajdować w klasztorze, ale słuchała mnie roztargniona. Dziwną mi się jakąś wydawała. Ja poszłam się pakować, ona została. Słyszałam, że chodziła po pokoju długo, wzdychała, papiery jakieś pakowała i paliła... naostatek ucichła... Ja też położyłam się do łóżka.
Nazajutrz budzę się rano, wszystko mi na myśl przyszło, com doznała wczoraj, paczki jeszcze nie były pokończone, wstałam coprędzej, aby wybór w drogę ukończyć. U Julii było cicho, sądziłam, że zasnęła, pukam do drzwi, nie odpowiada... raz, drugi, nareszcie uchylam je. — Niema nikogo w pokoju.
Sądziłam, że wstawszy raniej, wyszła gdzie... Czekam, półgodziny godzina — nie ma. Wreszcie idę jej szukać, pytać, służące mówią, że nic jeszcze nie dzwoniła i nie ubierała się. Okrutnie zaniepokojona, biegnę nazad na górę. Uderzyło mnie to, że szalu, który zawsze wisiał w szafie, ciepłej narzutki, kapelusza, loków nie znajduję.
W głowie mi się przewraca... Lecę na dół... Nie mówiąc jeszcze nic hrabinie, rozsyłam cały dwór po ogrodach, oficynach, oranżeryach... Ani śladu. Pobudziłam wszystkich. Ks. Maryan wybiegł, Emil także... ale zaspany i odurzony tak, iż znaku nawet jakiegoś zajęcia wypadkiem tak strasznym nie dał.
Kamerdyner rozesłał ludzi... z folwarku ekonom kilku konnych... Hrabinie nic nie chciałam mówić, że jej jakaś może fantazya przyszła i — wróci... Ale ta zausznica, plotkarka, podchlebnica Zawistowska, pobiegła ją zbudzić i wypaplała.
Słyszę krzyk... mdłości... Sądny dzień... Chaos; wszyscy potracili głów. Jej nie ma, nie ma. Posłaniec wyprawiony natychmiast do opiekuna. — Wilski końmi zgnanemi przylatuje jak stał nie ubrany.
Studnie, stawy, sadzawki — wszystkie zakąty splądrowano... myśleliśmy że mogła w rozpaczy życie sobie odebrać... Nigdzie śladu.
Nakazano we dworze milczenie... ale — darmo, poszła po okolicy wieść, bo w pierwszym popłochu nikt o tajeniu się nie myślał. Najokropniejszym dla mnie widokiem był Emil — boć przecie kochał siostrę... a żeby go to najmniej poruszyło!! Stał jak kołek i ziewał!! Ze złości porwałam go aż za suknię... — Czemuż choć nie płaczesz? — zawołałam.
Machnął rękami, ramionami ruszył, i poszedł... Do południa byliśmy jeszcze wszyscy w nadziei, że albo wróci, albo na drodze gdzie ślad, poszlakę jaką pochwycą ludzie. — Ale nic — nic i nic.
Wilski zebrał dworskich, wyprowadził śledztwo najściślejsze, nikt nic nocą nie słyszał, nie widział... Służąca Agata tylko powiada, że z północy na górze drzwi się otwierały, a potem ktoś na ganek wyszedł.
Myślała że kamerdyner. Nawet śladów na piasku nigdzie odkryć nie mogliśmy.
Na tę tragedyę szczęściem nadjechała jenerałowa i trochę hrabinę do przytomności przyprowadziła. Wilski wyjechał... Napadnięto na mnie... mogłam przysiądz na ewangelię, żem o niczem nie wiedziała... Prosiłam natychmiast o konie...
— Lecz cóż się mogło stać z Julią — zawołał Oleś łamiąc ręce. Niepodobieństwem jest, aby sama jedna, w nocy, mogła uciec daleko. Sił by jej nie starczyło... pora taka...
— Że ją o odebranie sobie życia posądzać nie można — odezwała się francuzka, to pewna. Przypominam sobie jej postawę, twarz, wejrzenia spokojne, gdyśmy się rozchodziły, była posępną, ale spokojną.
— Niepojęta rzecz! — krzyknął Aleksander — co mnie pozostaje czynić? co?, mów mi pani...
Zaczął chodzić po pokoju pogrążony w myślach. Francuzka powoli przychodząc do siebie, po kobiecemu przypomniała najprzód zaniedbaną toaletę, poszła do zwierciadła i wydała okrzyk zgrozy przejrzawszy się w niem... Pokój, do którego zaszła, zajmował Oleś, wybiegła prosić o inny... On został.
Mrok padał — nie wiedział sam czy ma jechać do domu, wybierać się gdzieś na zwiady — czy jeszcze próbować z nieporządnego opowiadania fraucuzki wydobyć coś więcej, coby jakiekolwiek światło rzuciło na wypadek nie zrozumiały.
St. Flour zaryglowała na klucze i zasuwki, rozpoczynała na nowo toaletę... Trzeba więc było czekać. W izbie był mrok, — otwarły się drzwi, i z progu człowiek z batogiem w ręku, w czapce na uszach, zapytał o pana Aleksandra.
— Jestem tu — czego chcesz?
Nic nie mówiąc, zdjął zwolna czapkę przybyły, z za siermięgi dobywszy papieru, wręczył go panu Aleksandrowi, drzwi zamknął i odszedł... Miał się go właśnie spytać co list znaczył i od kogo był, gdy mu zniknął; wyszedł za nim wołając, nie było go już. — Począł więc domagać się światła, przeczuwając, iż kartka może być w związku z wypadkiem.
Przyniesiono świecę... List — o szczęście niewypowiedziane! — był od Julii, ale zawierał tylko te słowa.
— „Jestem w miejscu bezpiecznem, bądź pan o mnie spokojny... Znalazłam przyjaciół... Radzą mi, abym jakiś czas, nikomu o sobie nie oznajmując, pozostała. Daję panu znać że żyję... Później — więcej. — Ani mamie, ani nikomu o tem wiedzieć nie trzeba, żem do pana pisała... Cudem się uratowałam.. Do widzenia.“
Odetchnął pan Aleksander, odczytawszy, lecz zagadka została dlań, jak przedtem, nierozwiązaną. Domyśleć się gdzie mogła się ukryć Julia, nie umiał. Przypuszczał tylko, że ktoś z domowych, któraś z kokiet musiała ułatwić ucieczkę i ukrycie... Nie miał prawa pokazać listu St. Flour i schował go natychmiast, lecz na twarzy jego widać było uspokojenie.
Gdy w miasteczku się to działo, Wilski posądzający Olesia, gniewny, wprost od hrabiny pojechał do niego. Tu go nie zastał, a prawdomówny Bodzicki, wyspowiadał wszystkie pana obroty, i oznajmił, że go można znaleść w Parzygłowach. Wilski popędził za nim, zawsze jeszcze mając nań podejrzenie. Właśnie Oleś chował list do kieszeni, gdy powóz jego się wtoczył, a on sam wpadł zdyszany do pokoju... Szukał oczyma do koła... jakby się tu spodziewał znaleść Julię, a chwilowo złudziło go to, że kapelusz swój w pośpiechu zostawiła St. Flour na stoliku. Spostrzegłszy go Wilski był pewnym, iż się nie omylił — rzucił się na Olesia i krzyknął:
Człowiecze... czy się to godziło, coś zrobił!
— Ja? ale cóż?
— Julia!
— Nie wiem nic!
— I śmiesz mi to mówić — krzyknął Wilski, porywając ze stołu kapelusz... śmiesz...
Pan Aleksander osłupiał odrazu, lecz nie mógł się wstrzymać od śmiechu. Śmiech wszakże — niemal przekonywał Wilskiego, iż Oleś wiedział o ucieczce i był o Julię spokojny. Zaczęły się więc wyrzuty, przymówki, i gdyby nie zimna krew Aleksandra, mogłoby przyjść do nieprzyjemnego zajścia...
Dał wreszcie Oleś słowo honoru uroczyste, że o ucieczce nie wiedział, że do niej nie pomagał, że o pobycie Julii nic nie wie... Słowo honoru było rękojmią — chociaż Wilski nie pojmował, jakby bez pomocy czyjejś mogła się wykraść z domu, i gdzie tak schować się mogła, ażeby jej najtroskliwsze śledzenie nie odkryło.
Na rozdrażnienia pełną — szorstką rozmowę, w której pan Aleksander tylko miarę jakąś starał się utrzymać — weszła St. Flour.
Wilski pozwał i ją do opowiadania i do odpowiedzialności. Posądzał ją także... Łzy, tłómaczenia, narzekania zajęły niemal cały wieczór. — Hrabina była w łóżku, jak opowiadał opiekun, jenerałowa została przy niej. Nie chciano wzywać policyi, ani objawiać o ucieczce, hrabina spodziewała się czegoś jeszcze. Wilski siadł natychmiast do listu, w którym jej oznajmywał o spotkaniu z panem Aleksandrem, i o tem, że on nie miał najmniejszego udziału w wykradzeniu.
— Nie pisz tylko tego — dodał obwiniony — i nie ręcz za to, ażebym, gdy się dowiem gdzie jest panna Julia, nie korzystał z tego.
Wśród hałasu u Kurzejpiętki wznieconego przyjazdem, aż trzech powozów i dwóch posłańców — całe miasteczko w chwili jednej wiedziało o nowinie. Idąc z ust do ust z rozmaitemi waryantami, nabrała ona barw tak cudownych, iż jeden z dilletantów — reporterów ówczesnego Kuryera Warszawskiego, natychmiast spisał co słyszał, opuszczając nazwiska, i romans z tego ułożywszy, pchnął co śpieszniej do redakcyi. — Miał nadzieję co najmniej półroczną prenumeratę mieć za ten grzech odpuszczoną.
U poczthaltera Paździerskiego salon był napchany, nabity, bo tu się koncentrowały wszystkie wiadomości i wersye najrozmaitsze. Jedni utrzymywali, że pan Aleksander w nocy napadł na dwór ze strzelaniem i hukiem i porwał pannę z objęć macierzyńskich; drudzy, że podkopywano się do pałacu i podziemnym gankiem wyprowadzono ofiarę... Właśnie ktoś to żywo i barwnie opowiadał, gdy pan Henryk nadchodzący zaręczył, że Aleksander od kilku godzin sam jeden, popasa u niego! Okrzyk podziwu nastąpił. Niedowierzający poszli się pod okna przekonać. A że okiennice nie były pozamykane, na przyźbę wstąpiwszy mogli na własne oczy oglądać pana Aleksandra palącego cygaro spokojnie, i Wilskiego, który naprzeciw niego siedząc pisał.
Gdy o tem doniesiono na pocztę, zmieniła się rzeczy postać, zaczęto dowodzić, iż panna z rozpaczy utopiła się w sadzawce... To dodało tragiczności wypadkowi i oburzać się zaczęto na tyranię hrabiny, a w ogóle całej arystokracyi dawnej, teraźniejszej i przyszłej dostało się od rozjątrzonych, co się zowie. Starzy zaraz przypomnieli historyę Komorowskiej... Panna Julia obudzała współczucie, litość, zajęcie. P. Paździerska uroniła łzę nad jej losem, a razem kułakiem w stół uderzyła, co było wymowniejszem nad wszelkie wyrazy, tak wymownem, jak ów Cambronna wykrzyk pod Waterloo. Paździerski unosił się — stał wymownym.
Nie mniejsze zamieszanie panowało na probostwie. Hrabina, zawsze na myśli mając p. Aleksandra, i lękając się, aby córce ślubu nie dano, wyprawiła nad wieczór ks. Maryana do kanonika Hamerskiego z zastrzeżeniem, i prośbą. — Kanonik o bożym świecie nie wiedział jeszcze, gdy kapelan nadjechał blady i pomięszany.
Pani Burska, siostra Hamerskiego, była w drugim pokoju, gdy usłyszała krzyk brata i słowa...
— Jezu miłosierny! ale czyż może to być!
Nie mogąc powściągnąć ciekawości, wsunęła się natychmiast do pokoju, i nim ks. Maryan mógł ją zobaczyć, podsłuchała historyę całą. Klasnęła w ręce.
Oburzenie było powszechne, ale nie przeciw bogobojnej matce, tylko przeciw tej zepsutej na wskroś młodzieży dzisiejszej, dla której niema nic świętego... nawet młode hrabianki! Przy tej sposobności — jak dawniej Voltairowi dostawało się za każdego dudka, który głupstwo powiedział — przypięto łatkę Darwinowi, — i przypinano jemu i jego nauce „o wyborze“ ucieczkę hrabianki. Szczególniej siostra ks. kanonika uniosła się i rozżaliła...
— Ale, proszę ks. dobrodzieja — odezwał się prostując i przybierając infułacką postawę ks. Hamerski — jak mogła czcigodna pani hrabina, pomyśleć nawet ażebym ja (tu palcem na piersi wskazał) — ja dopuścił się tego, by dać ślub nielegalny! Gdyby nie żal, i nie rozdrażnienie, które to poniekąd tłómaczy, ks. Maryanie, przyznasz iż miałbym prawo, mieć żal i urazę...
Ks. Maryan usiłował to inaczej wyłożyć, i potrafił jakoś uspokoić prałata. Z podsłuchanego opowiadania, zakrystyan, dzwonnik, aż do dziadków kościelnych i organisty, dowiedzieli się wszyscy tegoż wieczora o wypadku, który w kronice Parzygłowów, miał pozostać pamiętnym na wieki.
Pan Mieczysław Abdank, który był na poczcie, gdy tam tę historyę opowiadano, dowiedziawszy się zarazem o bytności Wilskiego i p. Aleksandra, pobiegł natychmiast do nich.
Wpadł przerażony. — Prawda to? Wszyscy milczeli.
— Cóż takiego? — zapytał poważnie Wilski, niemal przygotowany, będąc kłamstwem się ratować.
— Zmiłuj się! całe miasteczko o tem wie! Niema sekretu! Bębnią po ulicach... Mów — co to było? co to jest?
Ledwie go tem uspokojono, iż panna Julia prawdopodobnie miała się znaleść, że... to — że — tego, słowem, iż — rzeczy stały wcale inaczej, a w istocie nie znaczyło nic — prócz że nie wiedział co mówić. Postawa poważna i chłodna p. Aleksandra świadczyła o jego niewinności przynajmniej chwilowej. Abdank sam już nie pojmował dla czego rozbębniono to i owo. — Zbierał się z komentarzem na pocztę, ale ciekawość, a więcej jeszcze przytomność St. Flour, która mu się wieczorem wydała cale przystojną i okazała przystępną — wstrzymały go tutaj.
Rozpoczął z nią rozmowę, w której miał sposobność dawne swe, nieużywane już od niedawnego czasu, dowcipy przewietrzyć. St. Flour znajdowała go przyjemnym, on ją — „piquante,“ tak, że stary Micio westchnął nad tem, iż niema najmniejszego pozoru przyzwoitego, do przyjęcia guwernantki.
Kto by był wreszcie zajrzał do dworku Zellerów, znalazłby w nim zupełną sprzeczność z ożywieniem, jakie panowało w miasteczku... Tu, cicho było i spokojnie... i hałas a wrzawa cale nie dolatywały pod kasztany. Na stoliku paliła się mała lampka olejna... Za stołem siedział stary z książką w ręku i czytał głośno; a w krześle ostawionem poduszkami spoczywała staruszka, z głową na piersi spuszczoną, słuchając z uwagą... Niekiedy wzrok zwracała ku drzwiom, jakby się jeszcze kogo spodziewała. W istocie profesor był w Owsinach, i tego dnia miał powrócić na noc do miasteczka. Oczekiwano na niego.
Pan Paweł przywoził tu z sobą zawsze wesele to, którego brakło, humor człowieka pogodzonego z życiem, z stanem, i nie pragnącego nic nadto, co mu los wydzielił.
— Ale cóż to jest — odezwała się staruszka... w chwili gdy czytanie ustało, że Pawła do tej pory nie ma?
— Nie rozumiem — rzekł mąż — zagadał się z Aleksandrem, z Kostusią, pusty jest jeszcze jak student. Przecież nic stać się złego nie mogło. Droga bezpieczna, konie dobre, ale gościna u Aleksandra, trudno się wyrwać.
Dwa razy wyprawiono kucharkę na zwiady, pana Pawła nie było... Zaczynano się doprawdy niepokoić, gdy zaskrzypiało coś i głos dał się słyszeć, dobrze rodzicom znajomy. Ojciec wyszedł naprzeciw....
— Coś ty się tak opóźnił?
Twarzy Pawła nie mógł widzieć jeszcze, ale głosu, który mu odpowiedział — że droga zła była, ojciec poznał humor zmieniony.
Gdy się przyszedł z matką przywitać, kazała mu sobie spojrzeć w oczy... Profesor był posłuszny, na twarzy jego widać było nie zwykłe jakieś pomieszanie.
— Mój Pawełku — coś ci jest? — odezwała się.
— Nic a nic! zmęczony jestem drogą... bryczka mnie stłukła. Wolę siedzieć na mojej katedrze niż się włóczyć po nocach.
Matka nie odpowiedziała nic, a wkrótce — dodała tylko.
— Idźże się połóż i wyśpij.
Gdy Paweł dał dobranoc, ojciec zapalił świecę, aby go odprowadzić do pokoju gościnnego.
— Co ci to jest? — zapytał gdy wyszli — tyś nie swój.
— Rzeczywiście — odparł cicho Paweł — matce nic mówić nie potrzeba — ale — ja Alfreda nie rozumiem, i nie bardzo z niego rad jestem.
— Cóż to znowu?
— A! nie, nie ma o czem mówić — a jednak — nie rad jestem, powtarzam... niespokojna dusza... biedy sobie szuka...
Na tem skończył i więcej ojcu już powiedzieć nie chciał.


VII[2].

Stan duszy i charakter jednego z głównych naszej powieści bohaterów, Zellera, który po latach dwudziestu, wracał na stare śmieciska z odżywionemi pragnieniami młodemi — z trudnością określić się daje, pojmujemy zwykle człowieka i takim go przedstawiamy, jakby był ulanym z jednej sztuki i nie ulegał zmianom. Często dają się słyszeć zarzuty czynione artystom, że w ich charakterach brak ścisłej konsekwencyi. Niestety! jeszcze więcej zbywa na niej ludziom żywym, a malarz związany prawdą fenomenów, musi jej nawet — prawdopodobieństwo poświęcić. Alfred Zeller był właśnie jednym z tych ludzi, których życie uczyniło chwiejnymi i niepewnemi w pochodzie. — Zamknięty w sobie samym, żyjąc z tem co wyniósł z katastrofy jaka go w młodości spotkała... chwiał się teraz co miał począć. Złe i dobre popędy w nim walczyły, droga nie była jasną. Stara namiętność mówiła najsilniej i głuszyła wszystkie inne głosy.
Tylko człowiek dwadzieścia lat zamknięty w więzieniu lub w biurze, żyjący w świecie ciasno opasanym obowiązkami pracy, która na uczucia jego najmniejszego wpływu nie miała — mógł być takim, jakim się Zeller znalazł wracając w rodzinne strony.
Zrobił majątek — ale nie potrafił przerobić siebie. Wszystko z czem się wydobył z domu, zostało w nim nietknięte. Najśmieszniejszą, najdziwaczniejszą została ta miłość, anachronizm, który ani do twarzy jego, ani do wieku nie przystawał, którego się wstydził, a wyłamać z pod jego panowania nie mógł.
Przybywszy, miał jedno na myśli, upomnieć się o resztę należnego szczęścia, opłacić je, zdobyć, niemal wymusić. Dokończyć życie przed laty dwudziestu zaczęte — zamierzone, dopominające się końca. Dwie rozmowy z hrabiną, w których próbował wszelkich środków, jakie mógł znaleść, aby je sobie pozyskać — po rozstaniu z nią nie wywołały żadnego stanowczego planu. Widział się odepchniętym — czuł ból — radzić nie umiał, a wyrzec się było nad jego siły.
Z rodzajem milczącej rezygnacyi, i rachuby na jakąś pomoc losu, pozostał wyczekując, aby schwycić pierwszą nadarzającą się zręczność, któraby jakąkolwiek drogą mogła go doprowadzić do celu. Miłość jego była jedna z tych bezrozumnych i nierozumujących namiętności, obok których żadne argumenta nie ważą, które się złamać nie dają — chyba rozczarowaniem i zużyciem.
Kupno majątku w sąsiedztwie było pierwszym krokiem, który mu się zdawał zbliżać do hrabiny. Stawał na straży... Czekał. Nabycie pretensyi od Szamiłowicza, gorączkowo dokonane, bez rozmysłu, zdawało się mu wprowadzać go na drogę... Był niem uszczęśliwiony — ale wykonawszy co zamierzał — niespełna wiedział jaką ma z tego korzyść wyciągnąć. Dopominać się i nękać hrabinę, wstręt mu czyniło, wolał z tą wierzytelnością pozostać jak postrach ciągły, jak groźba.
Nie uczynił więc żadnego kroku, nie odezwał się o należność... milczał. Hrabina czekała z trwogą. Zeller postanowił być cierpliwym... Sam pierwszy nie chciał dać znaku życia.
Przygoda z Emilem, pomieszała mu szyki. Zrazu był jej prawie rad, ale gdy hrabiątko zaczęło okazywać zajęcie Konstancyą i cisnąć się potajemnie do Owsin, — Alfred się zawahał co miał czynić.
Usiłował siostrę wybadać. — Znalazł w niej jakąś nieokreśloną sympatyę dla młodzieńca, zajęcie nim... które mu dało do myślenia. Broniła go, rumieniła się, znajdowała w nim wiele dobrego i materyał z któremby mógł człowiek urosnąć. Emil był zahukany, przybity, nieośmielony, ale ona widziała w nim szlachetne popędy, dobre serce. Nawet powierzchowność sztywna, miała urok dla panny Konstancyi. Alfred zmilczał, ale był tego zdania, ażeby go ani spoufalać, ani pociągać, i potajemnych tych stosunków nie rozwijać — zresztą panna Konstancya (co brata uspokajało), miała pono kogoś innego w zapasie.
Bez wiedzy matki, natarczywość młodego hrabiego i jego bukiety — nie miłe na Alfredzie czyniły wrażenie. Widział w tem jednak niemal coś opatrznościowego, dziwnego — i chwilami skłonnym był przypuszczać, że to się mogło na korzyść jego stosunków obrócić. Jak? z tego się sam przed sobą nie umiał wytłómaczyć.
Przyjmowano Emila grzecznie, ale chłodno, co go jednak nie zrażało. Był szalenie zakochany w pannie Konstancyi, której wyższość umysłowa, urok nowy nadawała w oczach rozmarzonego chłopca.
Parę razy Alfred nie był w domu... aby odwiedziny nie zbyt się często powtarzały, raz czy dwa przyjął go sam, a siostrze wyjść nie dał.
Jednego wieczora Emil przyleciał konno, na karym tak zmęczonym, że bokami robił, i na wstępie zapowiedział, że ma bardzo pilny, ważny interes, i że się z samym Zellerem widzieć musi. Pan Alfred zaprosił go do swego pokoju. Emil był tak poruszony, a tak nie nawykły do kroku stanowczego, iż znalazłszy się sam na sam z p. Alfredem, z trudnością mógł przyjść do słowa. Kosztowało go wiele rozpocząć rozmową.
— Panie dobrodzieju — odezwał się wreszcie, rumieniąc aż do purpury — ja mam pana prosić o jednę łaskę, o bardzo wielką łaskę.
Zeller stał zdziwiony i zaniepokojony, na myśl mu przyszło, że chłopak się może wyrwać niewcześnie z prośbą o rękę siostry.
— Cóż to takiego? — zapytał.
— A! wie pan — prędko począł nie śmiały chłopak dusząc swój kapelusz — trudno mi powiedzieć, a tu czas, czas nagli. Jestto okropna rzecz... okropna.
— Mów pan śmiało — przerwał Alfred.
— A! panie! familijna sprawa! nieszczęście! — począł Emil. Ja bardzo kocham moją siostrę, bardzo. Widzi pan mama, nie wiem czemu, chce ją koniecznie oddać do klasztoru. — Ona nie chce. Jutro ma ją odwieść. Julka jest w rozpaczy. Stara się o nią jeden pan, może go pan zna? pan Aleksander? Ona chce za niego wyjść... a mama nie pozwala. Jutro! wystaw pan sobie, jutro jadą do Lublina i zamkną ją u Brygitek... A! panie! ja pomyślałem sobie — wiem, że to może niedorzecznie... aby Julka by uciec mogła i ukryć się przy pannie Konstancyi w Owsinach. Nikt w świecie by o tem nie wiedział!
Spojrzał błagająco na Zellera, który stał pomięszany — milczący.
— Gdybyś pan mi pomógł! a! panie. Moja siostra... ja... bylibyśmy mu wdzięczni całe życie, nie licząc pana Aleksandra.
Zeller jeszcze milczał.
— Odmawiasz mi pan? — zapytał Emil natarczywie.
— Prawdziwie — odezwał się w końcu Zeller — jest to prośba tak dziwna... A jeżeli hrabina się dowie!
— Nikt w świecie! powiadam panu, nikt w świecie! Wszyscy pomyślą, że pan Aleksander ją wykradł. Co, byłoby się stało, gdyby czas był na to.
— Ale przypuściwszy, że ja się na to zgodzę... jakże się to ma wykonać? kiedy? — zapytał Zeller.
— Dziś w nocy! jak nie dziś — to już nie można nic uczynić! — rzekł Emil — ja Julkę wyprowadzę za dwór byle na gościńcu konie były... i możeby panna Konstancya raczyła po nią przyjechać.
Cały ten projekt awanturniczy, dwa tylko tak niedoświadczone, dziecinne rozumy wymyśleć mogły, jak Julki i Emila. — Nikt by pewnie inny nie wpadł na pomysł i nie ważył się chcieć wciągnąć w to obcego człowieka. Każdy też inny może obcy, byłby odmówił... Zeller widział w tem jakby zrządzenie opatrzności, która go splątywała umyślnie w sprawę rodziny, brała go może litość nad Julią i nad poczciwym i niedorzecznym bratem, który osnuł projekt tak szalony.
Widząc go ruchającego się a nie odmawiającego zupełnie — Emil począł nalegać, ściskając co chwila, prosząc o pośpiech, malując nieszczęśliwe siostry położenie.
Alfred poszedł naradzić się z Konstancyą, wrócili po chwili oboje i zastali Emila, zawsze jeszcze purpurowego z niepokoju... biegającego z kąta w kąt... Pierwsze to było w życiu jego wystąpienie czynne. Czytanie romansów, przyczyniło się wielce do wyrobienia w nim energii i do kroku, który go nęcił zuchwałością swoją. Paliła mu się głowa do tego ocalenia... rad był z siebie.
— A! żeby się to tylko udało? żeby się udało — wołał w duchu. Nawykły do pobożności, zmówił nawet naprędce trzy „Zdrowaśki“ na tę intencyę.
Panna Konstancya lepiej i gorącej to wzięła od brata.
— Dla czegóżbyśmy mieli odmawiać schronienia siostrze hrabiego? — rzekła. — Wszakbyśmy go nikomu innemu nie odmówili..
Ja pojadę po nią.
Emil rzucił się ręce całować; panna napadnięta tą wdzięcznością, do której się i inne przymięszało uczucie, tak się zarumieniła jak Emil — Alfred uległ.
— Dobrze więc — rzekł... Konie będą o północy na gościńcu...
A jeżeli pogoń pójdzie!
— Słowo honoru! nie może być pogoni! do jutra rana nikt się nie dowie... zobaczy pan...
Po zawarciu rozmowy, z której Emil tak był szczęśliwy, jak nie jeden zwycięzca po wygranej bitwie, siadł na koń i popędził do domu... Zaledwie przybywszy, poszedł oznajmić o tem siostrze... Julka więcej od niego miała męztwa, pocałowała go i szepnęła.
— O północy czekaj mnie na dziedzińcu, ale cicho! cicho! Dziwnie szczęśliwie powiodła się ucieczka... Julia wysunęła się z domu niepostrzeżona, Emil, który na nią czekał, przeprowadził ją do gościńca... Tu znaleźli powóz z panną Konstancyą, stojący już od pół godziny... Julia zaledwie miała czas skoczyć do niego i konie ruszyły małemi drożynami leśnemi ku Owsinom. Woźnica, zaprząg, wszystko było doskonale do tej nocnej wyprawy zastosowane. W drodze nie spotkano żywej duszy, i panna Konstancya jakby wracała od rodziców z Parzygłowów, zajechała do domu, gdzie wszystko na przyjęcie Julki było gotowem. Hrabianka z wielkiem męztwem dokonała ucieczki... Przybywszy na miejsce, prosiła, aby jej nie pozwolono wychodzić, nie pokazywać się i pozostać zamkniętą w pokoju jej przeznaczonym. Na wszystko się zgodził Alfred, a Konstancya, która w niej zyskiwała przyjaciółkę, nieskończenie gościowi była rada.
Emil, na którego patrząc, niktby go w świecie nie posądził o wybryk tak zuchwały, odprowadziwszy siostrę, położył się spać, zakrył z głową i udawał ciągle potem niewywczasowanego, obojętnego widza. Ten chłód jego nawet uderzył St. Flour, która go przypisywała nieczułości i głupocie, — kto inny byłby się z niego domyślił niezgrabnie i z przesadą odegrywanej niewinności. Lecz, Emil tak był nieśmiały, tak posłuszny, taka „trusia“ — iż nikomu na myśl nawet nie przyszło, iżby mógł mieć udział w tak śmiałym planie. Nauczony kłamać i kryć się, wychowaniem, które wszystko w nim tłumiło — i zasadzone było na wierzchowej ogładzie i przyzwoitości — Emil wykonał to, łatwo wracając do swej apatyi codziennej.
Nikomu na myśl nie przyszło przypatrzeć się oczom jego, których blask nadzwyczajny, zdradzał szczęśliwego chłopca.
Czuł się mężczyzną, i w duszy aż mu się ciepło zrobiło. Że zaś czyn dopełnił znakomity, za to mu ręczyła miłość, owo uczucie święte, dla której, pewien był, że się godzi poświęcić wszystko. — W czasie lamentów matki i popłochu w domu, panującego przez dzień cały, Emil pozostał stoicko niewzruszony... — filuterya jego zasadzała się na tem, że — ziewał.
Francuzka go zburczała parę razy za to — bał się odpowiadać, ażeby mu się mimowoli nie wypsnęło — i ramionami ruszywszy zmilczał...
Panna Julia, natychmiast dała znać o sobie Aleksandrowi, ale nie wyjawiając mu miejsca pobytu... Trzeba było dać się uspokoić wrzawie, zamętowi, poszukiwaniom i rozmyśleć co czynić dalej. — Zeller ofiarował się być pośrednikiem do Aleksandra, i pojechać do niego dla narady...
Tymczasem u hrabiny, — panowało jeszcze owe chaos, które ucieczka Julii wywołała. Francuzka obwiniona, żądała natychmiast odprawy i otrzymała ją. Ks. Maryana posłano do kanonika... Wilski wyjechał, została jedna jenerałowa, na której wypadek zbyt wielkiego wrażenia nie czynił. Siedziała u łóżka hrabiny dosyć obojętna. — Marya płakała...
— Przez tę dziewczynę, przez tego intryganta... straciłam owoc całego życia — wołała... Co powiedzą ludzie w domu, w którym pod okiem matki podobna historya stać się mogła? Jak teraz na mnie patrzeć będą? poświęciłam wszystko dobrej sławie i opinii — jedna chwila zburzyła to, na co ja pracowałam całe życie.
Jenerałowa powtarzała jej to, co mówiła w pierwszej chwili, że nie było innego rozsądnego ratunku, jak zgodzić się z wolą przeznaczenia i posłać do Aleksandra, zezwalając na małżeństwo.
Hrabina Marya słyszeć o tem nie chciała... wolała wyprzeć się córki, wydziedziczyć ją, całą swą miłość zlewając na Emila. Rozgłos już był tak wielki, iż pozwolenie by nie zaradziło, plama zostać musiała. Przekładała więc przyjąć ten cios z rąk opatrzności, a skorzystać z niego, aby Julię wydziedziczyć... Napróżno nalegała jenerałowa, po cichu nawet przypominając jej własny wypadek, który powinien ją był uczyć pobłażającą.
Nazajutrz po tym dniu okropnym, posłano po Wilskiego. Hrabina, choć wiedziała, że on nic nie poradzi, potrzebowała jego rady, a raczej — chciała go trzymać przy sobie. W dniu gdy się pan Aleksander oświadczył, rozmowa w gabinecie sam na sam, podziałała silnie na opiekuna — nadwątlone węzły udało się na nowo zadzierzgnąć. — Wilski ucałowawszy ręce Maryi, poprzysiągł jej wierność na nowo...
Zastraszyła go rozpaczą, ujęła przywiązaniem... obudziły się wspomnienia, niewolnik do kajdan powracał. Należało je zakuć póki były gorące.
Po widzeniu się w miasteczku z Olesiem, Wilski nazajutrz był w domu i sam się już wybierał do hrabiny, gdy po niego przysłano. Przykro mu się tylko było dowiedzieć, że jenerałowa siedziała przy chorej — nienawidził ją...
Nim przybył jeszcze we dworze zaszła okoliczność, która wszystkich w zdumienie wprawiła. Skutkiem badania ludzi we dworze, chłopiec kuchenny wygadał się, iż o północy widział hrabiego Emila, powracającego od gościńca, na którym stał powóz, który natychmiast w czwał pojechał. Kuchta wracał z kurami, po które go posłano do karczmy, i — choć zrazu milczał ze strachu... w końcu się wypaplał.
Klucznica przyszła o tem donieść hrabinie, która sfukała ją za tę potwarz... Ks. Maryan już był wrócił z miasteczka, zakomunikowano mu to... pobladł i przeraził się nie przyznając do tego, że Emila wychodzącego około północy po cichu — słyszał... Miał pewne powody osobiste dla których go — do exasperacyi i paplania nie chciał doprowadzać. Hrabina dostrzegłszy na twarzy nauczyciela pomięszanie, kazała zawołać Emila... ksiądz sam po niego poszedł.
— Ktoś się z tem wygadał, że pana widział po nocy... idącego do jakiegoś powozu na gościńcu — rzekł stłumionym głosem — ja w to niewierzę... niewierzę... Hrabina chce sama o to zapewne wypytać (tu popatrzał mu w oczy) — ja nic panu nie powiem, nic — nic... tylko... niech pan uważa co mówić będzie.
Emil się uląkł strasznie, usta mu zadygotały jak w febrze, matki obawiał się nad wyraz wszelki... Zebrał jednak okruchy odwagi rozbitej i obłudy wyuczonej, i powlókł się do domu. Po drodze ochłonąwszy nieco — nabrał ducha... Z miną niewinnego baranka, niezgrabnie, nieśmiało, pokornie wsunął się do pokoju matki, przy której siedziała jenerałowa. Spojrzała nań hrabina i ruszyła ramionami, wskazała Irenie i szepnęła jej.
— Przypatrz że się mu? jestli do tego najmniejsze podobieństwo?
Przyznaję ci się że mi wstyd go badać nawet.
Spojrzała i jenerałowa — ale tej oka nie uszło pomięszanie Emila — zamilczała jednak.
— Mon cher enfant! — odezwała się hrabina — co ci ludzie plotą! wcale to nie ma sensu? Ktoś tam powiada, że ty tej nocy chodziłeś, że ciebie widziano na gościńcu.
Hrabiątko popatrzyło na matkę, z udanem podziwieniem i za całą odpowiedź, uśmiechnęło się ruszając ramionami.
— Proszęż cię — wszak to być nie może.
— Ale, mama wie, że ks. Maryan sypia obok, drzwi otwarte. Modli się do północy... przecie by słyszał...
Emil unikał wyraźnego zaparcia się, i — jak sam mówił — lawirował tylko... dowodząc niepodobieństwa.
Hrabina spojrzała mu w oczy, kazała przyjść do siebie do łóżka, pocałowała go w głowę kilka razy, uścisnęła... popieściła — i rzecz była skończoną.
Emil odetchnął...
W czasie, gdy się ta mała komedyjka odegrywała; jenerałowa pilno się wpatrując w chłopca, przyszła do przekonania, iż on w tym tajemniczym wypadku, jakiś udział mieć musiał — ale się nie odzywała. Cóżby to już pomogło?
Gdy Wilski wezwany nadjechał, Irena wysunęła się z pokoju, zostawując samą hrabinę z opiekunem. Emil z nią razem wychodził, taki niewinny i dobrodusznie uśmiechnięty... jak kotek, gdy co złasowawszy wynosi się cicho ze spiżarni. — Zwróciła się ku niemu jenerałowa i popatrzyła mu w oczy, grożąc na nosie.
— Niech sobie mama mówi co chce, i myśli co chce.. a ja waćpana nie mam za niewinnego. Byłeś i ty w tej sprawie... ręczę za to.
Napaść niespodziana przestraszyła Emila, który zarumieniwszy się chwycił jej rękę, zaczął całować i bełkotać coś.
— Mów sobie co chcesz! ty wiesz gdzie siostra jest. Ty wiesz, ty wiesz.
Nastąpiła na niego tak natarczywie, że Emil zupełnie przytomność stracił.
— Ja się ciebie nie pytam — i wiedzieć nie chcę — dodała na ucho, zbliżywszy się do niego, ale, jeżeli wiesz gdzie ona — a o tem jestem przekonana — powiedz jej, niech co najprędzej ślub bierze... To moja rada!
Nagłe uspokojenie Emila, który uśmiechając się, głową zaczął potrząsać, mogło przekonać jenerałowę, że się nie omyliła. — Odeszła, a Emil skonfundowany powrócił do oficyny. Zły był na siebie i niespokojny. Wczoraj tryumfem żył, dziś postrzegał, że zwycięztwa ciągną za sobą ciężary, troski, do których dźwigania nie był nawykły.
Chciał siostrze dać znać — bał się ją i siebie zdradzić...
Ksiądz spoglądał nań podejrzliwie, we dworze chodziły pogłoski, niepozostawało nic tylko siąść do algebry, i podłożyć pod nią romans francuzki w ten sposób, aby ona go, w chwili niebezpieczeństwa, zupełnie zamaskować mogła. Oddał się więc tym studyom, czoło namarszczył mocno, brwi ściągnął, usta wydął, głowę podparł na ręku i zagłębił w dalszym ciągu Klaryssy...


VIII.

Pan Aleksander uspokojony o los Julii, czekał już tylko, aby mu o sobie znać dała... myśląc o tem weselu, bez matki i błogosławieństwa — ukradkowem, czegoś smutnem... od którego nowe miał rozpocząć życie. Obiecywał sobie mężnie mu zajrzeć w oczy, wytrwale pracować, słowem stać się człowiekiem woli, gdy dotąd był tylko człowiekiem fantazyi....
Tymczasem, wiele było do czynienia, począwszy od kawalerskiego domu, nie przygotowanego na przyjęcie młodej pani... Przez parę dni wiadomości niemiał żadnej, zaczynał być niespokojnym już, ale się pokrzepiał, że rozrywał przewracając dom do góry nogami. Stary sługa, był mu w tem pomocą serdeczną... Ochmistrzyni i kamerdyner stanowili opozycyę — czuli że resztki ich panowania nadeszły, że czego starowina dojrzeć nie mógł, młoda pani dopatrzy i weźmie w ręce swoje. Ze strony Żurowickiej i Grzegorza same płynęły trudności, wymówki i dąsania się. Oleś był na to wyrozumiały... śmiał się w duchu...
Trzeciego dnia, gdy w saloniku panował nieład największy, z powodu zawieszania firanek, a ochmistrzyni rzucała z niecierpliwości młotkami i przeklinała fantazyę młodego pana — powóz nieznany zatrzymał się przed gankiem...
Staruszek o kiju się wywlókł na ganek, spotkał nieznanego mu zupełnie mężczyznę, i nie wiedząc dokąd go prowadzić, przeprosiwszy... pokazał drogę do gabinetu Olesia...
W progu spotkał Zeller gospodarza...
— A! przepraszam pana — zawołał — u mnie — zburzenie Troi! nie mam gdzie go przyjąć, chyba w ciasnym moim pokoiku... Daruj z łaski swej! Nie mogłem być dotąd u niego... ale tyle mam i miałem na głowie. Zeller wszedł zapewniając, że wszędzie będzie im dobrze... Oleś interesu wcale się nie domyślał. Siedli... gość się począł oglądać... Po kilku wyrazach obojętnych pan Alfred szepnął, że miałby coś do pomówienia — na osobności.
— Jesteśmy tu zupełnie sami — rzekł Oleś trochę zdziwiony — ludzie zajęci wszyscy...
— Przywożę panu wiadomość od hrabianki — rzekł Zeller.
— Pan!! — podbiegając ku niemu krzyknął Aleksander — jakim sposobem?
— Niepotrzebuję pana prosić o tajemnicę — dodał — hrabianka Julia jest — u mojej siostry... w moim domu...
Położył palec na ustach... Oleś stał osłupiały...
— Prosi pana jednak i żąda abyś nie przyjeżdżał, póki się nie ułoży wszystko... Zdaje się, że hrabina, rada czy nie rada, da na ślub zezwolenie, w Lublinie się wyrobi indult.
Ślub może być... choćby u mnie.
Zeller wypowiedział to chłodno... i zamilkł. Ścisnęli się za ręce...
— Niepodobieństwem jest mnie jechać do hrabiny, poślę Adzia, mojego kuzyna, a opiekuna małoletnich... Tymczasem pozwól pan, abym mu podziękował i przeprosił go... Ale jakimże sposobem panna Julia dostała się do jego domu...
Zeller się zamyślił, czy ma prawo zdradzić Emila — i opowiedział wreszcie, jak się to stało, że schronienie i gościnę ofiarować musieli pannie Julii. Oleś nie mógł wyjść z podziwienia nad rolę, jaką brat w tem odegrał, nigdy go bowiem nie posądzał, ażeby do niej był zdolny...
Natychmiast rozporządziwszy, aby konie były gotowe, gdy Zeller zechce jechać — Aleksander sam się przygotował ruszyć do Wilskiego... Gość też spełniwszy posłannictwo, poleciwszy do czasu tajemnicę, wyjechał, a Oleś za nim natychmiast popędził do Wilskiego...
Zobaczywszy go śpiesznie nadjeżdżającego, pan Adam domyślił się co go sprowadza. Skłopotany obrotem, jaki jego własne sprawy brały, tem co nań spadło z powodu kuzyna, powitał go kwaśno.
— Mój Adziu — zawołał prawie od progu, przybywający, niema ratunku, do ciebie się uciekać muszę. Daję ci słowo honoru, że panny Julii nie widziałem, daję słowo powtórnie, że o ucieczce nie byłem zawiadomiony — ale dziś wiem gdzie jest... Żądam od matki pozwolenia na ślub, aby tę sytuacyę przykrą co najrychlej, prawidłowo rozwiązać.
— Żądam! żądam! — zawołał pan Adam... jakimże prawem...
— Tem, że tonący brzytwy się chwyta, — przerwał Oleś, dajmy pokój moralizowaniu, co się stało — stało się. Ożenienie moje jest tak dobrze dla matki jak dla mnie koniecznością. Skończmy to...
— Matka o córce tej wiedzieć, ani słyszeć nie chce. Panna Julia sama się wydziedziczyła, prawo jest wyraźne...
— Dobrze — ale bez pozwolenia matki pobrać się nie możemy... czekać będziemy musieli. Zdaje mi się, że jest w interesie domu, rodziny, aby to interim — ustało...
Wilski ramionami ruszył.
— Naturalnie, głupstwa cudze ta nieszczęśliwa matka i opiekun muszą naprawiać!!
Z tego tonu poczęła się rozmowa, i w ciągłych szarpaniach z obu stron, trwała dość długo. Pan Aleksander miał cierpliwości wiele.
— Mój Adziu — rzekł w końcu — nałajałeś mnie co wlazło, — bądź tak dobry przypomnij i pokrewieństwo i przyjaźń dawną żałuj.
— Muszę — odparł Wilski — zatem będę — lecz nie możesz wymagać odemnie, abym był wesół i szczęśliwy...
Ale — gdzież panna Julia?
— Nie mogę ci tego powiedzieć — daję słowo, że w domu obcym i pod dobrą opieką — to dosyć. Zresztą, dziś to wam obojętne — sprawa moja...
Wilski siadł chmurny — sparł się na rękach, zadumał.
— A! te kobiety! — zawołał — te kobiety... Cały niepokój życia z nich płynie... to nieszczęsny żywioł, co nam odetchnąć nie daje, nęci, obiecuje szczęście... uwodzi... rzuca nami...
— Tak! tak! stare to i znane narzekania — zawołał Oleś — które regularnie wychodzą na scenę, ile razy mężczyzna popełni jaką niedorzeczność, którą by rad zrzucić na kogoś. Mój drogi Adamie — my winniśmy! my!
— My! — westchnął Wilski... my i one. — Myśmy słabi... a one...
Widocznie biedny Adzio był mocno podraźniony, zbierało mu się do wyznania... Kuzyn to już przeczuwał... widział je nadchodzące...
— Ty bo także zdajesz mi się zbolały jakiś? co ci jest? — zapytał.
Wilski spojrzał mu w oczy.
— Odpowiem ci po francuzku — Cherchez la femme...
— Ja bo jej i szukać nie potrzebuję, — zawołał Oleś z uśmiechem na pół bolesnym — gdy się to ciebie tycze — c’est tout trouvé — hrabina...
— No — tak — jeśli chcesz... hrabina...
— Żeń się i wszystko będzie skończone... — rzekł Oleś — to jedyne lekarstwo, stosunek nie legalny, że się tak wyrażę niegrzecznie, cięży niewymownie... uczyń go sakramentalnym, będziecie się kłócić jawnie i wszystko wróci do porządku. — To moja rada...
— Tak — panno — odezwał się Wilski. — Któż wie — ożeniłbym się, mam dla niej przywiązanie, wolałbym, skończyć w ten sposób, — ale ona... ona...
— Jakto! ona z pewnością sobie tego życzy...
— Z pewnością? — rozśmiał się Wilski, — mylisz się. Są dni, że zdaje się wymagać tego, rachować na to — gdy przychodzi do stanowczego jakiegoś postanowienia... wola się odkłada! Nie rozumiem. Może czuje że mnie mocniej wiążą pewne względy niż przysięga. Nie życzy sobie może władzy jaką ma, zamienić na inną...
— Ale raz przecie skończyć potrzeba — mój Adziu. Jedziesz w mojej sprawie. Skorzystaj z tego i wprowadź swoją.
— Niech cię albo rozwiąże z poddaństwa, lub... zdaje mi się, że i sobie to winna.
Wilski milcząco poruszył się niecierpliwy...
— Jest jeden wzgląd — rzekł cicho — wiem... Szło jej i idzie o nieposzlakowaną reputacyę... Nie śmiej się, niema z czego... Lęka się, aby małżeństwo to nie upoważniło ludzi do wniosków, iż — oddawnaśmy na nie czekali...
— Sofizmat — a zresztą... ja jestem ciemny i w polityce, a dyplomacyi niewieściej nie rozumiem nic... Zdaje mi się, że tak jak rzeczy stoją... nie lepiej są... Tybyś się mógł ożenić.
Wilski westchnął — zebrało mu się na zwierzenie.
— Tak jest — rzekł żywo — gdyby nie więzy — dla czegóżbym nie mógł się ożenić. Dzieci małe, potrzebują oba matki...
— Macochy — dodał Oleś — odłóż to na stronę...
— Ale ja potrzebuję towarzyszki życia, przyjaciela.. kogoś, coby stał przy mnie...
— Tak, tak... im więcej się kto razy żenił, tem mocniej się żenić potrzebuje, to dowiedziona rzecz — zawołał Oleś. Z tych wszystkich względów — postaw jej ultimatum... i — wierz co! ja ci pannę wyszukam i jadę w swaty... Muszę ci się przecie wywdzięczyć....
W ten sposób jakoś rozmowa poufalną się stała.
Wilski zacząwszy mówić o sobie, przestał się dziczyć i prawić morały, czując, że sam ich by może potrzebował. Ułożono się, że nazajutrz Wilski miał jechać do hrabiny, a Oleś czekać nań i pozostać u niego w Wilsku...
Stało się jak projektowano...
Nieszczęsny Adzio, który od niejakiego czasu, ani dnia spokojnie w domu przebyć nie mógł, albo jeżdżąc lub zarzucony będąc listami i posłańcami — ruszył w drogę znowu. Spodziewała go się hrabina... Wstała już była z łóżka — katastrofa domowa, o której mówić, wspominać, alluzyi do niej najmniejszej uczynić nie było wolno — zostawiła na pięknej twarzy hrabiny mniej daleko śladów, niż by się kto spodziewał. Zwykła była umiejętnie piękność swą pielęgnować — czyniła dla jej utrzymania co tylko mogła — był to jej skarb — nie chciała go stracić. Samo wspomnienie starości przerażało ją...
Gdy po przeleżeniu dnia w łóżku wstała raz pierwszy, zamknęła się ze swą sługą dla narady... wzięła lekarstwo jakie doktór przepisał na wszelkie wypadki, napiła się czegoś uspokajającego, zmusiła się do snu... dobrała dyetę właściwą i starła z twarzy oznaki bólu i troski...
Miała dosyć przytomności umysłu i rozwagi, aby obrachować co nie jako cieleśnie na duchu oddziałać mogło... Długie doświadczenie przekonało ją, że fizyczny stan jest tak w ścisłym związku z moralnym, iż jak duch może ciało nadwerężyć, tak ono ducha spętać i ukoić umie. Z zimną krwią udała się do apteki, aby sercu niedać bić za mocno, ani mózgowi nadto rozmyślać...
Z tą wolą i zimną krwią nie dziw, że potrafiła cel osiągnąć. Tego dnia była już znowu w blasku piękności dojrzałej, ale świeżej i powabnej, lekkim odcieniem melancholyi osłonionej. Czarny strój czynił ją piękniejszą jeszcze, a formy jego do powagi sytuacyi doskonale były zastosowane.
Wilski znalazł ją w fotelu, z książką na kolanach. W domu już nowy porządek był zaprowadzony, ślady zatarte... Co tylko do Julii należało, wyniesione, zamknięte — nic jej nie przypominało.
Słudzy, ks. Maryan, Emil otrzymali przestrogę, aby nie śmieli nigdy mówić o niewdzięcznej...
— Nie mam córki — pogrzebałam ją — odezwała się do kapitana — proszę, aby mi mojego bólu nie przypominano. Ofiarowałam go Bogu i ukryłam w głębi duszy...
Jenerałowej, która jeszcze bawiła tu — nie było w salonie. Wilski odrazu zapowiedział — przykry interes...
— Jeżeli mi masz mówić co o Julii — proszę skończmy to w dwóch słowach... mnie to męczy i drażni, to dla mnie tortura...
Wilski więc sucho i w niewielu słowach, posłannictwo swe dopełnił. Hrabina w ciągu jego, odwróciwszy oczy, patrzała cięgle w okno, milcząca... Gdy skończył, długo nic nie odpowiadała.
— Pozwolenie na to małżeństwo daję, bo go odmówić nie pozwala reszta litości, na którą oni nie zasługują, ale w pozwoleniu wyrażę, iż się córki wyrzekam, że widzieć jej nie chcę. Proszę, aby mi się na oczy nie pokazywała... Z majątku nic mieć nie będzie. Pod warunkiem przyjęcia tego rozporządzenia mego, które jest nieodwołalne, dam to nieszczęsne pozwolenie...
Wilski ani próbował zmienić postanowienia hrabiny, wiedział, że to by było napróżno... Z zimną krwią, oznajmiła mu, że podpisze przy świadkach pozwolenie... Wilski i ksiądz kapelan mieli za nich służyć. Nie sprzeciwiając się warunkom, zwrócił tylko uwagę przybyły, iż pozwolenie obciążone rodzajem wyparcia się, niepotrzebnie by świat wtajemniczało w stosunki domowe. Hrabina zgodziła się w osobnym liście do córki, którego kopię świadkowie mieli podpisać, wyrazić tę swoją wolę. Układy o to, potem pisanie, zajęły dosyć czasu... Hrabina zupełnie spokojna, dopilnowała, aby się stało wedle jej woli. Nic to ją nie poruszało.
Ponieważ jenerałowa nie nadchodziła, Wilski, któremu w istocie, własne położenie stawało się ciężkiem, zbliżył się do hrabiny i ujął ją za rękę.
— Maryo — rzekł — ja i za sobą prosić cię przybyłem... Zrozumiesz mnie. Oddaj mi tę rękę, którą trzymam... Wiesz jak cię kocham.
Hrabina z ukosa spojrzała nań, długo oczy nań zatrzymując...
— Nie wiem — rzekła — nie wiem czy mnie kochasz... Nic mi nie potrafi wybić z głowy, że przez jakiś czas dałeś się bałamucić Irenie...
— Moja droga — szepnął z pokorą Wilski — gotów się jestem przyznać do chwilowego złudzenia, po którem nastąpiło rozczarowanie... Nie chcesz mi dać domowego szczęścia... ja dla dzieci matki, dla siebie bytu spokojnego szukać muszę... Nikogo pewnie tak nie będę kochać, jak Maryę kochałem... ale ożenić się — jest dla mnie — obowiązkiem...
Mówiąc trzymał ciągle jej rączkę śliczną, która ani zadrgnąwszy leżała na jego dłoni — patrzała w oczy, — wejrzenie hrabiny omdlałe jakieś, smętne, melancholii pełne, nic nie mówiące... skierowane było na niego... usta zamknięte, milczały.
Najlżejsza oznaka nie zdradzała myśli. Wilski, znający ją tak dawno, nie mógł wyczytać odpowiedzi — z oblicza zamkniętego jak marmurowy grobowiec.
Dała mu tak między nadzieją a odprawą, przeżyć chwilę długą. Wreszcie zwolna poruszyły się wargi.
— Mój drogi Adziu — rzekła słodząc odpowiedź — przynajmniej w tej chwili... w tej chwili, gdy mi się pierś krwawi, nie mówmy o tem jeszcze... Daj mi przeboleć, odetchnąć, niech ten kamień co leży na piersi, stanie się mniej ciężkim nawyknieniem... Ty wiesz, żem ja twoją.
Ścisnęła mu rękę, on ucałował paluszki białe. Dwuznaczna odpowiedź, zamknęła mu usta.. Zadzwoniła zaraz...
— Wszak to godzina obiadu — prosić pani jenerałowej...
Nastąpiło milczenie. Irena weszła dosyć swobodna... Właśnie nie dawno była w Parzygłowach, gdzie się dotąd St. Flour znajdowała, wybrać się nie mogąc dalej. Przebyła tam cały dzień prawie... nagadały się do woli.
Pan Mieczysław Abdank dotrzymywał im towarzystwa i obdzielił wszystkiemi plotkami jakie pozbierał.
Wdzięki, acz nieco przywiędłe p. St. Flour, jej żywość i dowcip, czyniły na nim silne wrażenie.
Jenerałowa śmiała się z tego.
— Ale wiecie — dodała bawiąc tem opowiadaniem Wilskiego i hrabinę — że doprawdy bym nie zaręczyła za to, iż Abdank się oświadczy, a ona go przyjmie... Oboje zrobią dzieciństwo, którego za tydzień będą żałować — ale Miciowi się zdaje, że go miłość odmłodzi, a St. Flour, że będzie mogła po włóczędze wiekuistej, odpocząć...
Jenerałowa spowiadała się z tych wrażeń, lecz część ich zostawiła przy sobie. — Z dawnych czasów znała trochę starych Zellerów, ktoś jej powiedział, że p. Alfred jest przejazdem u rodziców. Nawykła zawsze dogadzać każdej fantazyi, mocno zaciekawiona nababem. Jenerałowa, nie długo myśląc, poszła pieszo do dworku pod kasztanami. Miała odwagę olbrzymią. Zakłopotała starych, którzy jej odwiedzin zrozumieć jakoś niepotratili — swobodną rozmową umiała ich z sobą oswoić, a że pan Alfred był w istocie w dworku i zamierzał odjeżdżać, powiedziała mu wprost, że sobie życzy z nim pomówić, że jest go ciekawa. Kazała mu zostać w imię dawnej przyjaźni. Zeller domyślając się fałszywie jakiegoś posłannictwa od hrabiny może — skwapliwie przyjął polecenie.
Usiadłszy tak, aby Alfreda mogła wprzódy wystudyować nim z nim rozpocznie rozmowę — zabawiała czas jakiś staruszków, rozruszała ich trochę, a po półgodzinnej wizycie, odezwała się do Alfreda.
— Teraz mi pan podasz rękę i odprowadzisz do hotelu. Nieprawdaż!
Zeller był posłusznym — zawsze jeszcze spodziewał się poselstwa... Jenerałowa domyślała się tego. Gdy wyszli z dworku, rozpoczęła rozmowę z otwartością i rubasznością wesołą, jaką miała prawie zawsze...
— Jeżeli myślisz — odezwała się do niego, odgadując czego wyglądał — jeżeli myślisz, że ja ci co od Maryi przynoszę, to się mylisz. Ja byłam was niezmiernie ciekawą, o! i dużo, dużo bym z wami pomówić chciała — bardzo otwarcie... Mówiąc to zalotnie mu się uśmiechała.
— Pan wiesz, my z Maryą jesteśmy rówiennice — ja wiem naturalnie i teraz wszystko... ale... wszystko. Ze mną jak z siostrą możesz mówić zupełnie otwarcie. Kochasz ją jeszcze nieprawdaż?
— Nie zapieram cię tego.
— Ale wiesz — to prześlicznie! Po latach dwudziestu... i... to monumentalna miłość... Ja ci winszuję... tylko mój panie Alfredzie — ot tak, między nami staremi przyjaciółmi, (pozwolisz-że się tak nazwę) — cóż dalej?
Nie otrzymawszy odpowiedzi jenerałowa mówiła dalej.
— Ona cię nie kocha... — Przykro mi cię o tem przestrzedz — ale to też obowiązek przyjaźni... Sercu się nie rozkazuje... Smutna rzecz... Nie jest to tajemnicą, Wilski ci ją zbałamucił, kochali się za życia tego poczciwego safanduły, który miał Wilskiego za najlepszego przyjaciela, — kochają się jeszcze... i pobiorą... Dopiero potem może, może... miłość ta dogorywać zacznie... — Więc cóż? a ty?
— Ja? — spytał Alfred smutnie — cóż ja mam o sobie powiedzieć... Kocham — i kochać będę...
Jenerałowa się rozśmiała.
— Wiesz, mój panie Alfredzie — to ci się tak zdaje... Ty potrzebujesz się zakochać i kochać, boś się nie wykochał jak należy. Wyperswaduj sobie stałość i hrabinę — obejrzyj, znajdziesz drugą, to cię uleczy...
— Wolę zostać z moją chorobą — krótko dokończył Zeller.
— Żal mi cię — szczerze ci mówię, że mi cię żal — mój panie Alfredzie... To upór nie miłość...
— Może oboje razem...
Rozprawiając Irena zaprowadziła go do hotelu, posadziła u siebie i puścić nie chciała. Przyszła jej fantazya bałamucenia go i próbowania, czyby się to równie jak z Wilskim nie powiodło.
Alfred był zimny jak kamień. To ją wcale nie zraziło. Zaczęła go rozpytywać o stosunki domowe, o nowe nabycie, o siostrę... Zażądała nawet poznać pannę Konstancyę.
— Ja jestem fantastvczka — wszyscy ci to powiedzą, panie Alfredzie. Robię co mi na myśl przyjdzie, o ludzi się wcale nie troszcząc. Niech tam sobie gadają, kiedy ich to bawi. Otóż — ja jestem ciekawa twojej Kostusi, domu... i — acana dobrodzieja... ale tak! tak! — że kiedyś ani się nie opatrzysz, ja ci do Owsin spadnę. A prawda? nastraszyłbyś się...
W istocie Zeller pomyślał, że mogłaby zostać hrabianką, i trochę go to niepokoiło...
— Bardzo będę pani rad — odezwał się, tylko o trochę cierpliwości proszę, bo dom w takim stanie, że usiąść nie ma na czem.
— Tem zabawniej... posiadamy na ziemi, po turecku... Zaczęła się śmiać jenerałowa. Ale — powiedz mi — dodała zaraz — czy jesteś skąpy? czy robiąc pieniądze nie nabyłeś tej passyjki?
— Nie — rozśmiał się Alfred.
— Bo — powinieneś sobie dom przecie urządzić, z komfortem... — To ci się należy..
— Nie nawykłem do niego.
— Niezmiernie się łatwo przyzwyczaić, spróbuj tylko...
— A na cóż ci życie?...
— A, pani — odezwał się Alfred — gdyby na komforcie miało się ono skończyć — jakżeby przypomniało kanarki w klatce, lub gorzej jeszcze...
— Rozumiem — uśmiechając się — zawołała jenerałowa — u ciebie za wszystko miłość ma starczyć... nie przeczę, że to bardzo ładna rzecz. Wiesz, ja się w mojem życiu kochałam trochę, a fantazyi miewałam dużo... Takam była nieszczęśliwa, że trafiałam na ludzi... w których niepodobieństwo było się rozmiłować, gdy się poznało bliżej...
Ze wszystkiemi jak z Meluzyna... póty dobrze, póki ich nie podpatrzysz w kąpieli... gdy nie wiedzą że się ich widzi. Skończy się na potworze...
Alfred milczał. Chłód jego draźnił Irenę niezmiernie, kokietowała go jak mogła, ale nie potrafiła — rozmrozić.
Skończyła się więc długa rozmowa zaproszeniem do Uznowa, obietnicą bytności w Owsinach, i wyzwaniem do dobrej przyjaźni i poufałych stosunków.
— Kiedy cię już Pan Bóg pokarał tą hrabiną — mój panie Alfredzie — jabym ci rada usłużyć... Choć wiem, że to się na nic nie zda? Może chcesz bym jej co powiedziała.
— Tak, że ją kocham! — zawołał Zeller.
— To dla niej nie będzie nowiną — zakończyła Irena. — Choć to moja przyjaciółka i nie mam lepszej ani dawniejszej nad nią — ale ci muszę powiedzieć, jeśli marzysz że... coś od niej zyskasz... to jej nie znasz.
Naprzód to hrabstwo... potem stosunki w świecie... ona chce być panią i świetnieć na horyzoncie...
— Ja jej przynoszę najlepsze do tego środki — rzekł Alfred.
— Ale nie — odparła jenerałowa — pieniądze? to nie dosyć? nawet tytuł? któż go dziś nie ma, gdy mu się bardzo zechce? Włosi sprzedają markizaty, hrabstwa, księztwa, z przywiązanemi do nich tytułami... można je nabyć łatwo... Hrabina chce mieć prawo utrzymać się na stanowisku arystokratycznem, którego się dobiła... To jej marzenie. Et elle a le physique du rolle — dodała z westchnieniem. Ja zawsze trochę na dragona wyglądać będę, choćby w mitrze, ona chodzi jak księżna choćby boso...
Ruszyła ramionami.
— Ale mój panie Alfredzie — zakończyła żegnając go... nie uciekaj odemnie... Ja, choć nie jestem różą, powiem ci z perskim poetą, mieszkam przy niej i woń jej przynoszę. Ze mną o niej możesz pomówić nieszczęśliwy młodzieńcze, zestarzały a niepoprawny... Będziemy dobrymi przyjaciołmi. Słowo daje — to ci się na coś przyda!
Gdy Alfred wyszedł wreszcie, jenerałowa zbliżyła się do zwierciadła z westchnieniem.
— Gdyby bo się chciało zakochać we mnie, doprawdy nie byłabym od tego... W końcu te fantazyjki nudzą... Dobry jakiś człowiek, i z nim możnaby pojechać do Palermo, do Kairu, gdzieby się podobało... z kuryerem, któryby załatwiał te wszystkie nudne formalności podróży... Nie piękny — to prawda — smutna twarz — a możnaby się do niej jednak przyzwyczaić!
Oddałabym tem przysługę hrabinie, która go się boi!
Zdaje mi się, że napróżno... Mścić się nie będzie...
Uśmiechnęła się do zwierciadła.
— Do takiego już przechodzonego jegomości — jak on — rzekła w duchu — doprawdy nie byłabym zaszpetną. Mam dni jasne, w których bywam młodą... ale jestem nieszczęśliwą, ludzie się na mnie poznać nie mogą... chyba taki chłystek jak Bończa.
Zamyśliła się — a że sama nie lubiła siedzieć z sobą, zastukała do St. Flour, i na wesołej z nią pogadance skończyła swój pobyt w Parzygłowach.


IX.

Potrzeba było tak silnego organizmu jak hrabiny Maryi, ażeby to wszystko co ona przeżyła, przecierpiała, znieść tak heroicznie, tak chłodno, i nie dać się losowi pokonać. Życie znowu płynęło wedle zakreślonej mu przez nią formy, jednostajnie, prawidłowo, — i nader przyzwoicie. W obec ludzi, szczególniej mniej znajomych, silili się na zupełny spokój, a nawet wesołość; lecz gdy po takim dniu reprezentancyi w salonie, wróciła do sypialni, urządzonej z równie wykwintnym smakiem jak dom cały, gdy rozebrana, po odprawieniu sługi, została sama z sobą — naówczas zamyślała się ponuro i gryzła niepowodzeniami.
Powrót Zellera, groźne jego nabycie długów, o które się nie upominał, stosunek z Wilskim — naostatek, niesłychany bunt córki, i mroczna jakaś przyszłość, przedstawiająca się nie jasno, wywoływały łzę czarem[3]. Z Emila nie była tak zadowoloną, jak mówiła, — widziała jego wady, zaczynała się lękać jakiejś emancypacyi, równie nieprzewidzianej jak córki. Czuła potrzebę jakiegoś kroku stanowczego — a wahała się z nim. Niech Wilski czeka — mówiła w duchu. — Po chwili znowu niebezpieczeństwo tej odprawy i oczekiwania stawało się widocznem. Chciała mu oddać rękę, i wahała się z tem, jedynie aby nie potwierdzić złośliwych pogłosek o przeszłości... Szło jej więcej daleko o to co ludzie powiedzą niż co się działo istotnie...
Tak długo wszelkiemi ofiary okupywała swą sławę — i miała ją sama zaćmić, ślubując temu, kogo posądzano i dawano jej za kochanka. Hrabina, jak wiele osób w jej położeniu, oszukiwała siebie a zdawało jej się, że mogła świat w błąd wprowadzić.
I tego wieczora dumała długo...
Jenerałowa wróciła już późno z miasteczka, znalazła ją już w sypialni.
Przyszła rozerwać ją szczebiotaniem, którem bawiła się sama.
— St. Flour, — poczęła — siedzi w Parzygłowach, zobaczycie, że się wyda za tego starego Abdanka.... który się jej durzyć daje i admiruje starą francuzicę. Spotkałam tam i Zellera...
Hrabina spojrzała niespokojnie.
— Wiesz, że to bardzo miły, poważny człowiek i, gdyby mi się dał zbałamucić.
Marya wstrzęsła się.
— Moja Ireno, dziecinną jesteś i płochą nad wszelki wyraz.
— A to całe moje szczęście! — zawołała jenerałowa, chcę być jak najdłużej dziecinną — i póki tylko mogę... płochą. Bawi mnie to, ale nie lękaj się... jestem zarazem ostrożna... Ten Zeller to osobliwy człowiek, wyjątkowy... Kocha się w tobie jak niegdyś. Ani mu tego wybić z głowy.
Hrabina siedziała nie dając znaku życia.
— Mógłby być szczęśliwy, poszłaby za niego chętnie każda...
Tu była przerwa mała w rozmowie, milczały obie.
— Muszę przez ciekawość oddać mu wizytę w Owsinach. — Mieszka tam siostra jego, chciałabym ją poznać, zbadać tajemnicę życia tej zagadkowej postaci — mówiła dalej Irena. Doświadczenie mnie nauczyło, że każdy czemś wyłączniej żyć musi, coś pielęgnować, coś głównie ukochać. Nie sposób, aby stara zbutwiała miłość starczyła Zellerowi do życia; musi albo pieniądze lubić, albo rodzinę miłować, albo mieć ambicyę, wreszcie jakąkolwiek fantazyę... konika... Najlepiej to poznam, gdy go zobaczę na gnieździe...
Marya się uśmiechnęła.
— Doprawdy widzę, że chciałoby ci się chwycić go za serce... i uszczęśliwić.
— Nie zapieram się! Naturalnie szczęście by było nie najpierwszego gatunku, trochę pośledniejsze sobie, powszednie, ale pewną jestem, żebym mu je dać mogła...
— No — a zatem... przysiądź się tylko! — ironicznie z przekąsem pewnym, odezwała się Marya. — Gdy raz zostaniesz panią baronową — bo kupicie sobie baronię — aby Zeller brzmiał lepiej — proszę cię, Irenko, postaraj się, aby mi nie dokuczał o długi.
— Bądź spokojną... bylem się wydała za niego... rozśmiała się Irena.
Z tej na wpół żartobliwej rozmowy, po chwili Marya przeszła do córki, żaląc się na nią, dziwując jej, przypisując całe postępowanie wpływowi St. Flour i intrygom... Nawet ucieczkę (trwała w tem przekonaniu) francuzka musiała ułożyć.
Nie przyznawała się do tego hrabina, że choć przez pychę i upór zaparła się dziecka, żal jej go było, i myślała o opuszczonej z sercem ściśniętem. Nieustannie ta Julka u obcych, bez wyprawy, bez wesela, bez błogosławieństwa, niepokoiła ją, stawiając przed oczyma.
Wprawdzie surowość dla córki, miała ją podnieść w oczach świata (tak sobie wyobrażała przynajmniej) — lecz... bolała...
Dzień następny upłynął smutno i jednostajnie. Jenerałowa się nudziła, a usposobienie jej zaraźliwem było. Hrabina niespokojnie czekała jakichś wieści, plotek... oznajmienia o córce — nikt nie przybywał i — nic słychać nie było. Cisza otaczała dwór... Emil przychodził o swej godzinie z księdzem, zawsze prawie na jedne pytania, przynosił też same odpowiedzi, odchodził potem, jenerałowa czytała, gospodyni probowała patrzeć w książkę, dnie się wlokły nieznośnie. Wilski nawet nie przyjeżdżał. Zgłaszać się do niego nie chciała hrabina, a była niespokojną — jak przyjął życzenie przeciągnięcia ostatecznej decyzyi. Tydzień tak upłynął, gdy jednego rana Emil zapukał do pokoju matki w godzinie, o której nigdy u niej nie bywał.
Poznała głos jego i bardzo ją to zdziwiło.
Przybycie miało swe znaczenie, a stawało się tem dziwaczniejsze, że ks. Maryan mu nie towarzyszył. Matka wstała podchodząc ku niemu z twarzą surową.
Emil wyglądał niezwyczajnie, jego twarz zwykle jakby zamarła i bez wyrazu, poruszyła się we wnętrznem jakiemś uczuciem. Przysunął się do matki, pocałował ją w rękę.
— Mama dobrodziejka pozwoli... pozwoli się prosić...
— O cóż takiego? — moje dziecię...
— Mam wielką prośbę do mamy...
— Mów — sucho i przeczuwając coś ważnego — dodała hrabina.
— Ale mama się gniewać nie będzie.
Matka zamilkła; zmarszczyła brwi.
— Proszę cię — mów, sans préambules.
Pocałował ją w rękę raz jeszcze.
— Mama dobrodziejka pozwoli — pojechać na wesele Julki...
Zbladła hrabina... była to prośba niespodziana, dowodząca, że choć ona się dziecka wyrzekła, rodzina jej nie odpychała. Namyślała się co odpowiedzieć.
Przeszła się po pokoju. Postępek syna skłonną była za rodzaj buntu także uważać, ale razem za surową bezwzględnie być nie chciała. Syn jeden jej zostawał.
— Mój Emilu — odezwała się cicho i powoli — wiesz że panna Julia — jest dla mnie osobą obcą. Chcesz jechać... Proszę cię, jedź sobie (ale z ks. Maryanem) — jakbym ja o tem nie wiedziała... Ani wiedzieć nie chcę...
Emil stał wysztywniwszy się znowu, jak żołnierz na posterunku, nie odpowiedział słowa, pocałował w rękę, odszedł do drzwi wolnym krokiem, a za progiem słychać było, jak pobiegł kłusem do oficyny.
Ks. Maryan, któremu impetycznie objawił wolę matki, wstał żywo z krzesła.
— Gdzie? co? jak? na wesele? ja nie wiem... muszę pójść sam po rozkazy hrabiny.
— Niech ksiądz będzie łaskaw — i owszem — rzekł Emil — jeszcze lepiej.
Kapelan więc z kolei anonsował się do pani. Znalazł ją z chustką na oczach — spodziewała się go...
— Wiem — rzekła głosem przerywanym... z czem ksiądz przychodzi... Proszę go, aby towarzyszył Emilowi, i aby nie zbyt długo bawił. — Dosyć jest do kościoła, do pana Aleksandra, czy gdzie tam to ma być — niech nie jedzie...
Po chwilce spytała.
— Ale gdzież i kiedy się to odbywa?
— Ja nic nie wiem — rzekł ks. Maryan. Wszystko to są sekreta. Hr. Emil odebrał zaproszenie...
Hrabina wstała.
— Ale jakże można pozwalać na korrespondencye, na takie emancypowanie się?
Ks. Maryan trochę zakłopotany zmilczał.
— Niechże jegomość dobrodziej dowie się, i pomówi o tem jeszcze ze mną.
Mówili jeszcze, gdy zaturkotało. Kamerdyner przyszedł oznajmić o przyjeździe Wilskiego, a hrabina pośpieszyła do salonu.
— Przywożę wiadomości, i przyjeżdżam z pytaniami — rzekł Wilski... Ślub hr. Julii przyśpieszony, po jutrze... Jestem proszony, Oleś jest moim krewnym, Julka pupillą, co mam uczynić...
— Ale ja — ja wcale nie należę do niczego, nie mieszam się — nie chce wiedzieć — odezwała się matka z trochą niecierpliwości. — Jednakże, proszę... dla ciekawości tylko... dokąd się panna Julia schroniła? gdzie wesele? Są to jeszcze dla mnie tajemnice.
— Część tych rzeczy i dla mnie nie zrozumiała — odpowiedział Wilski — ale panna Julia jest u Zellera w Owsinach.
Hrabina rzuciła się z krzykiem i oczy zakryła, Wilski myślał że zemdleje i pośpieszył na ratunek. Ocucona jednak prędko, ręką mu dała znak aby się usunął.
— Ten człowiek — rzekła — prześladuje mnie z wyrafinowaną zaciętością. Jego więc w tem ręka!... A powinnam się była dorozumieć. Ale jakimże sposobem panna Julia trafiła do niego? kto pośredniczył?
— Nie wiem o niczem — rzekł Wilski. Panna Julia przez cały ten czas tam z siostrą Zellera przebyła. Oleś chciał, aby ślub odbył się w kościele, i żeby wprost ztamtąd jechali do niego. Zeller mocno obstawał przy tem, ażeby przyjąć państwa młodych u siebie. Nie odstępuje od tego. Wesele będzie w Owsinach.
— I Emil ma tam jechać! — krzyknęła hrabina — ja na to nigdy nie pozwolę. Nie czekając co Wilski powie, pochwyciła dzwonek; kamerdyner zjawił się tem rychlej, iż podsłuchiwał podedrzwiami.
— Prosić hrabiego Emila.
Wilski milczał posępnie... gniew, który widział na twarzy hrabiny, onieśmielał go — nie chciał go już niczem powiększać.
Emil wszedł trochę blady.
— Mama kazała mnie wołać?
— Tak jest. — Życzyłeś sobie być na weselu panny Julii, nie chciałam się temu sprzeciwiać — sądziłam, że ślub będzie w kościele... Słyszę... że to się odbywa w Owsinach, na bytność w tym domu ja pozwolić nie mogę. Proszę mi się ani myśleć ruszać, ani wybierać.
Nie odpowiedział Emil nic, ale bladł i czerwieniał na przemiany...
Hrabina spojrzała na niego — widocznie przygotowywał się do jakiegoś wystąpienia... Z góry ją to gniewało.
— Słyszałeś, Milku? — rzekła.
— Słyszałem, proszę mamy — ale — ale.
— Nie ma żadnego — ale...
— Cóż to proszę mamy złego, że ja będę w Owsinach? to bardzo dobrzy ludzie... jak mamę kocham.
— Dobrzy? dobrzy ludzie? zkądże wiadomość? — spytała hrabina.
Emil zdawał się walczyć z sobą trochę — przytomność Wilskiego śmielszym go czyniła.
— A — bo ja ich znam — rzekł Emil.
Było to przyznaniem się do takiej samowoli, że matka z krzesła wstawszy, z rękami załamanemi, podbiegła do syna.
— Gdzie? jak? gdzie ich poznałeś, mów mi zaraz? Bez mojej wiedzy, bez pytania... Dzieją się więc w tym domu, którego ja jestem panią rzeczy niesłychane...
Emil namyślał się tylko od czego ma rozpocząć opowiadanie.
— To się tak stało, proszę mamy, że ja temu nie winienem wcale — rzekł dosyć spokojnie. Pojechałem sam na karuszku w las i zbłądziłem... Koń mi się sprzeciwiał i zrzucił mnie, uderzyłem głową o drzewo i leżałem bez zmysłów. Pan Zeller z siostrą mnie ratowali, zawieźli do dworu... Nie mówiłem o tem aby mamy nie trwożyć, guz dawno zszedł, potem — parę razy byłem żeby podziękować...
Hrabina słuchała rozjątrzona do najwyższego stopnia, to zatykając sobie uszy, to gwałtownie miotając się po pokoju — to stając...
W tej chwili przychodziło jej namyśl, że tylko Emil, znający już Zellerów, mógł być pomocą Julii i pośrednikiem pomiędzy nimi. Widziała swój dom podruinowany przez nieprzyjaciela... siebie zagrożoną, dzieci sprzeniewierzone... Cios był niespodziany i nad siły. Wyrazów zabrakło w ustach.
Emil z postawą niewinną, wyspowiadawszy się, stał przed nią nieruchomy. To czego się dowiedziała, tak hrabinę zburzyło, że nie chciała mieć świadkiem wybuchu syna. Dała mu znak ręką.
— Proszę iść do oficyn i nie pokazywać się aż zawołam.
Emil wychodził posłuszny, gdy jenerałowa weszła...
Hrabina podbiegła ku niej, zapomniawszy o powadze wszelkiej.
— Wiesz — zawołała.... Ten Zeller — ten intrygant... Julia jest u niego! On pomagał panu Aleksandrowi. Nie dosyć na tem. Emila mi bałamucą... Emila! Dowiaduję się dopiero teraz, że on tam bywa, że ich zna!! Pojmujesz ty to, rozumiesz... chce mnie pozbawić majątku, chce mi odebrać dzieci! chce bym została samą, w nędzy, i była zmuszoną o litość go prosić. Zwróciła się do Wilskiego, gwałtownie poruszona, wyegzaltowana.
— Panie Adamie — zawołała — jednego was mam za całą obronę... Prosiłeś mnie o rękę — oto jest, oddaję ci ją. Ratuj mnie — masz władzę... masz obowiązek.
Jenerałowa spoglądając na oboje, stała, nie ukazując wzruszenia.
— Moja Maryo — rzekła trochę spokojniej.
Wilski podaną sobie rękę całował, trochę pomieszany. Przy świadku odebrał przyrzeczenie... i — o dziwne ludzkie serce! w chwili gdy je otrzymał, uczuł więcej trwogi niż radości.
Mówiąc pani jenerałowa poprowadziła hrabinę do fotelu i posadziła ją w nim, prawie gwałtem.
— Panie Adamie, uspokój-że swą narzeczoną... porozumiejmy się, dojdźmy co w tem prawdy — o ile groźne są okoliczności... Cóż ten Zeller zgrzeszył — ja bo nie widzę...
Wilski milczał.
— Przyzna pani — dodał po chwili — że w istocie postępowanie jego daje do myślenia. Nabył znaczny dług na majątku, pannie Julii uciekającej od matki dał schronienie, Emila ciągną i bałamucą.
Po chwili, zamyśliwszy się, dodał.
— Nie zaręczyłbym za to, że... że Emil pociągniony tam być może przez piękną pannę Konstancyę...
Hrabina zakryła oczy, spuściła głowę, myśl ta zdawała ją dobijać... Szukała już ręką dzwonka na stoliku... poczęła nim miotać żywo...
— Wołać Emila! wołać Emila...
Milczeli jeszcze wszyscy, gdy hrabia wsunął się, zlekka witając panią jenerałową... Matka podbiegła ku niemu. Przyznaj mi się zaraz, mów prawdę... mów ją całą! Co cię tam ciągnęło do tego domu? kogo tam widywałeś? mów! przebaczenie moje tylko pod tym warunkiem, że całą prawdę wiedzieć będę.
Gdy to usłyszał zbladły Emil, był pewnym już, że tajemnica jego zdradzoną została. Jakim sposobem? było to dlań niepojętem... Jedynem zwierzeniem jakie uczynił, były na dwóch arkuszach papieru, przeznaczonych do ćwiczeń, różnemi charakterami popisane imię — Konstancya — Constance — Kostusia... Constanza i t. p. Niektóre z tych kaligraficznych wykrzyków poprzyozdabiane były kwiatami od ręki rysowanemi, inne wstęgami... Emil przypominał sobie, że jednę Constance umieścił w ogromnem starannie wycieniowanem sercu, podobnym do bursa partoris. Zdało mu się że zdrajca jakiś musiał te mimowolne wylewy uczuć i myśli... przedstawić matce...
Nie pozostawało mu więc nic więcej nad mężne stawienie czoła przeciwności, nad wyznanie prawdy i cierpienie dla niej. Kłamstwo zdawało mu się niegodnem kochanka takiej istoty, uczucia co sercu panowało... Postanowił nie zapierać się i znieść choćby najstraszliwsze kary...
Namyśliwszy się więc przez chwilę, gdy Wilski i jenerałowa ciekawe oczy weń wlepiali, odezwał się z nadludzkiem męztwem.
— To co mówiłem mamie, jest prawdą... uratowali mi życie... Nie jestem temu winien, że mi się podobała panna Konstancya, i że ją kocham... a miłości tej nic mi nie wyrwie z serca!
Patetyczne zakończenie wyrwało z ust Ireny śmiech głośny, Wilski porwał się za głowę, hrabina pochyliła się i — omdlała.
Szczęściem jenerałowa, która bywała w życiu przy wielu mdłościach, umiała radzić na nie. Flakon z solami nigdy ją nie opuszczał, dała go powąchać nieszczęśliwej, która ocuciła się, i płakać zaczęła.
Wilski dał znać ręką Emilowi, aby zszedł z oczów, co też on natychmiast uczynił.
Pochód jego przez dziedziniec, na który z okna oficyny patrzał ks. Maryan, był tak uroczysty, iż nauczyciel poznał po nim, że się coś nadzwyczajnego trafić musiało. Nigdy nie widział Emila obleczonym taką powagą pocieszną, z tak zadartą głową, i ręku na piersi za suknią założoną. Nie był to już uczeń, którego się zaprzęga do ćwiczeń, ale mąż czujący w sobie wolę Bożą...
Emil wszedł wprost do swojego pokoju, siadł na krześle, podparł się na ręku i w postawie rycerskiej oczekiwał dalszych „igraszek losu.“ — Na księdza ani spojrzał a kapelan domyślił się, że badać go byłoby próżnem. Tymczasem w salonie scena tragiczna rozwijała się dalej.
W istocie wszystkie pozory były przeciw Zellerowi, zdawało się to ukartowane podstępnie, ułożone, obrachowane, gdy w istocie tylko jedno nabycie wierzytelności u Szamiłowicza, dobrowolnie dokonanem zostało, resztę przyniósł los, który czasem się sprzeciwia uparcie, niekiedy dopomaga nieproszony.
Wilski szczególniej skłonnym był do zapatrywania się na to oczyma przyszłej swej żony, która płakała i ręce łamała. Jenerałowa nie objawiała zdania żadnego... Uspokajano wzruszoną.
Wesele miało być za dwa dni. Wyczerpawszy przekleństwa i narzekania, trzeba było pomyśleć o jakiemś ratowaniu się i ubezpieczeniu od dalszych napaści Zellera.
Jenerałowa podała myśl, ażeby narzeczony dziś hrabiny, w imieniu swoim i przyszłej żony, udał się do Alfreda i rozmówił z nim stanowczo, pytając go co ma na celu, — i oświadczając, że użyje wszelkich środków obrony, jakie mu prawo, stosunki, wpływy i położenie dostarczyć mogły. Hrabina chwyciła się tej myśli. Pan Adam byłby może miał coś do zarzucenia temu, ale nie mógł w pierwszej chwili odmawiać pośrednictwa, do którego był obowiązanym. Uchwalono więc, ażeby jechał jak można najprędzej.
Zaszły później trudności co do samej tej podróży, gdyż na gruncie nieprzyjaciela, wystąpienie przeciwko niemu było utrudnionem. Wilski ofiarował się wezwać go listem do Parzygłowów i tam się z nim rozmówić nazajutrz.
Niecierpliwa hrabina list natychmiast w swoim gabinecie pisać kazała i wysyłać.
Na obiad nie pozwolono przyjść Emilowi, wezwany ks. Maryan miał mu oznajmić, ażeby pozostał nie wychodząc krokiem z oficyny... i — ogłoszono go chorym. Obawiając się jakiego wybryku, hrabina uprosiła nauczyciela, ażeby przy nim pozostał i nie spuszczał go z oka. Do obiadu zasiedli milczący, pani domu, która serwety z talerza nie zdejmowała, Wilski roztargniony, i jenerałowa, mająca apetyt tak dobry, jakby go jej niespodziane wzruszenie dodało.
Czekano do późna na odpowiedź z Owsin. Posłaniec przywiózł ją nad wieczór. List był krótki. Zeller oświadczał bardzo grzecznie, iż stawić się będzie mógł na rozkazy p. Wilskiego, prosząc tylko, aby go długo nie wstrzymywano, gdyż w domu wiele miał zajęcia. W odpowiedzi nie było najmniejszego śladu wzruszenia... spokój największy...


X.

Gdy nazajutrz w najpiękniejszym pokoju u p. Henryka, stanęli naprzeciw siebie zapaśnicy, Zeller spokojny i zimny, Wilski napuszony i podraźniony zawczasu — można było przewidzieć, że ostatni z trudnością zwyciężyć będzie mógł nieprzyjaciela.
Wilski przyjechał pierwszy, wybrał ten pokój na górze już dla prozopopei, już dla tego, że grube jego ściany, nie dozwalały ciekawym przysłuchiwać się rozmowie, która obiecywała być wielce dramatyczną.
Taką ją sobie z góry Wilski zapowiadał. Przez całą noc stawiał hypotezy, co mu Zeller powiedzieć może, aby się przygotować gruntownie na odparcie go. — Z tego zapasu argumentów wytworzył się w głowie jego chaos, miał nieco gorączki, i potrzebował wypić parę szklanek wody, ażeby ochłonąć.
Dowiedziona to rzecz, iż najniebezpieczniej jest do improwizacyi się gotować, i do pojedynku na słowa czy na szpady z góry pchnięcie obmyślać. Ironia losu zawsze prawie potem inaczej stawi nieprzyjaciela, i wielkie przygotowania w niwecz obraca.
Wilski wystawiał sobie przeciwnika napuszonym, opryskliwym, ostrym, szyderskim, mężem tragicznego pokroju... gdy w progu ukazał się człowiek spokojny, grzecznie nader uśmiechnięty, niby dobroduszny, a w oczach mający wiele przebiegłości, pan Adam widocznie się zmieszał... Powitanie było tak uprzejme, iż niepodobieństwem się stało od razu wpaść nań i siąść mu na karku.
— Darujesz mi pan dobrodziej — rzekł wchodząc Zeller — iż się może chwileczkę opóźniłem. Musiałem być u rodziców, a oprócz tego niespodzianych zajęć tyle... tyle...
Miło mi niezmiernie będzie, stawiać się na rozkazy pańskie, być mu powolnym we wszystkiem...
Spojrzeli na siebie, Wilski prosił siedzieć. Zeller siadł, zatarł ręce, twarz mu się śmiała, był w usposobieniu wyśmienitem, rozpromieniony.
Dając czas Wilskiemu rozpocząć, mierzył go oczyma — czekał...
— Przybywam tu — odchrząknął Wilski — w sprawie nader delikatnej, i proszę go, abyś mi pozwolił być z nim otwartym.
Zeller się rozśmiał.
— Proszę, bez najmniejszej ceremonii, bardzo proszę...
Wilski po zastrzeżeniu tem, dobrze nie wiedział, z której strony się ma otworzyć...
— Właściwie — rzekł — nie przybywam ja tu w imieniu mojem, ale hrabiny Turskiej i mojego pupilla... To, o czem pan dobrodziej nie wiesz może jeszcze, gdyż rzecz jest świeżą... dodać muszę, iż oprócz obowiązków prawnego opiekuna, łączy mnie z hrabiną stosunek bliższy jeszcze. Prosiłem o jej rękę i — otrzymałem przyrzeczenie. Jestem więc narzeczonym jej i, jakby mężem.
Wilski wiele rachował na efekt tego piorunującego oświadczenia, spojrzał na Zellera, który to przyjął chłodno, ukłonił się i dodał grzecznie.
— Naprzód więc składam moje życzenia i — powinszowanie.
Ani gniewu, ani podraźnienia nie dopatrzywszy się, ani spodziewanego wybuchu rozpaczy, Wilski trochę się zająknął. Tu miał, według planu, rozpocząć się dramat — nie było doń assumptu, należało więc zwrócić się w inną stronę.
— Pan dobrodziej, jesteś nabywcą summy, p. Szamiłowicza? — spytał.
— Tak jest — tak — potwierdził Zeller.
— Czy wolno spytać, jaki pan miał cel w tej finansowej operacyi...
— Bardzo jasny — odparł Zeller — mam kapitały, które mi trudno bezpiecznie ulokować, uważałem to za właściwe... Sześć procentów, numer hypoteki dobry? cóż można życzyć więcej?
Argumenta były tak — jasne, że Wilski zamilkł.
— Ale pan dobrodziej — pan łaskawy — dodał wytrzymawszy nieco — nie upomina się nawet o zaległe procenta... nie uczyniłeś żadnych kroków...
— Byłem i jestem zupełnie spokojny, a nie chcę być uprzykrzonym — rzekł Zeller. Stan moich interesów, dzięki Bogu, jest taki, że mi kilkanaście, a choćby kilkadziesiąt tysięcy złotych, zbytniej różnicy nie czyni... Mogę czekać.
Tu nieledwie należało podziękować, pan Adam się zmięszał tylko i pomyślał: — Kuty! niech go...
— Więc — więc... — począł zwolna.
— Mogę pana zapewnić — przerwał żywo Zeller, od niechcenia spoglądając na zegarek, — że natrętnym nie będę... Może pan i pani hrabina być spokojną...
Wilski się skłonił.
— Ale bo to... widzi pan. rzeczywiście skład okoliczności, który mógł dać do myślenia... To nabycie... potem opieka nad panną Julią, poznanie się z hr. Emilem, który bez wiedzy matki uczęszcza do domu pańskiego...
— Bez wiedzy matki? — zapytał Zeller — a to bardzo źle, na cóż to przed nią taił. Mój dom nie jest jednym z tych, którychby się mógł wstydzić. Nie hrabiowski to prawda — ale... szlachcic na zagrodzie... pan wie!
Uśmiechnął się obojętnie.
— Cóż to wszystko może dawać do myślenia? — zapytał.
Nastąpiło twarde milczenie, Wilski czuł, że potnieje — Zeller zdawał się do ziewania skłonniejszym i nieco tylko zniecierpliwionym...
Trzeba już było z odwagą wielki cios zadać stanowczy. — Dziej się wola Boża...
— Hrabina, widzi pan — odezwał się Wilski — hrabina, zapewne nie bez powodów wniosła ztąd, iż pan mógł być... to jest, mógłbyś — tak jest, mieć do niej jaki żal, może — jakąś dawną urazę, niechęć i pragnął — jakiegoś... że tak powiem, odwetu!
Zeller, jeśli nie był zdziwiony, to udał niesłychanie zdumionego, uśmiech mu przebiegł po ustach.
— Odwetu? za co? urazy? jakiej? Zaledwie w młodości mej przypominam sobie, żem miał przyjemność widywać hrabinę, gdy była francuzką. Z owych czasów pozostały mi wspomnienia tak miłe — tak drogie... iż prędzej wdzięcznością mógłby mnie natchnąć, niż innem uczuciem... A! panie, te wspomnienia młodości! wspomnienia pierwszych wrażeń, tak sercu są drogie... Panna Marya była tak śliczną, że gdyby nawet zabiła kogo, nie miał by umierając siły, gniewać się na tę rękę, co mu cios śmiertelny zadała... Tembardziej ja — dla którego ona była aniołem dobroci... ja — co...
Wilskiemu zrobiło się dziwnie, jakoś nie miło, sucho w ustach, szaro w oczach...
Zeller zdawał się rozpromieniać wspomnieniami...
— Panie — zawołał — rozpocząłeś tę rozmowę, wzywając mnie do ostateczności... spodziewam się, iż przebaczysz rozrzewnieniu z jakiem mówię o tych czasach...
Westchnął. Narzeczony hrabiny, czuł się coraz mniej pewnym siebie... urywał mu się wątek, myśli błąkały...
— Hrabina — dodał cicho — dała mi do zrozumienia, iż... pan dla niej byłeś w istocie czułym i zajęty nią... mogła sądzić, że chłód z jakim to przyjmowała... zostawił bolesne wspomnienia...
— Chłód? — zawołał Zeller zdumiony — hrabina to panu mówiła?...
Wilski zamilkł...
— Jeśli hrabina Marya mówiła to, jakżebym ja śmiał przeczyć?
Odszedł parę kroków i spojrzał na zegarek. Pan Adam, który się spodziewał panować nad tym dorobkowiczem, znalazł przy nim, i czuł się w tak fałszywem położeniu... iż bądź co bądź — wyjść z niego postanowił. Zeller miał wyraz twarzy dziwny, ironiczny. zaciekawiający — ostatnie jego słowa rzucały dziwną wątpliwość.
— Wiesz pan co — zawołał przystępując do niego Wilski i podając mu rękę. Przyznaję, że nie jasno w tem wszystkiem widzę. — Przeszłość kobiety każdej do niej należy, a nie do tego, który jej u portu dłoń podaje... Hrabina jest wdową, to co poprzedziło jej zamążpójście... stare dziś dzieje, ale ja — bez ich zupełnej wiadomości stosunku państwa nie mogę, powtarzam, nie mogę zrozumieć. Mów mi pan szczerą prawdę. Pan się kochałeś w hrabinie?
— Szalenie! a któżby mógł widzieć ją, być z nią codziennie i nie uwielbiać...
Wilski się uśmiechnął.
— A ona?
Zeller usta zesznurował.
— Niech się pan o to jej spyta — rzekł seryo — wszak oświadczyła panu, że odtrąciła mnie chłodem...
Spojrzeli sobie w oczy... Nastąpiło milczenie.
— O cóż ostatecznie idzie? — zapytał Zeller — o co?
— Pan nie masz urazy? nie pragniesz zemsty? nie grozisz nam...
Alfred poważnie, długo spojrzał w oczy Wilskiemu, który się niemal zawstydził tego przypuszczenia.
— Jestem gotów przyjść w pomoc, służyć i wyręczać, być użytecznym państwu! zaskarbić sobie ich przyjaźń... Położył rękę na piersi i nizko się skłonił — a razem sięgnął po kapelusz leżący na krześle, podał rękę i odprowadzony aż do drzwi wyszedł.
Pan Adam otarł pot z czoła... i padł na najbliższe krzesło... Wszystko to coraz mniej dlań było jasnem... Powtórzył po kilkakroć — Kuty! Kuty! i zamyślił się głęboko.
Przychodziły mu myśli tak dziwne, tak śmieszne, że się ich sam wstydził, a z całej rozmowy, jej toku i rezultatu w najwyższym stopniu był nieukontentowany. Powrócić miał do hrabiny — z czem? Wstyd mu było samemu... z tem z czem wyjechał...
Kazał natychmiast konie zaprzęgać, obiecując sobie rozmowę tę ubarwić, zmienić, zastosować tak, aby nią uspokoić... Całą drogę powtarzał jeszcze: — Kuty... i co najśmieszniej, uczuciem już antycypowanem mężowskiem, domyślał się, że stosunki owe młodości między Maryą a Zellerem, mogły być czulsze daleko niż ona przyznawała. Bolało go to, gdyż był dotąd pewnym, iż w jej życiu jedynym ukochanym mógł się nazwać.
Jakkolwiek zaręczał Zellerowi, iż do przeszłości żadnego sobie nie rościł prawa; przykro mu było pomyśleć, że może ona do kogo innego należała... Pan Alfred się nie wydał z niczem, ale był takim jakimś zagadkowym??
W tych myślach nie zdrowych, dojechał o zmroku do rezydencyi, w ganku spotkała go jenerałowa, palec trzymając na ustach.
— Cicho! cicho! ta biedna hrabina... zmęczona strasznie, zdaje się chora trochę... nareszcie usnęła... dajmy jej spocząć, to ją pokrzepi. Wejdźmy tymczasem do jadalnego pokoju...
Dosyć było spojrzenia na Wilskiego, aby z twarzy mu przeczytać, że wracał z niedobrą nowiną.
— Mów coś zrobił? — zapytała Irena... — coś zrobił?
— Sam nie wiem! — odparł ciężko wzdychając Wilski — gadaliśmy z nim może godzinę, i skończyło się na tem, że — niewinny jak baranek, żywi uczucie najczulsze dla Maryi, i o zemście mu się nie śniło. Naiwnie bardzo mi powiedział, że tyle słodkich chwil winien jej...
Strzepnął rękami Wilski, jenerałowa się uśmiechnęła.
— Powiedział ci to! A to, przyznam ci się, dla przyszłego męża nie było do posłyszenia zbyt przyjemnem.
— Coś w tym rodzaju! poprawił się pan Adam...
— Ale to by było nikczemnem z jego strony! — wybuchnęła jakby mimowoli Irena.
Wilskiemu oczy zapałały...
— Co takiego?
— Przecież wiesz wszystko, bo Marya przed tobą nie ma sekretów... — odezwała się jenerałowa.
Wilski zbladł jak ściana.
— Była dzieckiem prawie, gdy się tak serdecznie kochali — ciągnęła dalej — i wcale nie winna temu, że tej miłości — uległa...
W pokoju jadalnym mrok panować zaczynał, tak że mówiąca nie mogła dostrzedz zmiany w twarzy Wilskiego, który zmilczał.
— Uspokoił cię więc? — zapytała.
Nie było odpowiedzi, tak pan Adam w myślach był zatopiony...
Dopiero postrzegła jenerałowa, iż ten do którego się odzywała, wcale już nie słuchał jej.
— Co ci to jest?
Wilski się zbudził, czoło potarł.
— Niezmiernie jestem zmęczony...
— Usiądź-że... Marya się wkrótce obudzi, ciągle się dopytywała o ciebie. Jesteś jej jedyną pociechą, opieką, wszystkiem... Kocha cię zapamiętale, choć wasza miłość już dobrze stara.
Pogroziła mu na nosie. Pan Adam pogrążony w sobie nie odpowiadał wcale... Lecz, jenerałowej nie było trudno, nawet z milczącym prowadzić rozmowy. Puściła się w opowiadania, przypomnienia, w domysły, jak się to wszystko skończy. Bawiła go jak mogła. Nie udało się jej jednak nie dobyć ze zmęczonego, prócz półsłówek bez myśli, i rada była, gdy służąca przyszła dać znać, iż hrabina się przebudziła, siedzi w krześle w gabinecie i prosi Wilskiego do siebie.
— Ja wam przeszkadzać nie będę — odezwała się Irena — zostanę w salonie i poczekam. Nie ma nic nudniejszego nad trzecią osobę, tam gdzie dwie kochające się z sobą... Idź...
Powlókł się raczej niż poszedł pan Adam. Hrabina w gabinecie na tym samym fotelu, w którym przyjmowała Zellera, siedziała w szlafroczku kaszmirowym ciemnym, z chustką batystową w ręku... Wysunięte nóżki w pantofelkach łabędzim puchem okładanych, chwaliły się swemi chińskiemi rozmiarami. Ale Wilski wchodząc ani stroju ani pantofelków nie zobaczył... szedł chmurny jak noc...
Marya mu rękę podała — wziął ją z roztargnieniem i nawet do ust nie poniósł. Twarz jej pobladła — przeczucie miała przykre...
— Mów, mów — proszę cię — co zrobiłeś?
Wilski siadł ze spuszczoną głową — nie rychło mu się usta otworzyły, począł się najprzód skarżyć na ból głowy...
— Widzieliśmy się — rzekł — mówiliśmy. Znalazłem go usposobionego raczej tkliwie niż mściwie... pełnego uwielbienia, ofiarującego usługi... powiedziałbym niemal zakochanego.
Hrabina się zarumieniła.
— Dajże mi z tem pokój...
— Szczerze mówię, takie na mnie uczynił wrażenie... — dodał Wilski. Przyznaję się, że obudził niemal zazdrość moją, mówiąc o wspomnieniach młodości... Odzywał się o nich tak... że mimo dyskrecyi, można było widzieć w tem coś więcej nad dziecinne kochanie.
Chociaż hrabina przygotowaną być mogła do drażliwej rozmowy, choć usiłowała być panią siebie, drgnęła niecierpliwie, w oczach jej błysnął gniew.
— Proszęż cię — Adziu! co za gadanie — jak można nad znękaną kobietą się tak znęcać!! I pochylona na poręcz krzesła, oczy sobie zakryła! Zamilkli oboje. Wilski kapelusz okręcał w dłoniach, i milczał...
Hrabina nie przypuszczała, aby Zeller mógł ją jakiemś wyznaniem skompromitować, zaczynała być niespokojną...
— Cóż ostatecznie? co? — zapytała zniecierpliwiona milczeniem.
— Wszystko w jak najbłogosławieńszym stanie i zgodzie — długu się nie upomina wcale, procentów będzie czekał, gotów do ofiar, byle być i dowieść, że jest przyjacielem... domu  etc. et cetera.
Znowu zamilkli... Wilski się ruszył z siedzenia...
— Darujesz mi — pani...
— Pani? — podchwyciła urażona hrabina.
— Przebacz mi, Maryo — poprawił się Wilski — czuję się tak nie dobrze, rozmowa z tym panem tak mnie zmęczyła... muszę jechać i odpocząć...
— Po cóż jechać? u Emila spocząć można...
— Muszę! a muszę! rad nie rad Olesiowi nie odmówię! w domu mam wiele...
Hrabina wyciągnęła rękę, nastawiła czoło białe... lecz Wilski był niezmiernie roztargniony i uścisnąwszy tylko koniec palców, wysunął się pośpiesznie z pokoju, w którym... hrabina nieruchoma w krześle pozostała... Rozkaz wydany Emilowi, aby się nie śmiał znajdować na weselu siostry, nie został cofnięty. Hrabina jednak zmartwiona znalezieniem się Wilskiego, rozmowy z nim i odjazdami, zapomniała prawie o synu...
Co się tyczy Emila, ten raz mężnie stanąwszy w obronie własnego serca, czuł się w obowiązku iść drogą, jaką ono go prowadziło. Ofiary dla miłości nie wydawały mu się ciężkiemi. Ks. Maryan znajdował go tak zrezygnowanym, iż się przestał lękać wybryku... Emil okazywał nawet skruchę. Bawił kapelana drugiego dnia wieczorem, dotrzymując mu w rozmowie o historyi rzymskiej i chronologii Egiptu... Rozstali się tak, że Emil go pocałował w ramię, idąc, niby przypadkiem drzwi łączące z sobą dwa pokoje, zatrzasnął.
Ks. Maryan uklęknął do pacierzy, i wedle zwyczaju, na brewiarz spuściwszy głowę, zdrzemnął się najprzód, potem co się zowie chrapnął. — Gdy się obudził, na zegarku była pierwsza godzina z północy, pośpiesznie więc szedł do łóżka. Coś go w tem tknęło, aby zajrzeć do pokoju Emila. Wszedł tu ze świecą... Młodzieniec, jak mu się zdawało, obrócony twarzą do ściany, z głową obwiniętą chustką spoczywał snem sprawiedliwego, ukołysanego chronologią egipską. Nauczyciel na palcach, aby mu snu nie przerywać cofnął się do swej sypialni.
Nazajutrz, gdy o dziesiątej Emil znaku życia nie dawał, niespokojny kapelan, poszedł go obudzić — o straszna przewrotności ludzka, w tak młodym wieku niesłychana, Emil użył fortelu tylekroć po więzieniach szczęśliwie wyprobowanego... Na łóżku jego leżał stos bielizny i historyków oplątany kołdrą, głowę stanowił wazonik z inspektów wzięty... Emila śladu nie było... Ks. Maryan ręce załamał z rozpaczy, chciał biedz i wołać, ale po chwili rozwagi znalazł, iż właściwiej było ten nowy bunt, ukryć przed matką i nic nie mówić o nim. Emil skazany był na więzienie w oficynie, wszystko się więc szczęśliwie utaić mogło. Ks. Maryan obiecywał sobie ostro skarcić nieposłusznego młodzieńca.


XI.

Jenerałowa zdziwiła się nieco, ale ucieszyła razem odbierając wieczorem, bardzo grzecznie wystylizowane zaproszenie na wieczór, z powodu zaślubin p. Aleksandra z hrabianką Julią, podpisane przez pana Alfreda Zellera.
Zapewne w niedostatku innych znajomości, dla powiększenia towarzystwa, a może dogadzając życzeniu Julii, posłał Zeller zaproszenie pani St. Flour, która się nie posiadała z radości. Obiecano po nią posłać konie, a że i p. Mieczysław Abdank odebrał zaproszenie, i właśnie się namyślał szukać furmana, pani St. Flour odważna i rezolutna, śmiejąc się, niby żartem, ofiarowała się zabrać go z sobą.
Wilski na żaden sposób nie mógł się uwolnić od assystowania obrzędowi, obiecywał sobie wszakże bawić jak najkrócej, skarżyć się na ból głowy, wymknąć się i powracać do domu. Nigdy — od dawna przynajmniej nie czuł się tak znękanym, smutnym, zrozpaczonym. Sam nie wiedział jak się splątał, dając się uczuciu jakiemuś opanować — jak przyszedł do tego szczęścia, które mu dziwnie się wydawało smutnem, przerażało go niemal. Od ostatniej rozmowy z Zellerem i wypaplania się jenerałowej, chodził jak nie swój. Zaczynał teraz widzieć jasno, że miłość dla Maryi była wystygła, małżeństwo ciężarem... — a to serce, którego on pierwszym i jedynym sądził się panem! już dla kogoś biło wprzódy. Ten ktoś — był też z swemi wspomnieniami i uwielbieniami, aby mu truć jego pożycie... Wilski byłby zerwał, — ale — teraz nie miał do tego powodu, ani pozoru — był najszczęśliwszym z ludzi.
W tych myślach, począł się kwaśny i stroskany wybierać do Owsin. Wedle programu ślub za indultem miał się odbyć we dworze samym. P. Adam nie przewidywał, aby Zeller zebrać miał wiele osób, ani bardzo świetnie wystąpić. Przygotowanym więc był do powrotu tegoż wieczora.
Z południa jakoś, dojechał Wilski do Owsin, których stare opuszczone pałacysko, smutne widywał tylko zdala, gościńcem przejeżdżając, do którego frontem było obrócone...
W dziedzińcu widać już było ruch znaczny, bryczki, powozy i ludzi. Główny ganek przyozdobiony był i zawieszony zielonemi wieńcami.
Zbliżywszy się postrzegł liczną służbę, którą musiano chyba extra-pocztą wywieźć z Warszawy, bo jej Zeller nie miał, a w sąsiedztwie tak łatwo znaleźć jej nie było podobna. Wszystko wyglądało bardzo świątecznie, i, choć znać w tem było pośpieszne przygotowanie, wspaniałe było i pańskie.
W wielkiej pustej sali, którą ubrano w wazony i kwiaty, przygotowany stał ołtarz, otwarte na prawo i lewo pokoje świeżo umeblowano wytwornie.
Gospodarz czarno ubrany... powitał go w progu i wprowadził, a tuż znalazł się znajomy Abdank i Oleś w weselnej toalecie...
Oprócz nich pan Paweł brat gospodarza, i nie znana nikomu zblizka figura pocieszna, gwałtem wciągnięty z swej pustelni, dziadunio panny młodej Okoszko, który na złość siostrzenicy hrabinie — porzucił towarzystwo psów swoich i dał się namówić, po raz pierwszy od wielu lat, wejść między ludzi... Pan Łowczy miał nie małą trudność z obmyśleniem ubioru... przypomniał sobie wszakże pewien kufer z dawnych czasów i nie wachał wystąpić w stroju prawie maskaradowym, który go wcale nie żenował.
Miał na sobie trykotowe zielonkowate spodnie, do butów ze sztylpami przeznaczone, jako też i te się znalazły, choć żółte sztylpy barwę świeżą straciły, kamizelkę jasną haftowaną jedwabiami, chustkę białą ogromną, taką jaką incroyables nosili, i frak cynamonowy z guzami stalowemi świecącemi. Mankiety zżółkłe, żabot nie świeży, rękawiczki archeologiczne, dopełniały kostiumu wielce oryginalnego. Okoszko w nim wszakże, nie troszcząc się o to, że oczy zwracał, paradował w przekonaniu, że był daleko piękniej od innych ubranym.
Hrabia Emil, który wraz z zawiniątkiem wykradł się z domu, był prawidłowo ubrany, ale że matka trzymała go, mimo wieku, jako małoletniego, w żakietach i tużurkach — nie miał nieszczęśliwy fraka... Gryzło go to niezmiernie, nie mógł się jak dzieciak pokazać w oczach „ubóstwianej.“
Zdobył się więc na męztwo, że poły bardzo ładnego tużurka warszawskiego misternie popodpinawwszy, uczynił z niego uchodzącą fraczynę. Zresztą, aż do białych rękawiczek, na niczem mu nie zbywało. Szczęśliwy był teraz ze swej odwagi i pomyślnego dokonania ucieczki, nie chcąc się zastanawiać nad możliwemi jej następstwy.
Wielkie było podziwienie Wilskiego, gdy się dowiedział, że i jenerałowa zaproszona, przybyła także, i właśnie w osobnym pokoju się ubierała... St. Flour już strojna, wesoła, wyświeżona, wybiegała co chwila, czegoś potrzebując do toalety panny młodej... chichotała z mężczyznami i uciekała co prędzej. W niedostatku innych ona i panna Konstancyą, role drużek obejmowały, hrabia Emil i uproszony, nie bardzo prawnie, Abdank... mieli służyć za drużbów. Wszystko było potrosze improwizowane, ale na niczem nie zbywało.
Na starych chórach sali; ustanowiono nawet pulpity dla muzyki, którą sprowadzono z Lublina.
W największe podziwienie wprawiły Wilskiego, zaraz po śniadaniu, przepyszne srebra, które stół okryły... zastawa książęca i kuchnia jej nieustępująca. Pewno w domu hrabiny, wesele nie mogło się odbyć z większą wystawą i przepychem... Gospodarz i brat jego Paweł kręcili się, przyjmując szczupłe grono wybranych.
Nadjechał i ks. kanonik Nawarski z najpiękniejszą swą komżą koronkową, ze stułą szytą na kanwie przez księżnę... wystrojony, poważny... i zupełnie biskupio wyglądający. Starzy Zellerowle, choćby ich rad był widzieć gospodarz — przybyć nie mogli. Ze wszystkich najdrastyczniej się przedstawił łowczy Okoszko, jakby widmo wyciągnięte z trumny w swym stroju przedwiecznym. Chodził on przysłuchując się rozmowom, zamyślony, i mało mieszał się do nich.
W pokoju panny młodej, St. Flour całując ją, śmiejąc się i plącząc, ubierała wychowanicę, zadumaną ale spokojną. Od tych dni, gdy z oczyma spuszczonemi siadywała w kącie za matką, z pomiętą robotą kanwową w ręku, ledwie śmiejąc ukradkiem rzucić wejrzenie, zmieniła się Julia bardzo. Czuła że z tego przedsienia życia wejść miała do świątyni, że rozpoczynała tę walkę o szczęście i losy, która całą przyszłość stanowiła. I choć St. Flour usiłowała ją rozweselić, zasępiona była, a raczej zagłębiona w sobie. Ekscentryczne to wesele musiało też działać na nią, dom obcy, ludzie nie swoi, brak matki. Wprawdzie Zeller był ciągle dla niej najczulszym, a Kostusia była jej oddaną i zaparła się siebie dla biednej sieroty... jednak brakło tu tego, co uświęca dzień uroczysty, miłości macierzyńskiej i błogosławieństwa. Cała w bieli Julia patrzała w zwierciadło, gdy jej wieniec przypinano i nie widziała nic, za łzami które taiła.
St. Flour odmłodzona, cała w kwiatach, jaskrawością stroju i humoru starała się młodość przywrócić. Niestety... zamiast swego brzoskwiniowego puszku, miała teraz maleńki czarniawy wąsik na górnej wardze, który się nie dał ani odprawić ani zamalować. Mówiła sobie, że to ją czyniło piquante; ale wolałaby była czem innem stać się ponętną.
W innym pokoju stroiła się jenerałowa, równie starając uczynić młodą i wdzięczną, — z pomocą nie kwiatów i pstrocizn, ale klejnotów i ubioru modnego. Wzięła też swoje najwspanialsze kolie szmaragdowe, koronki, aksamit i najwytworniejsze fraszki, jakiemi obwiesić się mogła. Było jej ładnie, ale sama czuła, że nadto się ustroiła na Semiramidę.
W obawie aby nie parsknęła śmiechem na widok pana Okoszki, panna Konstancya wcześnie jej wytłómaczyła, kto on był i dla czego tak dziwacznie wyglądał.
— Ale ja, bo go jeszcze dzieckiem kiedyś widywałam — odezwała się jenerałowa — dziwak był całe życie.
Ubiór siostry gospodarza bardzo prosty, podnosił jej wdzięk dziewiczy. Świeża śmiała, energiczna, obok arystokratycznej Julii odbijała kontrastem życia rozwiniętego pracą i własną siłą. Coś tajemniczego było w pierwszej; w drugiej ta pełność sił, która zdaje się wyzywać losy do boju.
Julia obracała się i teraz, trochę senna, nie władając sobą; Konstancya biegała, śmiała się, pokazywała białe ząbki i nieulęknionem okiem patrzała w twarze, których wzrok ją nie zastraszał. W białej sukience, z wstążkami i bukietem, zwinna i zręczna, słowem i ręką nieustannie była czynną.
Obrzęd nie mógł się odbyć według starodawnych form tradycyjnych, ale gdy znać dano, że kanonik, włożył komże i ołtarz czekał na narzeczonych, Julia wychodząc sama, prowadzona przez brata, szepnęła mu, aby naprzód prowadził ją do dziadka, potem do opiekuna.
Okoszko zmięszał się i zdziwił, gdy zobaczył przed sobą klęczącą hrabiankę, ręce mu się zatrzęsły, zaczął coś bełkotać, pochylił się — na płacz się zebrało. Pobłogosławił wzruszony. Wilski stał niemy, blady i po francuzku powiedział rodzaj komplimentu. Panna młoda i Oleś z kolei poszli prosić wszystkich o to błogosławieństwo na drogę, którego nadto mieć nie można.
Obrzęd rozpoczął się zaraz, bez żadnego przemówienia, gdyż od tego uwolniono ks. kanonika, przez wzgląd na okoliczności.
Ks. Hamerski, któremu się zdawało, że był wymownym, bo mu łatwo było o wyrazy dźwięczące i głos miał piękny, który podnosić umiał tak, iż serca samą intonacyą poruszał; ks. Hamerski, który rad był jednę z trzech mów weselnych zużytkować — nie zupełnie był rad temu, lecz się zastosował do życzenia.
U ołtarza Julia stała jak posąg zamyślona, ale spokojna, Aleksander z wyrazem energii widocznie wyrobionej silnem postanowieniem...
Po błogosławieństwie na chórze odezwała się muzyka, nastąpiły powinszowania i goście weszli do świeżo urządzonego salonu.
Wilski, który chodził ciągle melancholiczny, struty — nie swój, przy ołtarzu dopiero zobaczył pannę Konstancyę. Świeży ten kwiatek uczynił na nim wrażenie, jakie na zużytych nieco ludziach robi młodość bujna i świeża. Podobała mu się bardzo. Widok tej twarzy różowej trochę go orzeźwił — odprostował się i spojrzał w zwierciadło.
Dostąpić w pierwszej chwili po wejściu do salonu panny Konstancyi nie było podobna. Hrabia Emil wślad chodził za nią, i nudził ją z tą natarczywością dziecinną, która znamionuje pierwsze występy studenckie na tem polu... Panna Konstancya obchodziła się z nim poufale, dobrotliwie, lecz widocznie nie bardzo go biorąc na seryo, prawie protekcyonalnie.
Pochwyciwszy chwilę sposobną, Wilski zażądał od gospodarza, aby go siostrze przedstawił. Właśnie panna Konstancya siedziała odpoczywając nieco, po trudach poranku, gdy Wilski stanął przed nią. Zeller natychmiast odszedł, zostawując go przy niej. P. Adam usiadł na blizkiem krześle, z ochotą do rozmowy i bliższego zapoznania.
Znawca piękności niewieścich, zdumiał się pobieżnym wzrokiem rozpatrując w szczegółach. Rączki były... małe i, choć nie pieszczone przez właścicielkę, stworzone do całowania. — W oczach paliły się myśli jasne... usta śmiały do życia... Coś zdrowego, rzeźwego, nie wymuszonego... wiało od niej wiosną.
— Pani tu w naszych stronach prawie jesteś obcą? — począł Wilski.
— Nie panie — śmiało patrząc mu w oczy tak, iż biedny wdowiec, zmuszony był uciec z niemi — odezwała się panna Konstancya — tu się rodziłam, wyrosłam... ale byłam zmuszona potem trochę biegać po świecie, aby ciężarem nie być rodzicom... Miała ta moja pielgrzymka swe nieprzyjemności ale i wielkie korzyści.
— Spodziewam się, że teraz ona skończona — rzekł Wilski..
— A! któż to wiedzieć może? Mój poczciwy, dobry brat, — może mnie nie potrzebować! rodzice chyba... Tak... nie wiem!
— Szczęśliwy obrót interesów brata pani, zmienia dziś zupełnie jej położenie.
Panna Konstancya zamyśliła się nieco.
— Ja jakoś w to nie wierzę... Te cuda na świecie, nagłe zwroty wydają mi się jakby snem. Lepiej się na to nie spuszczać i być zawsze gotową — na wszystko. O! mnie na męztwie nie zbywa?
Uśmiechnęła się, pokazała ząbki białe.
— Jakie mamy dziś miłe — i, jak dla nas, liczne towarzystwo... — odezwała się. Rada jestem z tego dla Alfreda. Jego mało kto zna i ocenia... a bliżej go poznać trzeba, aby go zrozumieć. Tak, na pierwszy rzut oka, wydaje się zimnym... ale serce ma złote... Tymczasem tu, zdaje się przeznaczonym na to, aby wegetował w kątku.
— Nie sądzę — rzekł Wilski — jak tylko chce wejść w towarzystwo, łatwo mu się ono otworzy i z przyjemnością go powita...
Kostusia mówiła ciągle bardzo śmiało i z ujmującą otwartością. — Wilski słuchał wdzięcznego głosu, mocno zajęty i zaintrygowany tą postacią tak dla niego nową.
— Ale to prawda — przerwała zaraz — że my, Alfred i ja... i cała nasza rodzina... w innych sferach krążąc, nie bardzo może potrafilibyśmy do nowego dla nas świata się zastosować. Alfred zdziczał u biura.
Rozmowa tak dobrze rozpoczęta, przeciągnęła się dosyć długo. Wilski podziwiał rozsądek i śmiałość panny, ona znajdowała go dystyngowanym. Emil, który stał naprzeciw i upatrywał chwili, by się mógł przysunąć do ubóstwianej po raz pierwszy doświadczył tortur zazdrości. Zły był na Wilskiego, któremu przysiadywanie do panny Konstancyi miał za zbrodnię, nie wyobrażając sobie, ażeby bezkarnie w jej sąsiedztwie przebyć można pół godziny i odejść nie będąc oczarowanym.
— To zdrajca — to rozpustnik — mówił w duchu, uwodziciel wszystkich kobiet... Niegodziwy! Ale i panna Konstancya... nie rozumiem! żeby tak można patrzeć... tak się uśmiechać!
W innym kątku jenerałowa, pochwyciwszy Okoszkę, korzystała ze zręczności aby wybadać oryginała, o którym słyszała wiele. Ze śmiałością, do jakiej była nawykła, zadawała mu pytania tak zbójeckie, iż Okoszko na nie z trudnością mógł odpowiedzieć. Sam na sam w dworku, byłby śmielszym; tu gromada ludzi niezmiernie go czyniła wystraszonym, nieswoim... Mięszał się bełkotał, a pani Irena była nielitościwą.
— Ja bo pana doskonale pamiętam — mówiła — ale pan naówczas nie byłeś taki dziki. Co to się panu zrobiło? przyznaj się pan? To jakaś historya sercowa?
Jakże można żyć bez ludzi, zakopać się... Słyszę, że pan tylko ze swemi psami rozmawiasz...
— Ale, pani dobrodziejko — bąkał łowczy — każdy żyje jak mu dogodniej — samotność nie jest grzechem.
— Owszem — zaśmiała się jenerałowa — człowiek się winien społeczeństwu.
— Ja też całe życie nie pustelnikowałem tak jak teraz — odparł Okoszko, — ale mam prawo na starość do emerytury...
— I w istocie tylko ze psami pan teraz obcuje? — spytała Irena.
— Psy, bo pani dobrodziejko — co się tyczy przywiązania, z pewnością prym trzymają przed ludźmi, a i to dobre — że nie gadają.
Jenerałowa rozśmiała się.
— Przedziwny bo pan jesteś!
Okoszko kołnierzyki pociągnął do góry, a dochodziły mu i tak pod same uszy — sapnął i zmilczał.
— A pan sobie też mnie przypominasz? — spytała Irena.
— Coś nie coś! — rzekł Okoszko — pamiętam żeś pani klapsy dawała pannie Maryi, i że ona chodziła na skargę...
— A! to być może — byłam bardzo żywa.
— I widzę, że to pani do dziś dnia zostało! — dodał stary.
— Bo ja mój łowczy, wcale inaczej życie pojmuję, niż ty, — poczęła Irena... Zakopać się w lesie i utrzymywać życie na to, aby ciężyło sobie, a drugim się na nic nie zdało... a! to wolałabym umrzeć. Ja potrzebuję się ruszać, karmić światem, światu służyć lub zawadzać, a być czynną.
— Ha! jak co komu służy — rzekł Okoszko — ja i nikomu nie zawadzam i sobie zawadzać nie daję — i ciuciubabka mnie nie bawi.
— To prawdziwe poświęcenie z jego strony — żeś się dał ściągnąć tutaj.
— Większe dalipan, niż się pani zdaje — westchnął Okoszko.
Wyszafuję życia przez jeden dzień tyle, co by mi stało na dziesięć w domu, — ludzi sobą naśmieszę, przywiozę żółci do chaty... i tyle... ale — trzebaż coś było uczynić dla sieroty, która matki nie ma...
Odwrócił głowę.
— Z hrabiną się nie widujecie? — spytała Irena.
— Ja? a to po co? Ona dawno przestała być moją siostrzenicą, a ja miałem czas zapomnieć, że nią była...
Co mnie do hrabiów, takiemu prostemu człowiekowi!
Wysokie progi na moje nogi!
— Więc może i tego nie wiesz, panie łowczy, że hrabina wychodzi zamąż.
Okoszko pokręcił głową, która w białej chuście ogromnej dziwnie się poruszyła, jak u lalki ze sprężyną.
— A — za kogóż? chyba już za udzielnego księcia? — rzekł szydersko...
Irena wskazała nieznacznie Wilskiego.
— A! rozumiem — szepnął łowczy — pokuta za stare grzechy.
— Hm! jeżeli już chciała się oczyścić Sakramentem — dodał z ironią — trzeba było trochę dalej zawrócić.
Jenerałowa się śmiała.
— Ale pan zły jesteś.
— Nauczyłem się tego od psów, z któremi obcuję — odezwał się stary — i one są złe, ale im z tem dobrze.
Trzeba się w życiu odgryzać, aby nie być zgryzionym.
Tak! tak!
W tej chwili drzwi się otworzyły do sali, w której obiad był przygotowany... Można już było wnosić ze śniadania, iż będzie wytwornym — lecz przeszedł wszelkie oczekiwania.
Sala była przystrojona kwiatami i kobiercami, stół uginał się pod srebrami... kryształami i koszami owoców, znać było rękę francuza w urządzeniu uczty, z niepotrzebną rozrzutnością i wykwintnością podanej. Gospodarz nadzwyczaj skromnie się krył i jak najmniej chciał być widocznym. Wszyscy usiedli na miejscach, które dla nich były przeznaczone. Wilskiemu dostała się panna Konstancya z jednej, jenerałowa z drugiej strony.
Irena szepnęła mu na ucho.
— Nie będzie teraz sposobu gościa poprosić na obiad, tak Zeller z wysokiego tonu począł? Ale to dzień wyjątkowy... i domu na tej stopie trzymać nie myśli.
— Przepraszam — rzekł Wilski — mówił mi, iż postanowił, po prywacyach jakie doznał w życiu — nie żałować sobie — a środki po temu są — nie zrujnuje się!!
Westchnął... i zwrócił się do panny Konstancyi, dla której był w atencyach, Emila do rozpaczy ciągle przyprowadzających. Ten siedział przy St. Flour, nie jadł i wzdychał.
— Co to panu Emilowi jest?? — spytała — czegoś nie swój?
Hrabia spojrzał na nią, westchnął głęboko, wychylił kieliszek madery, i założył ręce na piersiach. Oczy jego padły na pannę Konstancyę, i już się od niej oderwać nie mogły.
— Widzi pani! — szepnął do St. Flour.
— Co takiego?
— A! już ja nie powiem — jeśli pani nie widzi!!
Francuzka przebiegła oczyma stół.
— Widzę, że kanonik — łakomie je paszteciki.
Emil ramionami ruszył.
— Że Okoszko zawiązał serwetę tak, iż nie widać z pod niej nic, oprócz jego pomarańczowej twarzy.
— No!! westchnął Emil.
— Że pan Abdank kazał sobie nalać drugi kieliszek madery.
— E!! czy pani żartuje?
— No — a Wilski zjada oczyma pannę Konstancyę.
Emil pokiwał głową smutnie.
— Widzi pani! Taki człowiek! — szepnął po cichu... taki to człowiek.
— Czy to panu Emilowi szkodzi? rozśmiała się St. Flour...
Młody hrabia z wielką godnością, milczeniem się osłonił...
Od stóp do głów zmierzyła go St. Flour, i byłaby się rozśmiała, gdyby w tej chwili Micio, podnosząc kieliszek madery, nie dał jej znaku, kładąc rękę na sercu, iż tajemniczo pije jej zdrowie. St. Flour dotknęła swego kieliszka i przyłożyła też rękę z wyrazem, który sobie można było najrozmaiciej tłómaczyć. Abdank wychylił duszkiem maderę...


XII.

Obiad w ciągu którego przygrywała muzyka — przeciągnął się bardzo długo, podawano go jakby umyślnie powoli, pan Alfred kogo tylko mógł, zachęcał do picia. Kanonika nawet doprowadził do stanu wesołości, jakiej czcigodny ks. Hamerski od lat kilkunastu nie pamiętał... Okoszko pił uparcie wodę... pozwolił sobie węgierskiego wina nalać parę kieliszków, ale do mieszaniny trunków miał wstręt...
Nisi hungaricum, mówił, i to w miarę. Pan Mieczysław niebezpiecznie sobie podchmielił, a gdy przychodził do tego stanu, pierwszą oznaką rozbudzonego w nim życia, była niesłychana czułość dla płci pięknej. Im obiad ciągnął się dłużej, a kieliszki szły gęstsze, tymbardziej powtarzał sobie. — Oświadczę się francuzce! Pal ich dyabli... niech sobie krzyczą... a wiem! wiem powiedzą, żem stary niepoprawny.
Co mi tam.
St. Flour paliła go wzrokiem nielitościwym...
Przy szampanie Micio znajdował, że — ten wąsik! ten wąsik, to jej taki nadaje charakter! Choć zjeść!!
Kapitalna kobieta! kapitalna...
Emil, który nie jadł, ale pił zapalczywie, aby zalać w sobie rozpacz, która go ogarniała na widok bezwstydnych Wilskiego zalotów, gdyż Wilski dwa razy w ciągu obiadu pocałował w rękę zarumienioną pannę Konstancyę — Emil ku połowie obiadu poczuł w głowie jakieś wirowanie osobliwe... Myśli mu się kręciły jakby w walcu i wracały zkąd wyszły, drgała sala, tańcował Wilski... heroizm w nim potęgował się ogromnie, rozmaite dziwne pomysły wyskakiwały nagle z tego chaosu, olbrzymiały, zapełniały mózg i w głowie nie mogły się pomieścić, tak że od nich czaszka mu pękała. Im się te symptomata bardziej zwiększały, tem więcej pił, a im mocniej pił, tem zdało mu się, że wyżej stał po nad los i ludzi... mógłby był kruszyć wszystko coby mu się nawinęło, tak jak w kawałki rozbił kieliszek, stawiając go na stole.
Trochę go to zmięszało; ale nielitościwa francuzka szepnęła mu do ucha. Il n’y a pas de bonne fête sans verres cassés.
Natychmiast podano mu drugi kielich, nalano, a okruchy szkła zmiótł służący w mgnieniu oka.
Gdy przyszło wstawać od stołu, Emil z trudnością mógł się na nogach utrzymać; francuzka podała mu rękę i doprowadziła go do salonu, gdzie raz usiadłszy, oddał się cały myślom melancholicznym. Przymieszała się do nich czkawka, i gdy go Micio, równie podchmielony, przyjacielsko wyprowadził do gabinetu, a podał mu hawańskie cygaro, które zapalając, stearyną zaprawił jeszcze dla smaku, Emil... padł na kanapkę i pozostał już na niej w stanie tak rozpaczliwym, że jenerałowa, która chciała go zabrać z sobą, przyszła, popatrzyła, uśmiechnęła się, i musiała go na losy nieprzewidziane zostawić.
Powóz pana Aleksandra i dwóch ludzi z latarniami oczekiwali przed gankiem, państwo młodzi, prawie niepostrzeżenie znikli. Gospodarz resztę gości starał się zatrzymać, ugaszczając jak najuprzejmiej; mimo to nad rankiem rozjechali się wszyscy. Jenerałowa zasnęła w powozie i nie obudziła się aż na miejscu.
Hrabina już była wstała; wahała się z zaproszeniem jej do siebie, ale oczekiwała z niecierpliwością. Znając Irenę, wiedziała że, i nie pytana, opowie jej wszystko.
Była ciekawą i więcej po prostu jak ciekawą, była niespokojną. Serce matki odzywało się w piersi, niewieście podrażnienie dopominało się wieści. Postanowiła jednak czekać cierpliwie, i dla powagi, udawać obojętną.
Z drugiej strony, jenerałowej pilno było opowiadać o tych cudach, pełną ich była. Alfred Zeller w jej oczach zyskał wiele — miała dlań sympatyę, a w duszy obwiniała hrabinę, iż się na nim poznać nie umiała, i cisnącego się jej do rąk księcia odpychała.
Trochę się przebrawszy, zeszła wreszcie Irena, uściskiem czułym witając przyjaciółkę. Wpatrzyła się w jej twarz.
— Jesteś mizerna trochę, a ja (spojrzała w zwierciadło), ja muszę mieć minę zmęczoną. Obiad był bez końca, potem ta jazda nocą, a ugadałam się za wszystkie czasy.
Hrabina spytać nie śmiała, ale wejrzenie jej mówiło, że słuchać była rada.
— Muszę ci to opowiedzieć — ciągnęła dalej Irena, wygodne zajmując miejsce na kanapie i podkładając nóżkę pod siebie — bo to było ulubione jej poufałe urządzenie się sam na sam. — Najprzód ci powiem, że Zeller wystąpił jak magnat... co to, mało po książęcemu. Niewiem zkąd sprowadził kucharza, ale to jakiś cordon bleu, który dla panujących mógł gotować. Palce sobie było oblizywać. Wystąpił też ze srebrami, których ceną można było kupić mały folwarczek. Co za wazy rokoko! kandelabry! kosze! I czego tam nie było, począwszy od ostryg, bażantów, aż do ananasów olbrzymich. Dwa mi do karety wrzucili, zobaczysz!
— A! proszę cię, za nic w świecie! — przerwała hrabina.
Jenerałowa ramionami ruszyła i ciągnęła dalej:
— Wszystkich wspaniałości opisać ci nie potrafię. Może być, że tego trochę było nadto, że to było przesadzone, ale przepyszne, ale hojne, a uprzejmość gospodarza niezrównana. A! wiesz mi, l’argent a toujours raison, i do kogo przychodzi, ten na to pewnie zasłużył.
Westchnęła Irena, hrabina w milczeniu z zaciśniętemi wargami, nie poruszona w swem krześle, słuchała udając obojętną.
— Najzabawniejszy ze wszystkich, to był dziadunio — dodała Irena.
Rumieniec krwawy wystąpił aż na czoło hrabinie, uszy stały się pąsowe; drgnęła, zdawało się, że zaprotestuje; zakąsiła tylko usta.
— A dziadunio był nieoszacowany — kończyła nielitościwa pani — jak by go kto zakonserwowanego dobrze wyjął z pudełka, w którym był zamknięty przed sześćdziesięciu laty. Strój! no opisać go nie potrafię, buty ze sztylpami żółtemi, które się stały zielonawe; chustka, którejby na muślinową sukienkę starczyło, a mina... przedpotopowa! Zmęczyłam go rozmową i miałam przyjemność pięknych się rzeczy nasłuchać! A! oryginał niezrównany.
Zdawało się opowiadającej, że ją oczy hrabiny o więcej szczegółów badały; mówiła więc, jedząc jakieś pastylki, których zwykła była w pewnych wypadkach zażywać.
— Był i Abdank, który się na seryo zadurzył we francuzce. St. Flour nie jest od tego, i gotowa zostać na starość madame de Abdank. Jeżeli jej się wczoraj nie oświadczył podchmieliwszy, to chyba cud; miał taką minę, jakby mu na ustach wisiało: Pani i t. d. Kanonik nawet był bardzo wesół. Wilski twój...
Hrabina głową potrzęsła.
— Ale przecież twój — potwierdziła Irena — bardzo mnie nie cieszył. Była tam panna Konstancya, siostra Zellera, bardzo ładna i rezolutna panienka, ta co to guwernantką wprzódy była. Jak się do niej przysiadał, powiadam ci, jak zaczął emablować, ani odstał. Przed obiadem, przy obiedzie, aż do wyjazdu, jak przyszyty do fałdów jej sukienki. Oskarżam go, bo trzeba ci z góry wiedzieć, że bałamut.
— Jak wszyscy — krótko potwierdziła hrabina.
— Nie, ekscepcyonalnie, z temperamentu bałamut — kończyła Irena. — Jakże! świeżo się oświadczył tobie, zakochany.
Tu ramiona pięknej hrabiny poruszyły się znacząco.
— Raziły mnie te umizgi. Panna jakaś niewinna bardzo, czy tak przebiegła, wcale go nie odpychała. Myślę że się rozstali rozmarzeni. Możesz mu powiedzieć, że ja go oskarżam o to, bo zasłużył. Nie wyprę się wcale.
Mówisz że wszyscy bałamuci. Prawda, jest to reguła wspólna, ale są wyjątki. Alfred Zeller, słowo ci daję, zupełnie inny.
Żebyś słyszała, z jakiem o tobie mówi uczuciem, jak mu oczy błyszczą na wspomnienie imienia, jaka namiętność bucha z tego człowieka.
— Ale proszę cię! — wtrąciła hrabina.
— Kiedy tak jest w istocie? — ciągnęła jenerałowa. Tak jest! Zakochany w tobie jak wówczas, wówczas... pamiętasz te wieczory.
— Ireno! na miłość Boga! nie męcz mnie, nie dobijaj! litości, — krzyknęła hrabina zrywając się z krzesła... i padła na nie, zasłaniając twarz chustką...
— Milczę! — ale tylko słówko, najdroższa Maryniu! że w tobie także pod tą nienawiścią — czuć pozostałe reszty dawnego...
Nowy wykrzyk hrabiny, zamknął jej usta... Zamilkła...
— Biedny twój Emil... zdaje mi się, że będzie trochę chory po szampanie, którego z młodzieńczem niedoświadczeniem nadużył.
Hrabina się zerwała z krzesła.
— Jakto, Emil? Emil? Emil tam był? ja mu to zakazałam... Emil się ośmielił!
— A! nieszczęście!! — Irena uderzyła się po ustach — nie wiedząc o niczem, wydałam go — zmiłuj się....
— Zakazałam mu, aby noga jego nie postała w tym domu. Ta piękna panna Konstancyą, jak widzę bałamuci wszystkich.
Poczęła dzwonić gwałtownie, choć jenerałowa usiłowała wstrzymać jej rękę...
— Prosić ks. Maryana.
Zamilkły na chwilę, jenerałowa poprosiła tylko, aby synowi przebaczyła. Cichemi krokami, ze spuszczoną głową, zacierając białe rączki, wsunął się ks. Maryan, przewidujący co go tu czeka.
— Emil był na weselu!
— Pani hrabina pozwoli mi się wytłómaczyć — rzekł kapelan!
— Nie obwiniam hrabiego, ale muszę niedozór usprawiedliwić. — Któż się mógł spodziewać, że na łóżku ułożywszy majaka... reprezentującego śpiącego... sam się oknem wymknie w nocy.
— A! tego już nadto! — krzyknęła hrabina — tego nadto!
— Niepodobieństwo było ani przewidzieć, ani zapobiedz...
— Nie ma go dotąd.
— Proszę posłać konie, i rozkaz mój, aby natychmiast przyjechał... Proszę — dodała po chwili namysłu — kazać pakować rzeczy, i gdy wróci, razem z nim, jutro — nie pozwalając mu się widzieć ze mną, jechać z nim do Warszawy... Napiszę instrukcyę... Chłopca trzeba trzymać surowo...
— Ja mu mam towarzyszyć? — zapytał ks. Maryan.
— Spodziewam się, że pan mnie opuścić nie zechcesz... ale o tem pomówimy jeszcze.
— Pani hrabina tylko dozwoli uczynić tę uwagę, że wybryk młodości można przebaczyć.
— Ale nie coś podobnego... jak postępowanie Emila... — zakończyła matka surowo...
Ks. Maryan zatarł ręce, skłonił się, popatrzał na jenerałowę i wyszedł... Irena jadła pastylki...
— Ja też już ciebie, moja droga, koniec końców, pożegnać muszę — poczęła zamyślona. Siedziałam tu za długo, mam interesa różne... no i na jednem miejscu tak nie nawykłam przyrastać, że się dziwię sobie. Tylko przez przyjaźń dla ciebie mogłam się tak zasiedzieć. A prawdę powiedziawszy, Uznowa mego tak jak nie widziałam... Ale — kiedyż wasze wesele... bo — gdyby było prędko...
Hrabina popatrzała ponuro.
— Wiesz — zawołała gwałtownie — wiesz, tak jestem zrażona, przepełniona goryczą, zniechęcona... tak życie mi obrzydło... że sama nie wiem, za nic nie ręczę... Po co się mam wiązać... na co?
Zaczęła chodzić żywo...
— Ten człowiek sama powiadasz, bałamut.
— Sumienie mi karze wyznać, że — jest nim w istocie. — I, powiem ci tak między nami, kobieta młoda by go może potrafiła wziąść pod pantofel, ale ty, dawna przyjaciółka, w której już nie ma dla niego tajemnicy żadnej... ty, nadto dumna, abyś się zniżyła do czuwania nad szczęściem, które ci się nieustannie z rąk będzie wymykać — ty! ty go nie utrzymasz, a będziesz nieszczęśliwą.
— Masz może słuszność! a! Ireno moja! Znasz mnie!
Całe życie starałam się być panią moich... uczuć i czynności.
Jenerałowa ukradkiem zrobiła minę niedowierzającą.
— Ostatnie wypadki zawróciły mi głowę, — straciłam instynkt zachowawczy... zlękłam się... oślepłam!
Wpadłam w nastawiony potrzask... Wilski był natarczywy.
Któż wie? może w ten sposób chciał zerwać i uwolnić się odemnie — dosyć, że się stało... dałam mu słowo...
— A! słowo! słowo! — poczęła jenerałowa... Cóż to znaczy! Dałaś mu je i możesz odebrać.
Ha! gdybym ja była na twojem miejscu, — dodała z westchnieniem — o! postąpiłabym inaczej. Zeller jest wart, aby coś dla niego poświęcić, naprzód kocha się, kocha szalenie — pozwolisz, że to coś warto. Nawet, gdy się nie kocha, posłuchać takiej miłości, wcale ładna rzecz... Muzyka! Powtóre — Zeller jest krezus, a nam co mamy nasze czterdzieści i...
— Cicho... po cóż te rachunki.
— A! w cztery oczy! nam w tym wieku złoto jest tak niezmiernie potrzebne. Wilski majętny, ale w interesach z nim życie się nie zmieni... z tamtym mogłabyś używać! używać!
Hrabina zarumieniła się, za przyjaciółkę, czy za siebie trudno było odgadnąć.
— Moja Ireno... ale ja — wyznam ci — boję się tego człowieka.
Któż wie co z niego zrobiło życie, czy tam nie mieszka zemsta, która czeka pory sposobnej, aby wybuchnąć! Potem... przyznasz, że zostać z hrabiny Turskiej, panią Zeller...
— Na Boga! Zeller z milionami! po cóż mu tytuł... Zagranicą będą cię nazywać księżną. Ale — jak chcesz... moje rady nie trafiają ci do przekonania, nie słuchaj ich, paplam co myślę.
Tak skończyły przyjaciółki rozmowę, a jenerałowa dostrzegła, że jednak ta jej paplanina uczyniła wrażenie. Jenerałowa dnia tego pakować się zaczęła, powoli. Była ciekawa końca... Parę dni pana Adama nie było.
Hrabina ani pisała, ani wzywała go. Dowiedziano się z boku, że obciął ugościć u siebie państwa młodych, zaprosić Zellera i siostrę, i kilka osób z sąsiedztwa. Czyniono do tego przygotowania.
Irena się wstrzymała z wyjazdem.
— Mnie musi zaprosić — szepnęła hrabinie — byłoby niegrzecznością niesłychaną, żeby zapomniał. Oczów bym mu nie wydrapała, bo mi rąk moich żal, ale... ale! miałby się z pyszna! Pojadę więc! Uważasz, że prosił Zellera z siostrą. Zobaczymy czy nie będzie kontynuacyi...
Emil powrócił był chory... Wyjazd był niemożebny, matka nie chciała go widzieć; ks. Maryan wstawiał się, jenerałowa prosiła — dozwolono więc pozostać z warunkiem, że jeden krok samowolny, będzie jak najsurowiej ukarany. — Choroba dozwoliła Emilowi, zawiniętemu w szlafrok, rozmyślać o marnościach świata tego, sile szampana i zdradliwości cygar ze stearyną.
Chociaż o domieszaniu się w tę sprawę ingredyencyi ostatniej, hrabia nie miał wiadomości pewnej. Pamiętał tylko, że mu coś dziwnie śmierdziało — przypisywał to prawdziwości Hawanny.
Coś nie coś Emil rozczarowanym był względem panny Konstancyi. Deklamował nawet.
— Kobieto, puchu marny! ty wietrzna istoto!!
W romansach spotykały się mnogie przykłady niewiary to go poniekąd pocieszało — nie był tylko pewnym, jakie, wedle najlepszej teoryi, w takim razie, zająć mu wypada stanowisko? Wzgardy — zemsty... smutku, melancholii, choroby... Wielu z tych kochanków, o których czytał, udawało się dla kuracyi na cztery wiatry... w podróż, za morza, aby wspomnienia niewdzięcznej rozsypać po drodze.. ale — dokąd się tu było udać?
Zresztą na pannę Konstancyę miał tylko posądzenia, żadnej pewności... a praw do jej serca... nie mógł rościć jeszcze, gdyż nie uczyniła mu nigdy żadnego wyznania, oprócz raz, gdy śmiejąc się — rzekła.
— A jaki hrabia zabawny!
Wszystkie więc postanowienia... zajęcia stanowiska — odroczone zostały. Emil pogrążył się tylko w milczeniu... Czekał.
Zaprosił go Wilski do siebie... Matka choć z niechęcią, pojechać dozwoliła; ale powierzyła go opiece jenerałowej, która także otrzymała list zapraszający.
Po wspaniałem wystąpieniu Zellera, Wilski musiał się dobrze rozmyślać nad programem, aby nie uczynić go śmiesznym rywalizacyą o przepych, ani nazbyt skromnym i domowi uwłaczającym. Szczęściem stary dom był obficie wszystkiem zaopatrzony, co dawną zamożność znamionuje — a ludzie nawykli do przyjmowania licznych gości. Bez wielkiego więc trudu, z pewną powagą i prostotą, z dystynkcyą skromną, urządziło się w Wielkim Wilsku. Ciż sami znaleźli się tu goście co w Owsinie, oprócz Okoszki, który przeprosił że przybyć nie może. W istocie dwa razy, raz po razu wystawić się na taki szafunek słuchu i mowy, było nad jego siły. Został ze Żmiją i Zbójem w domu. Natomiast parę osób z bliższego sąsiedztwa pomnożyło towarzystwo. Pani St. Flour, która młode małżeństwo odprowadzała, z niem razem przyjechała.
Stawił się i Abdank, choćby dla rozwiązania zagadki... ciągle go zajmującej od owego wieczoru. Nie był pewnym mianowicie, czy się francuzce oświadczył, czy nie. Zbierając poplątane myśli, zdawało mu się, iż formalnie wyraził jak pragnął mieć ją za nierozdzielną towarzyszkę żywota; przypomniał sobie... ale nie jasno, że mu ściśnięciem ręki, uśmiechem i zgodą odpowiedziała. — To znowu tłómaczył sobie, iż wystąpiwszy z admiracyą i komplimentem, nie był nim związany — i że cała ta historya na rachunek zbyt wesołego wieczoru pójść mogła.
Nazajutrz po nim; gdy począł obrachowywać coby za sobą pociągnęło ożenienie, jaką rewolucyę sprowadziło w Abdankówce, jaką inwazyą troskliwej familii, jakie zmiany w budżecie, samym życia trybie — wolałby był cofnąć się i zostać z platonicznym zachwytem, nie posuwając się dalej. Szło mu o to, czy się związał, czy był wolnym, a pamięć dostarczała równej siły argumentów za i przeciwko.
Jenerałową gnała tu ciekawość i niecierpliwość niewieścia pań, które nie wiele mają w życiu do czynienia, i potrzeba intrygowania, sprowadzania niespodzianek, płatania figlów, którą trochę miała w charakterze. Ponieważ Wilski miał słowo Maryi, szło jej wielce o to, aby się to rozerwało. Może gdyby było przeciwnie, pracowałaby zbliżając ich ku sobie. Coś robić potrzebowała. Na najbliższym planie było więc — Wilskiego ożenić z panną Konstancyą, Maryę wydać za Zellera... a zresztą choćby nawet starego Micia, oplątać w sakramentalne kłopoty.
Potem zamierzała już wyjechać do Warszawy i — odpocząć, powołując do zaległych korespondencyi, oczekującego na skinienie, pana sekretarza Bończę.
Nie doczekawszy końca tych historyi na pół rozwiniętych, nie chciała wyjeżdżać jenerałowa.
Przybycie jej do Wilska, nieco się spóźniło, z powodu jakichś zmian w toalecie, uznanych za konieczne w ostatniej chwili, co hrabiego Emila doprowadzało do rozpaczy.
Przyjechali, gdy już goście byli wszyscy... i gospodarz właśnie swój skromny domek... (tak się wyraził) pokazywał Zellerowi, i jego siostrze, prowadząc ją pod rękę.
Wszystkich oczy zwracały się na Julię i Olesia, których trochę szczęścia i parę dni spokoju, ożywiło, zmieniło na korzyść, Hrabianka osobliwie, swobodną była, wesołą, uśmiechniętą i dla tych co ją widywali w domu przy matce — prawie zupełnie inną i nową. Nawet twarzyczka wypiękniała, rysy się do harmonii ułożyły, oczy powiększyły... nabrały blasku, głos podniósł i stał dźwięcznym.
St. Flour z zachwytem patrzyła na to dzieło dni kilka, mrucząc: — Co to może szczęście.
Abdank z daleka ją obserwujący, zbliżał się ku niej teraz z wielką obawą i nieśmiałością.
Przy powitaniu z uśmiechem podała mu jakoś tak żwawo rękę i ścisnęła dłoń jego tak mocno, że się zląkł.
— Po wszystkiem! — rzekł w duchu — złapałem się...
Unikał pozostania z nią na osobności przez cały dzień... aby w zawieszeniu jeszcze zostawić słowo zagadki. — Oczy francuzki ścigały go napróżno, a ile razy spotkały z mdławym uśmiechem, zbywał ją melancholią dwuznaczną.
Emil nie mógł nawet dostąpić swojego bóstwa. Przy powitaniu panna Konstancya trochę ironicznie wyraziła się, że mu zapewne przeszedł ból głowy i że się spodziewa, iż mu... nie szkodziło — zbytnie znużenie w Owsinie. Odszedł hrabia napuszony i gniewny, a boleść jego zwiększyła się jeszcze, gdy w ciągu dnia i obiadu Wilski nieustannie panną Konstancya był zajęty. Biło to w oczy wszystkich.
Po obiedzie, przy którem dolewano gościom jeszcze natarczywiej niż w Owsini, a Wilski opierających się sam chodził ściskać, prosić i zmuszać — jenerałowa czatowała już na gospodarza...
— Panie Adamie — szepnęła mu — mów prawdę... Zakochałeś się w pannie Konstancyi... Przecie, o ile wiem, la bigamie est un cor pendable, z dwoma się na raz ożenić nie ma sposobu...
Gospodarz chciał to w śmiech obrócić...
— Ja mam oczy — i... instynkt... Mów? co myślisz? Co będzie z hrabiną?
Wilski się obejrzał ostrożnie dokoła i odprowadził dalej jeszcze jenerałową... przybrawszy minę poważną.
— Wie pani co? jesteś przyjaciółką nas obojga? Przyznam się pani, sumienie mi pokoju nie daje. Nie chciałbym być zawadą hrabinie do świetnego losu, daleko świetniejszego niż ja jej przynieść mogę.
— Sumienie! sumienie! — powtórzyła z udaną powagą Irena, spoglądając mu w oczy... a tak! tu — nie — nie!!
— Pani najlepiej wiesz, jak ja kocham Maryę, ale miłość moja nie jest egoizmem, jest poświęceniem...
Byłbym najszczęśliwszy z nią, to pewna, a jednak — sumienie — jeszcze raz powiadam, zmusza mnie wyrzec się tego szczęścia.
Mówił to tak seryo, na pozór, z takiem przekonaniem głębokiem, iż jenerałowa, której komiczność tego wyznania poobiedniego nie uszła — długo była nie pewną, jakim ma mu odpowiedzieć tonem.
— Admiruję — rzekła dwuznacznie — rozbudzenie się heroiczne tego sumienia!! Prawdziwe poświęcenie! Zostać z boku, przyjacielem pięknej pani za panowania Zellera, tak jak się było za czasów ś. p. hrabiego... w skromnej sali zdala wzdychającego adoratora!!
— Ja przed panią to tylko mówię — dodał żywo Wilski... Tak jest — sumienie mnie niepokoi. Bądź co bądź, dostatek stanowi wiele, a Maryi nawyknienia, natura, czynią go dla niej niezbędnym warunkiem. Na cóż ja mam ją za sobą ciągnąć w położenie nader — nader skromne, gdy z drugiej strony garściami złoto sypać może... i dla Emila...
— Podziwiam ten rozsądek i tę siłę logiki — odezwała się Irena — ale słowoście sobie dali...
— Pani — mogłabyś to przedstawić Maryi... i...
— I pan byś ubóstwa tego nie zląkł się z panną Konstancyą? — z uśmiechem spytała jenerałowa.
— Przepraszam panią — najprzód niema o tem jeszcze mowy — szybko wtrącił Wilski — po wtóre, gdyby się to nawet składało — panna Konstancyą nawykłą jest do bardzo skromnego życia...
— Nie można być logiczniejszym — uśmiechnęła się Irena — a ja dodam jeden jeszcze argument, że żeniąc się z Zellerówną, oddasz hrabinie usługę, uwalniając ją od obawy, aby Emil, zamiast matematyki, nie uczył się historyi naturalnej z jej czarnych oczów.
Odstąpiła parę kroków jenerałowa, poprawiła włosy w zwierciadle, i szepnęła.
— Tak to się wszystko składa doskonale!
Ruszyła ramionami pogardliwie i poszła do Julii. Widywała ją zawsze tą milczącą panienką, której nikt nigdy nie posądzał, aby swoją wolę mieć mogła, — fenomen zmiany charakteru tak nagłej, mocno ją zajmował. Usiadła przy niej i wzięła ją za rękę...
— No — jakże ci na nowem gospodarstwie?
— Jak w raju — zawołała Julia; — Oleś jest człowiekiem jakiego drugiego niema na świecie! Dom miły, a tak szeroko, tak mi swobodnie... tak mogę biegać, śmiać się głośno, robić co mi się zamarzy, że nie dowierzam szczęściu mojemu!! Boję się czasem z tego snu złotego przebudzić...
Chociaż wszystko znalazłam tak pięknem... tak dobrem, ale na nowo przemeblowujemy, ustawiamy już raz drugi. Oleś i poczciwy staruszek... który go tak kocha jak dziecię własne — bo wszyscy, wszyscy mego Olesia kochają — pomagają mi do przewracania domu do góry nogami... ale, jak się raz urządzę, zacznę być ogromną gospodynią... Oleś zajmuje się gospodarstwem... będziemy pracować... musimy...
W oczach Julki błyszczało potwierdzenie tego szczęścia, z którego się spowiadała. Zbliżył się mąż, podali sobie ręce i uśmiechnęli do siebie. Jenerałowa miała na ustach coś o znikomości, tych chwil szczęścia... ale truć nie chciała im tych godzin rajskich, swojemi proroctwy Kassandry. Trochę im zazdrościła...
Julia spytała cicho o matkę...
Irena odpowiedziała jej niewielu słowami...
— Nigdyż mi nie wolno będzie jej widzieć? nie przebaczyż mi ona? — szepnęła tylko. — Pani jesteś jej przyjaciółką, przyczyń się za nami... Braknie tylko do naszego szczęścia, abyśmy jej do nóg upaść mogli — a! gdy się tak serce otworzy — jak moje, radeby świat cały zamknąć w sobie.
— Czekaj — rzekła jenerałowa — hrabina tęskni także... przyjdzie chwila, gdy będziecie mogli zjawić się u niej i otrzymać przebaczenie.
Z rozpaczy że do panny Konstancyi dostąpić nie mógł, Emil zbliżył się do siostry, na łono jej wylewając swe żale. Julka się trochę uśmiechnęła z niego, on tem mocniej stawał się poważnym, i tem okrutniej rozkochanym — musiała mu się dać wynarzekać i wydeklamować... Oleś, widząc że siostrę nudzi, wyprowadził go na cygaro i poddał mu maraskino, co dziwnie skutecznie podziałało na serce zbolałe.
Lekka rozmowa o dawnych zwierzeniach Emila, z czasów pięknej córki leśnika i innych wiejskich pasterek, rozmowę na nowe wprowadziła tory, a młody hrabia dał się rozchmurzyć. Pochlebiało mu to, że już tyle miał wspomnień w zapasie!


XIII.

Można się brzydzić intrygą, mającą całe pospolite, poziome korzyści własne, zemstą niepoczciwą i t. p. — niepodobna nie admirować, gdy ją kto praktykuje jak pani jenerałowa, dla — sztuki samej. — Ta miłość sztuki dla sztuki, wstrzymała jej odjazd do Warszawy, powrót do życia normalnego i ułatwienia zaległych korespondencyj. Irena chciała widzieć cel swych zabiegów i gorliwie pracowała na to...
Zaraz po powrocie, przedstawiła przyjaciółce, że się szczęścia w małżeństwie z takim wietrznikiem jak Adzio spodziewać nie może, że powinna go odprawić, jeśli nie chce paść ofiarą jego lekkomyślności.
— Na przyjaciela — powiedziała jej — doskonały, ale na męża na nic się nie zdał... Młoda kobieta może by go utrzymała, a ty — ani myśleć! Bałamut... niepoprawiony...
Od słowa do słowa, przyszło do tego, że Irena powtórzyła całą swą rozmowę z Wilskim, o sumieniu... i o zgryzotach jakie je nękały...
Hrabina słuchając, nie dała żadnego znaku, ażeby ją miało obejść zbytecznie, zacisnęła usta, schyliła głowę, zdjęła rękawiczki, w których chodząc ciągle prawie, zwykła była pielęgnować piękne rączki swoje, i poczęła się pilno przypatrywać każdemu z palców z osobna. Zdawały się ją więcej obchodzić daleko, niż Wilski i przyszłe losy.
— Potrzeba te węzły potargać, odzyskać swobodę, i zrobić to co rozsądek nakazuje... Pójść za Zellera...
Marya nie odpowiedziała zrazu nic, opatrywała ręce białe i w istocie piękne bardzo.
— Nie mówił ci Wilski — czy nie będzie u mnie?
— O tem mi nic nie wspominał...
Nic więcej nie powiedziała hrabina. Jenerałowa zaczęła potem o młodem małżeństwie, o Julii i Olesiu, o ich szczęściu — i trochę o tem, jakby pragnęli być przyjętemi do łaski mamy.
Na to także nie odpowiedziano nic. Jenerałowa, która wiedziała zawsze wszystko, wydobyła po obiedzie z pana Abdanka wyznanie tej srogiej niepewności, w jakiej zostawał, nie wiedząc spełna, czy się oświadczył francuzce, czy tylko prawił jej komplementa. Śmiała się z niego, i szydziła nielitościwie.
Rzeczy już były kilka razy upakowane do Uznowa, kazano je raz jeszcze w części rozpakować; Irena nie chciała wyjeżdżać jeszcze... kilka dni Adzio się nie zgłaszał, a humor hrabiny się pogorszał. Interesa opiekuńskie zmuszały ją napisać do niego, — wolała pod dyktowaniem kazać się wyręczyć Emilowi... któremu się zdawać mogło, że już w sprawach tych ma udział jakiś. Bawiło go to...
Odpowiedź Wilskiego przyszła dopiero nazajutrz... obiecywał przybycie. Irena, dowiedziawszy się o tem, usiłowała hrabinę przygotować do stanowczej rozmowy... Nie mogła jednak wcale wnosić z jej pozornej obojętności — co myśli i postanowiła... Nie mówiła o tem, i dozwalając jenerałowej dowodzić co chciała. milczała... uparcie.
Czekano na opiekuna z obiadem, przybył dopiero nad wieczorem. Wszedłszy do pokoju, wesół nad miarę, rozmowę począł o rzeczach obcych zupełnie, i manewrował tak zręcznie, że ciągle się trzymał o sto mil od tego, co było tu najpilniejszym.
Hrabina przyjmowała go widocznie, gniewna, lecz usposobienie to pokryte było chłodem i spokojem majestatycznym. Jenerałowa wchodziła i wychodziła ciągle, aby ich sam na sam zostawiając, dać się otwarcie rozmówić.
Lecz Wilski mówił ciągle o jakichś wypadkach, o których czytał w Kuryerze, o żniwiarce potrzebnej do majątku, o Emilu, o sprzedaży zboża... a nic o sobie.
Gdy raz ostatni jenerałowa wyszła zniecierpliwiona, i wyczekawszy dobre pół godziny — znalazła pana Adama z kapeluszem w ręku, chodzącego po pokoju, z miną człowieka, który ukrywa doznaną zniewagę.
Hrabina siedziała zwrócona bokiem do niego, wsparta na łokciu, i patrzała w okno, przez które nic widać nie było.
Zdawało się, że w czasie jej niebytności musiało się nareszcie rozwiązać wszystko... Wilski, nie przystępując, jak zwykle, do pocałowania ręki, pożegnał się, ukłonił i wybiegł.
— A zatem?? a zatem? moja droga? cóż? jak? zaczęła podbiegając jenerałowa...
Hrabina obróciła się zwolna i odpowiedziała:
— Odprawę dostał... możesz być zadowolona... skończone wszystko... To mówiąc, chusteczkę przyłożyła do oczów.
— A! nie tak to łatwo rozstać się z człowiekiem, w którego się długo nawykło wierzyć.. który był ideałem... z którym się cierpiało, płakało — drżało... i było szczęśliwą!!
Ten wybuch, tak niezwykły, w ustach hrabiny miał wielkie znaczenie — wyrwał się z boleścią.
— Nie bądź dzieckiem! — zawołała przyjaciółka — trzeba Bogu dziękować, że się to tak wszystko raz... że jesteś wolną od tych więzów... Winszuję ci, z serca winszuję.
Hrabina ocierała łzy...
— Jak ty możesz płakać po człowieku, który ani ciebie, ani serca twojego nie umiał ocenić? Widziałaś go — mówiła Irena — jak wesół odchodził, jak mu było lekko że zerwał...
Poczekaj trochę, posłyszysz że się żeni. Ludzie jak on nie mogą wytrwać bez jakiegoś czułego stosunku, choćby z garderobianą żony. Nie będzie próżnował, przez sam wzgląd na łysinę... Ale my teraz mamy też do czynienia — dodała — jedyną zemstą twą, musi być podanie ręki Zellerowi...! To moja rzecz...
— A! proszęż cię! — krzyknęła hrabina — zlituj się... ja o tem słyszeć nie chcę...
— Nie słuchaj... nie staraj się, broń się — rozśmiała Irena — to nieuchronne i stać się musi. Zobaczysz, to samo przyjdzie... nie ruszaj się z fotelu... nie myśl... od czegóż przyjaciółka, która nie ma nic lepszego do roboty??
Nazajutrz pani jenerałowa pojechała do Parzygłowów... Ot tak sobie. Zabrakło jej jedwabiu do jakiejś robótki, a — nikt go nie mógł dobrać i wyszukać, tylko ona...
Zajechawszy do Kurzej piętki, jeszcze z powozu nie wysiadła, i zaczęła pytać, czy kto nie wie co się dzieje z francuzką. Na ten głos znany, wyszła St. Flour, która właśnie się ubierała... powróciwszy od państwa Aleksandrowstwa.
Chère generale! — zawołała, — prowadząc ją do siebie — czy jestem na co potrzebną?
— Co ty robisz z sobą?
— A! jadę do Warszawy — odparła St. Flour.
— A twój adorator!
— Daj mi pani z nim pokój. Wprawdzie mi się jakoś na pół oświadczył, ale potem wycofał, a ja dowiedziałam się bliższych szczegółów i w tym dworku z nim, na łasce jego dzieci, które nas by głodem morzyły, — żyć nie myślę.
— Czekajże z podróżą do Warszawy, ja muszę jechać także — zawiozę cię.
St. Flour objęła i pocałowała.
— A rychłoż to będzie...
— Tak, tylko hrabinę wydam za Zellera! — odpowiedziała jenerałowa.
— Żartuje pani!
— Nic a nic. — Nie wiesz, nie ma go czasem u starych??
St. Flour nie wiedziała o tem, posłano po gospodarza, ten się ofiarował iść na zwiady. Irena z niepokoju przysiąść nie mogła. Pan Henryk powrócił z tem, że się wprawdzie spodziewano pana z Owsin, ale go jeszcze nie było...
Postanowiła czekać na niego. Żydek postawiony był na czatach. Nad wieczór pan Alfred nadjechał, a jenerałowa gotowy już bilet posłała. Czekano z pół godziny, St. Flour się schowała... Zeller wszedł. Pani jenerałowa wybiegła naprzeciw niego.
— A! daruj mi pan, że go odrywam od rodziców... Nie trudziłabym go, ale w tej mieścinie, nic nie można znaleść. Wybieram się nareszcie z powrotem do Warszawy... mam taki rodzaj pieniędzy, którego tu zmienić nie podobna. Przyszło mi na myśl, że pan mi dopomódz możesz i wyratować...
To mówiąc, dobyła pani jenerałowa papiery, których wcale mieniać nie potrzebowała. Zeller siadł i zajął się niemi, ale nie miał z sobą summy potrzebnej...
— To mi pan odeślesz — zawołała Irena, nie puszczając go, gdy wstał i chciał odchodzić.
— Odjeżdżam tedy — odezwała się wzdychając, porzucam tę biedną Maryą samą, smutną, nie mającą nikogo do pomocy — bo pan wiesz?
— Nie wiem o niczem!
— Ale jakże? z Wilskim się rozeszli... byłam tego świadkiem...
Hrabina dała mu rekuzę. Bardzo słusznie... o powodach wolę zamilczeć.
Zeller popatrzał na mówiącą, nie przerywając milczenia. Ze swej strony Irena rzuciła nań okiem, i w bladej twarzy nic nie umiała przeczytać. Siedział nieruchomy, wiadomość nie zdawała się na nim czynić wrażenia. Jenerałowa niemal się przelękła tej obojętności.
— Miałżeby się rozczarować, pomiarkować — i niechcieć?... To nie może być!
Udała zajętą wyjazdem, wtrąciła coś obcego... potem wróciła do hrabiny i zaczęła ją wychwalać...
Zeller milczał ciągle.
Kilka razy przypuściwszy doń szturm bezskuteczny, nie śmiejąc być otwartszą — jenerałowa, dosyć zmięszana, rozstała się z nim, nic nie wydobywszy z niego...
Wprawiło ją to w bardzo zły humor, bo w dodatku zmieniła papiery, których się pozbywać nie potrzebowała. Po odejściu Zellera, wylała się przed francuzką z całym gniewem przeciw męzkiemu rodzajowi, na który nigdy rachować nie było można...
St. Flour podzielała w zupełności jej przekonania... Pierwszy krok do Zellera był hybiony... Nie zraziła się tem jednak i w parę dni pojechała z pożegnaniem do Owsin dla panny Konstancyi... Zastała tu Wilskiego... już niemal pretendenta siedzącego przy ładnej pannie, który swą wymową i dystynkcyą czarował...
Miała nadzwyczajną ochotę szepnąć nieszczęśliwej ofierze, aby się nie dawała jedwabnym słówkom usidlić — ale nie było sposobu przystąpić do niej.
Z Zellerem długo mówiła na osobności, nie śmiejąc jednak dać mu do zrozumienia, że zbliżyć by się powinien i szczęścia tentować...
Po herbacie dopiero, wziąwszy go na stronę, już prawie rozpaczliwie zagadnęła go...
— Czemuż pan nie... bywasz u hrabiny?
— Wiem, że byłbym źle przyjęty...
— Ale nie!...
— Pod jakim pozorem?
— Pod jakim chcesz! przyjedź pan, jeśli chcesz, do mnie — w sprawie papierów... albo dla upewnienia, że o swoją wierzytelność nie będziesz się upominał. Dopóki ja tu jestem... mogę mu służyć i radabym, czując szacunek dla niego... Potem już chyba sam sobie pan radę będziesz dawał...
Zeller się wahał...
— Przyjedź pan jutro, dla narady ze mną...
Ścisnęła go za rękę, Alfred ją do powozu odprowadził.
Całą drogę myślała o tem, czy ma hrabinie oznajmić o zaproszeniu, czy zrobić jej niespodziankę. Wolała uprzedzić dla wybadania wrażenia. Hrabina się zmieszała, lecz zmilczała i nie protestowała... Po wieczerzy jenerałowa wznowiła rozmowę, nacierając mocno na przyjaciółkę...
— Wierz mi — odparła hrabina — gdybym to uczyniła, to jedynie dla tego kochanego dziecka — dla Emila... Byłoby to — ofiarą z mej strony...
Ta ofiara hrabiny, przypomniała mimowolnie sumienie pana Adama — lecz — zmilczała...
W godzinie o której spodziewać się było można Alfreda, hrabina opuściła salon, tak że gdy nadjechał i zgłosił się do jenerałowej, ta go przyjęła sama. — Zeller był poruszony mocno i nie mógł ukryć tego przed Ireną... Zdawał się pragnąć i lękać widzenia z hrabiną. Ściągnęła rozmowę przedłużając jenerałowa do godziny herbaty... i zostawiwszy Emila który nadszedł z panem Alfredem sama wymknęła się po hrabinę. Weszły razem do salonu... Powitanie było zimne i zdaleka. Gdy raz usiedli, nie uspokoiła się wszystkiem rozporządzająca przyjaciółka, aż nie kazała z herbatą się wstrzymać. Emilowi zaproponowała partyę małego bilardku, mrugnęła na ks. Maryana, aby wyszedł za niemi... i hrabina z Zellerem pozostała samą.
— Nie ośmieliłbym się tu przybyć, — odezwał się Alfred — gdyby nie pani jenerałowa... Jeśli mi to pani ma za złe... proszę nie obwiniać mnie...
— Wiem — odparła hrabina — Irena ma więcej dobrej woli i przyjaźni dla mnie, niż.. zastanowienia.
— Korzystam z tej zręczności, która po odjeździe pani jenerałowej już się nie powtórzy zapewne — przerwał Alfred — abym panią upewnił, iż z mej strony... spokojną być może od wszelkiej natarczywości... Niech pani hrabina zapomni, że mi żywe uczucie przy pierwszej bytności tu... odjęło pamięć na to com jej był winien...
Hrabina widząc, że zostali sami, nie śmiało trochę spojrzała ku niemu lękliwie, zdawała się wahać... wyciągać i cofać rękę, podała mu ją wreszcie, a Zeller gwałtownie za nią pochwycił i zarumieniony do ust przycisnął...
Natychmiast mu też ją cofnięto...
— Widzisz pan — że się ani gniewam, ani lękam — cicho poczęła Marya, ciągle się przypatrując Zellerowi, chociaż wzrok odwracała co chwila, aby nie postrzegł, że go bada — widzisz pan, żem zapomniała... Pańskie postępowanie w interessach... przekonało mnie o jego dobrej woli — jestem mu wdzięczną... Choć byłam zmuszoną się wyrzec dziecięcia nieposłusznego mojej biednej drogiej Julki — dodała z czułością dobrze odegraną — nie mogłam też nie uczuć żeś pan w chwili stanowczej był dla niej... jakby opiekunem, jakby przybranym ojcem.. Wszystko to...
Spuściła oczy skromnie, przybierając postać wdzięczną... poważnie i kunsztownie zalotną...
— Wszystko to — obudza dla pana wdzięczność, wierz mi...
Ręka się posunęła znowu, Zeller jej dotknął, cofnęła się śpiesznie. Pierwsze lody, dzięki jenerałowej, były rozbite.
Gdy po dobrej pół godzinie powróciła jenerałowa z Emilem, hrabina po cichu rozmawiała z panem Alfredem, zupełnie uspokojona... Przy herbacie wszyscy byli swobodni, a pan Zeller opowiadał w sposób zajmujący jakieś historye o podróżach, okrętach... cudownych ocaleniach i operacyach, które przynosiły nie spodziewającym się miliony, a mających nadzieję przywodziły do torby.
Hrabina pilno słuchała... Siedziano u stołu długo, uśmiechy nawet rodziły się na twarzach... Irena mogła być dumną z dzieła rąk swoich... Gdy Alfred odjechał i zostały same, Marya rzuciła się jej w objęcia, kryjąc twarz, i poszły do gabinetu, szeptać coś do północy...
Wilski nazajutrz został uwiadomiony o odwiedzinach Zellera — i, z jednej strony uradowany niemi, bo się czuł coraz swobodniejszym, znalazłszy zastępcę, z drugiej, nie bez pewnej goryczy, rozmyślał, jak pozbycie się go mało kosztowało...
Były kwadranse, w ciągu których tak mu było żal pięknej Maryi, iż gotów się zdawał lecieć do niej, paść do nóg, przebłagać; później pocieszał się już zemstą, jakiej miał dokonać, żeniąc się z piękną panną Konstancyą.
Zaloty jednak szły zwolna, i Wilski nie mógł ani krok postąpić dalej. Piękna panienka śmiała się z nim, rozmawiała wesoło, dawała sobie prawić grzeczności, lecz gdy rozmowa zaczynała być wyrazistszą, spoglądała w oczy i umiała się wyśliznąć...
Wilski spotykał się z Zellerem, nie śmiejąc jeszcze nawet mu napomknąć o projekcie... Jednego razu jednak w Parzygłowach, zetknąwszy się z nim i znalazłszy go bardzo zajętym, gdy spytał o przyczynę — odebrał odpowiedź...
— Muszę śpieszyć z wyprawą dla siostry, narzeczony jej, pokoju mi nie daje.
Wilskiemu zrazu zdawało się, że nie dobrze zrozumiał, ale Zeller dodał:
— Jeszcze będąc u państwa Z. — poznała tam bardzo przyzwoitego człowieka... który się w niej zakochał, gdy nic nie miała, słuszna rzecz, aby poczciwe serce mu nagrodziła teraz... gdy się polepszyły stosunki...
Tym sposobem odprawiony Wilski, zmilczał, odjechał do domu i zamknął się w nim pod pozorem choroby. Jenerałowa, która się dowiedziała zaraz o wszystkiem, z radości po pokoju zaczęła tańcować.
— A! dobrze mu tak... dobrze mu tak!...
Hrabina przyjęła wiadomość bardzo obojętnie.


XIV.
EPILOG.

W półtora roku potem, były u państwa Paździerskich chrzciny nowonarodzonego synka, którego czarne oczy najpiękniejszej przyszłości dozwalały roić nadzieje... Widziano już w nich rozum, uczucie, wszelkie przymioty rokujące szczęście na świecie... Matka i ojciec rozpadali się nad niezrównaną intelligencyą Wicusia, który kułak własny ssał z taką energią i wdziękiem, iż się na to z całego domu ludzie schodzili patrzeć... Wszyscy znajomi, przyjaciele, krewni, zaproszeni byli na tę uroczystość, na której obchód nic nie żałowano... Paździerski był uszczęśliwiony, pani dumną...
Ks. Kanonik Hamerski osobiście przyrzekł celebrować; kumami byli: urzędnik z Lublina, skolligacony z Paździerskim, siostra kanonika pani Burska, a w drugiej parze: pan Abdank z jedną z burmistrzowien, która z pensyi wróciła, a świeża była jak pączek różany... Po chrzcinach obejść się nie mogło bez sutego traktamentu, na który nic nie żałowano. Wcześnie już nadciągający goście mogli mieć przedsmak tego co ich czekało, bo w sieni pod nadzorem chłopaka, w cebrze lodu, świeciły szyje i głowy złocone flaszek szampana poprzechylanych na różne strony, jakby się z sobą kłóciły. Obok stał koszyk drugi od Henryka, w którym oko znawcy mogło z fizyognomii rozpoznać butelki bordo i spleśniałe z węgrzynem.
Między innemi był i poczciwy Szamiłowicz, we fraku tym razem — tak skutkiem pomyślnych interesów napęczniały, iż zdawał się ledwie mieścić w nowym garniturze... Wszyscy goście składali z kolei powinszowanie rodzicom, życzenia zawiniętemu w poduszkę z niebieskiemi wstęgami młodzieńcowi pełnemu nadziei, a humor przy przekąsce i butelkach tak był doskonały, iż go w rynku słychać było...
Wprawdzie było to w lecie, okna stały otworem, i nie dziw, że wesołość daleko się słyszeć dawała... Woń potraw i zapach wina zalatywała do sieni, draźniąc powonienie pocztylionów, w których budziła niebezpieczne idee... Zabawa trwała do późna, nie przerywana niczem, nawet gdy natrętni passażerowie zjawiali się dopominając spiesznie koni, które tego dnia dawano im natychmiast, aby się ich pozbyć co prędzej.
Stajnia już była zupełnie ogołoconą, gdy powóz czwórką zaprzężony stanął w ganku, i wychylona z niego główka kobieca, poczęła wyskakującemu właśnie z kozła kamerdynerowi dawać rozkazy... aby co najprędzej zaprzęgano.
Na poczcie powstało zamięszanie... koni nie było... Paździerski nawet poradzić na to nie umiał. Podróżna nie chciała wysiadać, a że się znać mocno niepokoiła, ciągle wystawiała głowę. Z okna wyglądający w dobrym już humorze, Micio Abdank, zawołał, obaczywszy ją.
— Słowo daję, że jenerałowa!!
— A! choćby i jenerał nawet, to mu koni z palca nie wyłamię, niech czeka — rzekł Paździerski...
Micio nie słuchając już, popędził z właściwą sobie galanteryą do drzwiczek karety.
— Pani jenerałowa dobrodziejka! Ja panią oczyma serca poznałem...
— A! pan Abdank! zlituj że się, zaproteguj mnie, żebym koni dostała. Wystaw sobie, półtora roku podróżowałem za granicą, nic nie wiem co się tu dzieje, listów nie miałam... palę się z ciekawości...
— Konia ani na lekarstwo! — zawołał Micio — słowo daję — chybabym ja jeszcze, i który z wielbicieli jenerałowej dobrodziejki zaprzągł się... aleśmy wszyscy niemal dychawiczni...
— Co tu począć? Co to na poczcie? wesele?...
— Nie — ale naturalne jego skutki — odparł Abdank... Obywatel nowy świata przybywa... Pan Wincenty, Bobola, Jakób Paździerski... chrzcimy go właśnie w winie szampańskiem, aby miał mocną głowę.
Jenerałowa mało zdawała się smakować w ucinkach wesołego Micia, wzdychała tylko... Nie było rady! Jan Paździerski we fraku, z głową odkrytą, przyszedł dać słowo honoru, że konia ani jednego nie ma w stajni.
Jenerałowa musiała się zrezygnować i jechać do Kurzej piętki, ale wezwała ze sobą Abdanka, aby jej towarzyszył, bo pilno potrzebowała dowiedzieć się co się tu działo...
Miciowi nie chciało się opuszczać towarzystwa, lecz nie mógł odmówić jenerałowej, której wdzięków pozostałości uwielbiał, a dowcipu i złośliwości się lękał. Osierocił więc towarzystwo i wypiwszy raz po razu parę kieliszków szampana, dźwignięty niem na duchu, udał się do Kurzej-piętki...
Tu już do herbaty pośpiesznie przygotowywał wszystko kamerdyner, a jenerałowa, znając świat i ludzi, dla Micia kazała do niej przynieść cytrynę... Była to atencya wielka...
— Siadaj pan, panie Mieczysławie, siadaj, i mów mi, mów — wszystko, zaczynając od tej chwili, gdy wyswatawszy hrabinie Zellera i będąc pewną, że się pobiorą — pojechałem odpoczywać nie na laurach, ale pośród laurów...
Spodziewam się, że się pobrali.
— A! jakżeż! — zawołał z krzesłem się przysuwający gość, od którego jenerałowa, mimo ciekawości, z powodu zbyt delikatnego zmysłu powonienia, które draźnił zapach wina, nieznacznie się oddaliła. — A! jakże! pobrali się... pobrali...
— Chrzcin nie było.
— Nie — do tej pory nie słychać...
— Szczęśliwi?
— Muszą być bardzo szczęśliwi... Przepych ogromny! Teraz to potrzeba widzieć hrabinę, jak dom, służbę i to co ją otacza urządziła — Zeller wygląda u niej na marszałka dworu...
— Co pleciesz? on! dałby się zawojować!
— Ja tam nie wiem — odezwał się Micio — ale mi się widzi, że pod pantoflem doskonale siedzi, i ani się ruszyć śmie.
— Gdzież mieszkają?
— Różnie... W Owsinach pałac odnowiono, u hrabiny też poczyniono nakłady nie małe... Majątek to przeznaczony dla hrabiego Emila, gdy dojrzeje...
— Mów że mi przecie: jak żyją z sobą? nie tak półgębkiem panie Mieczysławie...
— Pani jenerałowo dobrodziejko — odezwał się Abdank — pantofel mówi wszystko, pantofel jest szczęścia gwałtem... gdzie on króluje, tam jest nieograniczona miłość, a gdzie ona jest, tam szczęście być musi!.. Poczciwy Zeller z całą swą przebiegłością i mądrością nie zaszedł dalej jak do roli roztropnego marszałka dworu. Hrabina, mylę się, pani Zellerowa (dostali sobie Baronowstwo), piękniejszą jest niż kiedykolwiek, to tłomaczy męża, który kocha się szalenie.
Jenerałowa zaczęła się przechadzać po pokoju coś mrucząc.
— Dużo osób przyjmują?
— Całe sąsiedztwo! dom niezmiernie gościnny, otwarty, na stopie pańskiej, i gdyby Zeller nie był bajecznie bogaty, możnaby się obawiać, ażeby się nie zrujnowali. Kiedy komu idzie... to idzie, pani dobrodziejko, ciągnął dalej Micio. Wie pani, że ten dziwak Okoszko umarł, a że pono testamentu nie zostawił, choć się tam ledwie pary butów ze sztylpami spodziewano, znalazło się dla Zellerowej, parę kroć sto tysięcy...
— Mogło się obejść bez nich.
— I właśnie dla tego je los dał, że ich nie potrzebowała — rzekł Micio — dowiedziona rzecz, że to tak idzie na świecie.
— Cóż więcej? co więcej? Co Wilski porabia — pytała Irena.
— Wilski — a swoim trybem... swoim trybem... Do dzieci ma guwernantkę szwajcarkę, powiadam pani, osóbka... śliczności!
— Panie Mieczysławie...
— Nic nie mówię, tylko że śliczna. On sam zresztą, żwawy i wesół, i żadne się towarzystwo bez niego nie obejdzie...
— Oprócz w Owsinach?... — spytała Irena.
— I owszem! bywa, owszem! przyjaciel domu... Zeller pożyczył pieniędzy na założenie jakiejś fabryki, są z sobą jak najlepiej.
— I z panią?
— A jakże — jakże... rzekł Abdank... Był i jest przyjacielem, a te stare niedorzeczne plotki...
— Masz słuszność — zamknęła jenerałowa — na plotki nigdy zważać nie należy... Cóż się dzieje z młodem małżeństwem...? Julią i Olesiem.
— Najszczęśliwsze w świecie? — zawołał Micio, — jejmość po przyjściu na świat córeczki, tak wyładniała, że jej nie poznać. Oleś też pod pantoflem... jak należy. Słucha, pracuje, i bardzo mu z tem dobrze. Ustatkował się zupełnie... zmężniał, trochę utył... Z Zellerami dawno zgoda, on sam, poczciwiec, postarał się o nią.
— A z Emilem co się dzieje?
— Emil wyjechał w podróż naukową z księdzem Maryanem.
— Nie wiem, coś tam podobno spłatał w Paryżu, ale o tem milczą kroniki. Dużo pieniędzy poszło na wykupienie. Zeller naturalnie posłał...
— Poczciwy Zeller! — westchnęła Irena... a rodzice jego?
— Staruszka zmarła, ojciec żyje w Owsinach... Pannę Konstancyę brat suto wyposażył, brat jego Paweł, ożenił się także, ale ubogo... A to harda dusza, chodzi w podartym mundurze, i od nikogo nic nie weźmie...
Jenerałowa milczała i nie pytała już, lecz pan Abdank rozgadawszy się, ustać nie mógł. Popijał herbatę, dowcipkował, a śmiał się sam ze swych ucinków, i coraz coś nowego dobywał z zapasów niewyczerpanej pamięci.
— Ale ja się wam, panie Mieczysławie, muszę też wywdzięczyć — odezwała się jenerałowa... Wszak to pana pono St. Flour, którą ja wywiozłam z sobą... dosyć interesowała?
Micio się zerwał z krzesła. — Słowo honoru pani jenerałowej daję, że tylko grzecznym byłem, jako dla osoby miłej, ale nigdy mi się ani śniło...
— Ale ja o to pana nie posądzam... St. Flour, jak wiesz, wyjechała ze mną do Warszawy... Czy też pan wiesz, że jak się okazało, miała cale nieszpetny kapitalik, uzbierany w ciągu swego zawodu.
— Istotnie! — zapytał zdumiony Abdank — kapitalik?... miała kapitalik?
— Tak jest, że trzy tysiące czerwonych złotych... dodała jenerałowa... Otóż... u mnie kondycyonował niejaki Bończa, młody chłopak... i St. Flour się za niego wydała. Mają dzierżawę na Mazurach.
— Ślicznie! — rzekł Micio. — Bardzo się cieszę...
— Bończa nieledwieby mógł być jej synem, połakomił się na kapitał więcej niż na nią — a ona na młodość chłopca i dom własny.
Słyszę, biedaczka, ma piekło w domu...
Abdank głową pokiwał...
— Marności rzeczy ludzkich! — rzekł, stawiając szklankę wypróżnioną.
Ostatnia wiadomość tak jakoś podziałała na pana Mieczysława, iż zamilkł nagle, i począł szukać kapelusza... Czuł on, że na poczcie nie mogło się wszystko tak prędko skończyć, rozweselić się po znużeniu, jakiego doznawał — wygadawszy się i wyszafowawszy całą wesołość, jaką przywiózł tu z sobą.
Jenerałowa go już nie wstrzymywała, wysunął się życząc jej dobranoc, i pobiegł co tchu do Paździerskich, gdzie w istocie towarzystwo w najlepszem usposobieniu intonowało... Pije Kuba do Jakóba...


KONIEC.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Wydaje się, że słowo przerażała jest błędem w druku.
  2. Dodano przez Wikiźródła
  3. Przypis własny Wikiźródeł Wydaje się, że zamiast czarem winno być czasem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.