Strona:PL JI Kraszewski Zygzaki.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— To prawdziwe szaleństwo — odezwała się hrabina. — Waćpana tu znano i poznają go łatwo.
Wiadomo już w okolicy, żeś przybył do rodziców... Ludzie mogliby sobie przypomnieć żeś był nauczycielem muzyki u moich rodziców.
— A ja tak jestem niegodzien jej... syknął wtrącając Alfred...
— Waćpan tego nie widzisz, że między nami jest przepaść, której nawet jego miliony zapełnić nie potrafią... Waćpana siostra jest za jakimś ekonomem, czy rządcą u kuzynów mojego nieboszczyka męża... druga guwernantką... brat jakimś profesorem w szkółce... Rodzice...
— Rodzice moi są ubodzy — przerwał groźnie prawie Alfred — ale im nic zarzucić nie można... nikt się ich nie powstydzi.
Hrabina pomiarkowała dopiero, że żywość ją zanadto uniosła, i że, zamiast łagodzić rozdrażnienie, mogła je do najwyższego stopnia podnieść. Zamilkła więc zmięszana, nie wiedząc dobrze, jak naprawić omyłkę...
Zmieniła ton — westchnęła.
I pan to nazywasz miłością — odezwała się przechodząc nagle z gwałtownych wyrzutów, do prawie słodkich wymówek... pan to nazywasz miłością dla mnie!
Jest że to przywiązaniem dla kobiety, chcieć zatruć jej spokój, poniżyć ją w oczach własnych dzieci, odebrać szacunek ludzi... A to wszystko w imię tego, że niegdyś dziewczę, nieświadome życia, w chwili obałamucenia, dało mu jakiegoś szczęścia nadzieję?
— A! gdybyś pan mnie kochał, w istocie postąpiłbyś inaczej! miałbyś szacunek i poważanie, byłbyś mi posłusznym... W panu żyje namiętność, któraby zgasła, gdybym była tak szaloną i chciała dla dogodzenia jej, siebie i rodzinę poświęcić, to — to nie ma nazwiska w przyzwoitym języku.
Znowu się uniosłszy, pobieżnem wejrzeniem na