Strona:PL JI Kraszewski Zygzaki.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tać było można ile trosk zdobycie majątku ją kosztowało...
Już po urywanej rozmowie, ciemno się robić zaczynało, i sługa taż sama, którą gość spotkał w podwórku, wniosła starą, pokrzywioną lampkę zieloną do pokoju, gdy w przedpokoju zasztukały buty podkute i raźno wpadł nowy gość — pan profesor Paweł...
Alfred trochę na bok ustąpił. Brat ten ani mógł poznać brata, którego ledwie zapamiętał; rzuciwszy nań okiem, Paweł pobiegł wesoło witać matkę i ojca — a nieznajomemu skłoniwszy się z daleka — pytał ich oczyma — coby to był za natręt.
Natenczas milcząc, Alfred podszedł ku niemu, uśmiechnięty, i nim tamten opamiętał się co to znaczyć może, pochwycił go za szyję...
— Bracie Pawle...
To chyba — Alfred! — krzyknął profesor, — być że by to mogło?
— Tak jest... zmartwychwstałem, aby przybyć do was... raz jeszcze.
Uściskali się bracia, stary łzę ocierał.
— Jakże ci się poszczęściła muzyka? — zapytał Paweł — jeżeli tak jak mnie matematyka, nie mam ci co winszować?
— Z muzyką zerwałem dawno — rzekł Alfred — widzisz mnie poważnego bankiera z Hamburga, który tylko co odstąpił swą klientellę i firmę innemu, zrealizowawszy nabytki...
Paweł odstąpił i skłonił się z uszanowaniem.
— Do licha — rzekł — lepsza praktyka rachunkowa niż teorya... Ja doskonale liczę i rozwiązuję zadania algebraiczne jakiego chcesz stopnia, a do niczego tem nie doszedłem! a ty...
— Nie masz mi czego zazdrościć! — sucho zakończył Alfred...
Spojrzeli na siebie — można się tego było domyśleć i z lica. Paweł wyglądał rumiano, śmiały mu się oczy błyszczące, czoło było nie zachmurzone,