Strona:PL JI Kraszewski Zygzaki.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Pan łowczy jesteś na nas — na mnie zagniewany — odezwała się hrabina — ale ja, wszedłszy w dom i towarzystwo, wymagające pewnych ofiar, musiałam je uczynić... Czyż to wina? ja...
— Ja się na asanię, moja pani hrabino — odparł łowczy — nie gniewam. Mylisz się... bo ja się gniewu w samotności oduczyłem, gniew jest zawsze głupi...
Ja się lituję nad wami... A tak jak, z pozwoleniem, w smrodzie nie mogę siedzieć, tak z wami życia unikam... i po wszystkiem.
— Przyjemne rzeczy przyjechałam tu słyszeć — szepnęła powoli hrabina, czyniąc ruch jakby odchodzić chciała.
— Nie można się było niczego innego spodziewać od takiego gbura jak ja — odezwał się Okoszko. — Człowiek jestem prosty, bez wykwintnego wychowania, zdziczały, satyra rodzaj, co z lasu wyszedłszy nie umie tylko prawdę obrzydłą w oczy rzucać. Pochlebiać nie mam powodu, kłamać tem mniej. Byłoby grzechem.
— Przecież pan łowczy, widząc się z tym człowiekiem — hrabina widocznie unikała jego nazwiska — możesz mu powiedzieć, że nic nie zyszcze prześladując mnie... możesz go zreflektować.
— Nie mam zwyczaju ludźmi chcieć kierować, nie mam tego zwyczaju — rzekł Okoszko, — każdy idzie jak chce i odpowiada za to co robi, każdemu należy wolną wolę zostawić. Ja gdy idę do lasu, nie lubię żeby mi Żmij lub Zbój pokazywał kędy mam iść. — Ja nikim nie kieruję, i dla tego nie pozwalam aby mną kierowano...
Hrabina wzburzona coraz bardziej, odwróciła się.
— Prawdziwie — zawołała — że podobnego przyjęcia... godną byłam, udając się tu, nie wiedzieć po co, z przekonaniem że obudzę jakieś zajęcie i zyskam współczucie!!!