Strona:PL JI Kraszewski Zygzaki.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Bądź co bądź — odezwał się wyczekawszy czas jakiś, jakby się spodziewał pocieszającego słowa — przywożę wam z sobą lepszy byt — wygodniejszą, spokojną przyszłość — wyciągnę z tego nędznego dworku.
Stary Zeller zerwał się z krzesła.
— Bóg zapłać! — zawołał — ale ani matka ani ja, nie wyjdziemy już z pod tego dachu, do któregośmy przyrośli jak grzyby. Mój drogi, nam tu dobrze, nam tu lepiej...
Tu są wszystkie wspomnienia nasze, pociech i boleści przebytych... my byśmy się ztąd do pałaców nie ruszyli. Dziękujemy ci, na starość, ani kąta ani obyczaju zmienić nie czas... Dożyjemy pod kasztanami.
To powiedziawszy uścisnął Alfreda... i zmienił rozmowę.
— Szczęśliwy dzień — odezwał się — dziś spodziewamy się Pawła z Lublina. Przyrzekł nas odwiedzić. Nieborak mało ma czasu, a chce mu się niekiedy odetchnąć świeżem powietrzem... Szczęściem ktoś go tam parę dni zastąpi może... i Pawlisko się przywlecze...
— A! czy też mnie pozna? zapytał przybyły... Jak mu się wiedzie?
— Biednie! trzyma uczniów — daje lekcye matematyki — wszystko to razem chleb robi, a na jutro odłożyć co trudno... Z Kostusią gorzej, bo się musi włóczyć od dworu do dworu, a piękna jest, a żywa... a położenie guwernantki nie do zazdrości...
Westchnęli — Natalia ma dzieci troje... dostatek w domu, męża poczciwego. Czasem nam tu zaszumi przyjechawszy z dziatwą... na chwilę domek odżyje, a potem milczenie i pustka dotkliwsza jeszcze. Cóż robić!
Mrok nie dawał się dobrze przypatrzeć Alfredowi, ale oczy ojca i matki nie schodziły z niego, badali twarz wyschłą, starą i zmęczoną, na której wyczy-