Strona:PL JI Kraszewski Zygzaki.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

namarszczoną twarz przestraszona, uspokoiła się wkrótce.
Chciała być panią siebie i nie mogła.
— Panie Alfredzie — odezwała się ukazując mu krzesło — siadaj pan, mówmy chłodno i rozsądnie! To, czego pan wymagasz po mnie, jest niepodobieństwem.
Będziesz-że się mścić na kobiecie... nie masz-że litości nademną!
Żadna siła w świecie nie zmusi mnie do skompromitowania się przed światem, sława moja droższa mi jest nad wszystko. Proszę was, proszę o miłosierdzie... a! choćby w imię tej przeszłości, — którą pan przeciwko mnie wyzywasz...
Złożyła ręce. Była w tej chwili tak piękną, że przypomniała jedną z tych pokutujących Magdalen dawnych szkół włoskich, wystrojonych — utrefionych, ubielonych i uróżowanych... które raczej zdają się przebłagiwać kochanka niż Boga...
Alfred patrzał na nią z zachwyceniem — zapomniawszy o wszystkiem, o tem z czem przyszedł, i o tem co ona mu mówiła... Napawał się tą twarzą, niewidzianą lat tyle, odżywioną w pamięci ostatniem widzeniem, — twarzą, która łudziła jakiemiś niebiańskiemi przymioty i szatańskiemi razem łudziła pokusami...
Hrabina uczuła uwielbienie jakie wzbudziła... zdało się jej że jest na drodze zwycięztwa. Alfred zapomniał się, osłupiał, milczał. Trzeba tylko było dobić już związanego nieprzyjaciela!..
— Pani jesteś jak aniół piękną, — odezwał się z westchnieniem...
Człowiek któryby popełnił występek dla niej, mógłby być uniewinnionym, gdyby w tej chwili ujrzeli ją sędziowie...
Zmięszała się hrabina...
— Zlituj się pan nademną — zawołała spuszczając ręce — na wpół przelękła — wpół dumna — swoim tryumfem — daj mi pan dowód, że jego miłość była