Strona:PL JI Kraszewski Zygzaki.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie rozumiem — rzekł mąż — zagadał się z Aleksandrem, z Kostusią, pusty jest jeszcze jak student. Przecież nic stać się złego nie mogło. Droga bezpieczna, konie dobre, ale gościna u Aleksandra, trudno się wyrwać.
Dwa razy wyprawiono kucharkę na zwiady, pana pana Pawła nie było... Zaczynano się doprawdy niepokoić, gdy zaskrzypiało coś i głos dał się słyszeć, dobrze rodzicom znajomy. Ojciec wyszedł naprzeciw....
— Coś ty się tak opóźnił?
Twarzy Pawła nie mógł widzieć jeszcze, ale głosu, który mu odpowiedział — że droga zła była, ojciec poznał humor zmieniony.
Gdy się przyszedł z matką przywitać, kazała mu sobie spojrzeć w oczy... Profesor był posłuszny, na twarzy jego widać było nie zwykłe jakieś pomieszanie.
— Mój Pawełku — coś ci jest? — odezwała się.
— Nic a nic! zmęczony jestem drogą... bryczka mnie stłukła. Wolę siedzieć na mojej katedrze niż się włóczyć po nocach.
Matka nie odpowiedziała nic, a wkrótce — dodała tylko.
— Idźże się połóż i wyśpij.
Gdy Paweł dał dobranoc, ojciec zapalił świecę, aby go odprowadzić do pokoju gościnnego.
— Co ci to jest? — zapytał gdy wyszli — tyś nie swój.
— Rzeczywiście — odparł cicho Paweł — matce nic mówić nie potrzeba — ale — ja Alfreda nie rozumiem, i nie bardzo z niego rad jestem.
— Cóż to znowu?
— A! nie, nie ma o czem mówić — a jednak — nie rad jestem, powtarzam... niespokojna dusza... biedy sobie szuka...
Na tem skończył i więcej ojcu już powiedzieć nie chciał.