Strona:PL JI Kraszewski Zygzaki.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

bijało się widocznie. Miał minę znudzoną i przywiędłą, ale gdy się ożywił czemś, a zapalać się umiał łatwo, naówczas oczy nabierały nadzwyczajnego blasku, wracała młodość stracona, rumieniec, siła i wdzięk.
Twarz arystokratycznie piękna, z trochą dumy i lekceważenia, z trochą fantazyi i buty, miała ten urok, jaki daje dobroć serca. Bywał szorstkim, a wszyscy do niego lgnęli, czuć w nim było człowieka co kochać umiał. Słudzy przepadali za nim, w jego wsi kochano go aż do namiętności niemal, ale Oleś też raz rzucił się w staw, żeby biedne dziecko włościańskie ratować, a gdy się karczma paliła, dzieweczkę żydowską wyniósł z płomieni z kołyską.
Ostatni pieniądz oddał ubogiemu, a nazajutrz pożyczywszy zgrał się do koszuli. Często gwałtowny, mimo dobroci, w życiu miał kilka pojedynków, odniósł kilka ran... awantur kilka ciążyło na nim, o których w salonie niepodobna było mówić inaczej jak na ucho.
Hrabina choć się nim bawiła, ale zgrozą była przejęta i litością, gdy o nim za oczy mówiono.
— Zgubiony człowiek... szeptała — aucun esprit de conduite...
Oleś zatrzymał się trochę w ganku z St. Flour, która się rada była wypaplać z nim wesoło, bo w salonie nie śmiała. Wejrzenie hrabiny surowe, zamykało jej usta.
— Nie byłeś pan tak dawno? — mówiła St. Flour.
— Prawdziwie, nie wiem jak dawno... przez ten czas napadła mnie fantazya botanizowania... zakopany byłem w królestwie roślin.
— O! oh! — cicho szepnęła na nosie grożąc Olesiowi, rączką swą nieładną, ale strojną i wykameryzowaną, byle te kwiatki nie były — des fleurs animées...
— Pani nie uwierzysz jak ja jestem stary! — westchnął Oleś — nic już mnie nie zajmuje.
— Rozumiem, chyba coś nadzwyczaj młodego! — c’est connu!