Przejdź do zawartości

Strona:PL JI Kraszewski Zygzaki.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Kłócił się tak z sobą wracając do miasteczka, gdzie u Kurzej-piętki stały jego konie, gdy niespodziane:
— Dobry wieczór!
— Dobry wieczór! — dwoma głosami wyrzeczone, prawie go przestraszyło. Stanął jak ze snu przebudzony. Znajdował się właśnie naprzeciw poczty, i na ławce zobaczył siedzących, używających wieczora i pyłu z gościńca, państwa Paździerskich oboje... Poczthalter jak zawsze strojony był i zamaszysto wyglądał, a pani, choć nieubrana i w wieczornym mroku, świeciła prześlicznemi czarnemi oczyma. Były to oczy, jakich Oleś nigdy nie widział w życiu, godne studyum psychologa, oczy ogromne, błyszczące, jasne, osadzone w powiekach rzeźbionych cudnie, z rzęsami tak długiemi, że cień rzucały na nie; oczy hurysy, oryentalne jakieś — wyjątkowe... przepyszne, a nieme... Ile razy się z niemi spotykał pan Aleksander, zawsze sobie zadawał pytanie, czy one nie były szklane, kamienne... lub z jakiegoś kruszczu nadziemskiego...
Paździerscy oboje, o ile wysoko się nosili względem passażerów pocztowych i obchodzili z niemi ostro, a nielitościwie, o tyle znowu z obywatelstwem sąsiedzkiem starali się być grzeczni, aby stanąć na stopie przyjacielskiej. Paździerski zapraszał chętnie na cygaro i herbatę, a ona sama, choć najczęściej nieubrana i zmuszona chować rączki, których umywać bardzo nie lubiła, wychodziła też do gości, szczególniej skłonnych do uwielbiania jej wdzięków.
Była to osoba, mimo swych oczu czarnych, charakteru flegmatycznego, małomówna, wejrzeniami zastępująca rozmowę — i nie lubiąca żadnego zajęcia, którego, jak utrzymywała, niepotrzebowała też, bo do tego miała przecie sługi. Oboje starali się zawsze okazać zamożność swą, i blizkie przejście do stanu obywateli wiejskich, do którego wzdychali.