Strona:PL JI Kraszewski Zygzaki.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ki, i kamerdyner otworzywszy je, wpuścił powolnie wchodzącego męzczyznę.
Hrabina porwała się z zaciśniętemi usty, jakby śmierć nadchodziła. Nieśmiała podnieść oczów.
Gość nie miał w sobie nic takiego nadzwyczajnie przerażającego. Był to mężczyzna, lat może pięćdziesięciu, ubrany bardzo smakownie i wykwintnie, z cudzoziemską, angielską prostotą.
Wyłysiała głowa, rysy dość pospolite, twarz żółta, ogolona i pofałdowana, usta zaciśnięte, oczy szare i zmrużone, nadawały mu charakter jakiś zagadkowy. Można się było domyślać w nim kupca, bankiera, pensyonowanego urzędnika, tylko nie wiejskiego szlachcica naszego kraju.
Trzymał kapelusz i laskę w ręku, a oczy od progu skierowawszy na hrabinę, oderwać ich od niej nie mógł. Ona pobieżnie, szybko zmierzywszy go wzrokiem, zasłoniła twarz i padła na krzesło...
Milczeli oboje. Mężczyzna czekał widocznie uspokojenia hrabiny. Pomimo wzruszenia, które się pewnem drganiem w twarzy objawiło, był panem siebie... Oczy jego tymczasem biegały po pokoju.
Milczenie trwało już zanadto długo — hrabina przerwała je pierwsza, chustkę odejmując od oczów.
— Na Boga! czegóż pan... możesz chcieć odemnie?
Pytanie to znać nieprzyjemnie odbić się musiało w przybyłym, bo się wzdrygnął. Uśmiech ironiczny przebiegł po ustach sinych. Siadł na krześle najbliższem.
— Tego się Maryo łatwo powinna domyśleć — rzekł powoli głosem nieco ochrypłym.
Nie odbierając żadnej odpowiedzi, ciągnął sam dalej, coraz podnosząc głos i ożywiając się w miarę jak mówił.
— Przyznasz mi, że pomimo praw, jakie miałem, nie byłem nigdy natrętnym... Milczałem długo... dopóki nie przekonałem się, że jesteś wolną, i pókim nie zdobył takiego stanowiska, które mi dozwala, ja-