Strona:PL JI Kraszewski Zygzaki.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Hrabina siadając westchnęła głęboko, zasłoniła oczy na chwilę i w milczeniu przygotowywała się do mówienia. Lecz jakby potrzebowała ze słuchaczem swym wejść wprzódy w związek magnetyczny, któryby wzbudził zaufanie... ujęła go za rękę...
— Mój przyjacielu — rzekła — mój Adziu — ty, którego w życiu ukochałam jednego, dla którego poświęciłam tyle, którego serce z mojem biło zawsze zgodnie... Adziu, słuchaj mnie i wierz mi, a nie obwiniaj!
Muszę ci opowiedzieć historyę z mojej młodości, ażebyś zrozumiał to, co dziś przygnębia. Miałam lat ośmnaście, gdy ojciec mój, który nic nie żałował dla wychowania mojego, widząc we mnie talent do muzyki, który tylko skazówek jeszcze potrzebował, aby się w pełni rozwinął, powziął nieszczęśliwą myśl wzięcia nauczyciela do domu. Był to niejaki Zeller, naówczas chłopiec młody, brzydki, zarozumiały, nieznośny.
Muzyk doskonały, człowiekiem był gwałtownych namiętności i we mnie wstręt tylko obudzał. Nie cierpiałam go.
Spojrzała hrabina na Wilskiego, który słuchał z powagą i zupełną wiarą.
— Powiadam ci, Adziu, — nie cierpiałam go, powtórzyła.
— On się naturalnie zakochał.
— Niestety — szalenie... W końcu musiano go odprawić, bo mnie kompromitował... Nie dałam mu najmniejszego powodu do posądzenia o współczucie. Admirowałam muzykę, człowiek był dla mnie, mówię ci, wstrętliwy... obrzydły... Wbił sobie jednak w głowę, nie wiedzieć co...
— Ale temu, jak sądzę, jest lat — lat — przerwał Wilski.
— No — lat... dużo... nie liczmy. Znikł mi z oczów. Odprawiono go, zrobił historyę na wyjezdnem... sceny... Wzbudzał we mnie wstręt i litość... Być może iż widząc go tak cierpiącym, rozpaczającym, rzuciłam